Dodany: 27.09.2011 13:47|Autor: Farary
Arbe - świat nieprawdziwy
„Peanatema”* zachęcała mnie do lektury już od dłuższego czasu, kusiła pochlebnymi recenzjami, stylową okładką, zacnymi (jak na współczesną powieść) rozmiarami, które obiecują, że ujrzymy dzieło całościowo pokazujące jakiś obcy świat, fantastyczny fresk z nieznanego nam wymiaru.
Miała to być rzecz ciekawa, podobna w stylu do utworów Dukaja, tymczasem okazała się dość płaską powieścią o aspiracjach dzieła filozoficznego. Najbardziej irytujący jest w niej fakt, że świat z fantastycznej planety Arbe to niemal wierna kopia w skali jeden do jednego ziemskiej rzeczywistości, z tym, że tam pewne zjawiska (dlaczego akurat te?) nazywają się inaczej niż u nas. My mamy telefon – tam jest „piszczek”, film to „szpil”, internet - „retikulum”, samochód - „mob”. Nauka i filozofia rozwijają się w sposób niepokojąco podobny do tego na Ziemi, z tą różnicą, że Platon nazywa się Proc, a Pitagoras to Adrakhones. Oryginalnym pomysłem są świeckie klasztory (matemy), w których wyznaje się kult wiedzy, a także nowy typ materii, stosowany jednak na planecie w dość ograniczonym zakresie. Niby tak właśnie miało być, to podobieństwo między światami znajduje swoje uzasadnienie w filozofii obecnej w książce, ale co z tego, gdy podczas lektury wszystko wydaje się wtórne, jakby wynikało z lenistwa pisarza. Wielkie ubóstwo prześwieca z tej powieści, jeśli poznało się genialne światy Lema, Dukaja czy choćby Pratchetta.
Postaci wydają się nie żywymi bohaterami, ale kukiełkami bez krwi w żyłach, ich wzruszenia nie wzruszają, ich problemy nie martwią, ich mądrość wydaje się banalna. Może to dlatego, że przy całej powadze zainwestowanej przez pisarza w opisy filozoficzne, on sam swoich bohaterów traktuje z przymrużeniem oka, chce ich kosztem rozbawić czytelnika. Efekt jest niestety taki, że nawet poświęcenie życia przez... (aj, dobrze, nie będę zdradzał szczegółów fabuły) dla wyższej sprawy wydaje się mało znaczące. Ot, jedna kukiełka w tym teatrzyku mniej.
A fabuła... początek jest zachęcający, można się rozkoszować życiem fraa i sur w matemie, poznawać jego funkcjonowanie i reguły, odkrywać jego organizację. Ciekawym pomysłem jest podział ma matemy roczne, dziesięcioletnie, stuletnie i millenijne: każdy z nich otwiera swoje bramy na dziesięć dni co określony czas (rok, dziesięć, sto lub tysiąc lat), działając poza tym w odcięciu od reszty świata. Jednak gdy tylko pozna się właściwą tematykę książki, łatwo przewidzieć kolejne kroki bohaterów. Zamiast porywających przygód, autor serwuje nam kolejne odgrzewane schematy. Główny bohater, fraa Erasmas, znajduje się w centrum wydarzeń prowadzących do spotkania z obcą cywilizacją. Ciekawy pomysł statku wędrującego po polikosmosie zostaje zupełnie zepsuty poprzez całkowitą przewidywalność następujących wypadków. A szkoda, bo w fabule tej książki tkwi potencjał na naprawdę świetną opowieść.
Grubym książkom należy dać kredyt zaufania (tak mówił, zdaje się, Umberto Eco). Jednak „Peanatema” trwoni ten kredyt dość spektakularnie. Myślę, że pisarz nie mógł się zdecydować, co i dla kogo pisze. Czy chce stworzyć utwór popularyzujący filozofię, coś na kształt „Świata Zofii”, czy może zamierza wykreować świat fantastyczny dla miłośników wielości kosmosów (jakież piękne multiversum!), czy może wymyślić zabawną historyjkę dla zmęczonych obywateli, do czytania po ciężkim dniu pracy. I cóż, wyszło dzieło nijakie, które nie realizuje zadowalająco żadnego z tych celów.
---
* Neal Stephenson, „Peanatema”, przeł. Wojciech Szypuła, wyd. Mag, Warszawa 2009.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.