Dodany: 29.05.2007 23:59|Autor: ajson
Abonent na zawsze niedostępny
Filmy o żywych trupach stanowią ogniwo łączące kino katastroficzne i horror. Obserwujemy w nich niespodziewany kataklizm, najczęściej o globalnej skali, który za wszelką cenę stara się przetrwać grupka ocalałych. Za kataklizm odpowiedzialna jest jednak nie wojna termojądrowa, załamanie się klimatu bądź uderzenie meteorytu w Ziemię, lecz masowe i niewytłumaczalne przemiany zmarłych w krwiożercze i do pewnego stopnia bezrozumne potwory. Do filmów o zombie można mieć dwojakie podejście: jedni traktują je z przymrużeniem oka lub nawet uważają za czystą głupotę, a inni to pasjonaci, którzy w mocno małoletnim wieku oglądali z wypiekami na twarzy "Noc żywych trupów" George'a Romero, a potem z zapałem przechodzili gry konsolowe z serii "Resident Evil". Niżej podpisany całym sercem przynależy do drugiej grupy. Gdy dowiedziałem się, że na rynku właśnie ukazała się dobra książka - książka! - o żywotrupiej tematyce, i że autorem jest sam Stephen King - King! - nie oglądając się na żadne inne lektury, truchtem pobiegłem do księgarni.
Zanim odezwą się czepialscy, precyzuję: owszem, "technicznie" rzecz ujmując, zombie w "Komórce" w ogóle się nie pojawiają. Za całe zło nie ponosi bowiem odpowiedzialności żadne promieniowanie przywracające zmarłych do bardzo nieludzkiego życia, lecz rozprzestrzeniający się poprzez telefony komórkowe Puls. Każdy, kto począwszy od godziny zero nawiąże połączenie, w przeciągu sekund zostanie zamieniony w opętane szałem zabijania monstrum. Przyczyna inna, proces podobny, skutek ten sam: w październikowe popołudnie w Bostonie rozpętało się pandemonium. Goszczący w mieście w interesach Clay Riddell, rysownik komiksów, nie ma nawyku noszenia przy sobie komórki. To go uratuje i pozwoli zachować człowieczeństwo. Następne dni upłyną Riddellowi na walce o przetrwanie połączonej z wędrówką do rodzinnego Kent Pond w sąsiednim stanie, gdzie czeka na niego synek. Czeka... albo już nie.
By napisać nietandetną powieść o tematyce z definicji wręcz pulpowej, należy spełnić któryś z następujących warunków: ponadprzeciętnie władać piórem, pogłębić fabułę o liczne dodatkowe wątki lub wzbogacić oklepany schemat o nowe, dobre pomysły. O Kingowym piórze nigdy nie dało się powiedzieć złego słowa. Trzeba jednak koniecznie podkreślić, że pisarz w "Komórce" stosuje niezwyczajną jak na niego strategię: stawia na akcję. Dzieje się dużo, dzieje się szybko, dzieje się prawie ciągle... ale gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Cała dynamika uzyskiwana jest kosztem przemyśleń bohaterów, w tym Claya. Postacie nie są papierowe, lecz ich wewnętrzne charakterystyki ograniczone zostały do minimum. Rozmiłowanym w "klasycznym" Kingu czytelnikom takie podejście może nie przypaść do gustu, aczkolwiek nie stanowi ono mimo wszystko żadnego novum w dorobku autora. Popełnił już przecież kilka podobnie "intensywnych" powieści, tyle że pod pseudonimem Richard Bachman. A Bachmanowska część twórczości Kinga wcale za kiepską nie uchodzi.
Jako że "Komórka" opowiada, mówiąc bez ogródek, o zagładzie świata, pojawia się natychmiast pytanie o cechy wspólne z "Bastionem", inną (post)apokaliptyczną powieścią amerykańskiego mistrza grozy. Odpowiedź brzmi krótko: dodatkowych podobieństw nie znajdziemy. "Bastion" jest książką o epickim rozmachu, opowiadającą o losach wielu rozrzuconych po całych Stanach Zjednoczonych postaciach pierwszo- i drugoplanowych. "Komórka" natomiast to powieść posiadająca tylko jeden wątek. "Oko narratora" ani na chwilę nie odstępuje Claya i czytelnik nigdy nie dowiaduje się, jak wielki obszar objął właściwie Puls, co dzieje się w innych rejonach Stanów Zjednoczonych (i świata), jak poradziło sobie wojsko. Na ukazanie odbudowy społeczeństwa w ogóle nie ma czasu, jako że akcja książki zamyka się w kilkunastu dniach. Niejednoznaczne zakończenie to najsłabszy element całości. Niedopowiedziane epilogi cenię wysoko, lecz ten w "Komórce" uważam za nieco chybiony. Nie interpretuję go, tak jak niektórzy recenzenci, jako bezczelną zapowiedź sequela, sądzę jednakowoż, że książce wyszłoby na zdrowie, gdyby akcję urwano trochę wcześniej... albo trochę później.
Stephen King, choć zdecydował się na nieskomplikowaną fabułę, nie poszedł bynajmniej na łatwiznę. Zamiast od początku do końca kopiować Romerowski schemat, wprowadził do niego kilka świeżych pomysłów. Wspominałem już, że do czynienia mamy nie z "kanonicznymi" zombie, a z żywymi ludźmi przemienionymi w żądne krwi potwory za sprawą telefonów komórkowych. Jeszcze ważniejszy dla rozwoju wydarzeń jest fakt, że "telefoniczni szaleńcy" ewoluują. Początkowo zabijają także siebie nawzajem, ale rychło zaczynają przemieszczać się stadami, a niedługo później wykształcają bardzo specyficzne umiejętności. Nie powiem oczywiście, o co chodzi, ale King wykonał dość radykalny krok i do sprawdzonej formuły dodał nową ingrediencję. Mógł przesadzić, ale na szczęście wyszedł ze swojego małego eksperymentu obronną ręką i powieści ta innowacja zdecydowanie służy.
"Komórkę" czytało mi się znakomicie. Zarazem zdaję sobie sprawę, że nie jest to lektura dla każdego. Jeśli termin "żywy trup" jawi Ci się jako groteskowy oksymoron, nie daj się łatwo zarazić moim entuzjazmem. Jeżeli jednak bez zająknięcia potrafisz wymienić przynajmniej trzy synonimy słowa "zombie", pochłoniesz "Komórkę" szybko i z apetytem. A potem razem będziemy czekali na ekranizację. Premiera już w przyszłym roku; reżyseruje Eli Roth. Zacieram ręce.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.