Dodany: 23.09.2011 12:33|Autor: Method

A jednak będzie noc poślubna


Co ja tak naprawdę wiem o swoim mieście? Hm, do tej pory myślałem, że dużo. Wiem na przykład, gdzie znajduje się dworzec PKP, Starówka, ul. Bolka i Lolka. Wiem, że Palmiarnia stoi na Winnym Wzgórzu, miasto przed wojną znajdowało się w granicach Rzeszy, a na początku września Bachus przejmuje władzę nad mieszkańcami. I co? I niewiele więcej. Bo skąd mam wiedzieć, w jakich okolicznościach powstała tandetna rzeźba winnych gron z siermiężnym napisem „Zielona Góra” przed wjazdem do miasta od strony Zawady? Albo jaka jest historia pstrokatych malunków przedstawiających starówkę na ścianach kamienic przy Placu Matejki? Czy ktoś je jeszcze pamięta? Oryginalne obrazy przykuwały mój wzrok za każdym razem, gdy w dzieciństwie mijałem to miejsce w drodze do centrum albo z powrotem.

Te socrealistyczne „dzieła sztuki” powstały w latach 80. ubiegłego wieku. Stworzone przez tego i tamtego, w takich i takich okolicznościach. To byłby długi i nudny wykład na temat najnowszej historii sztuki, gdyby nie pióro autora – Alfreda Siateckiego. Historia napisana z jajem. Opowieść o ludziach tworzących lokalną społeczność Zielonej Góry – prowincjonalnego miasta na Ziemiach Odzyskanych u progu transformacji systemowej. Byłem mile zaskoczony, gdy po przeczytaniu kilkunastu stron zdałem sobie sprawę, że to „prawdziwe zmyślenie” o Winnejgórze. Piękni dwudziesto..., ekhm, przepraszam, trzydziesto- i czterdziestoletni bohaterowie schyłku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej…

Roi się tu od historii zwykłych ludzi. Weźmy takiego Jędrka Durszlaka – artystę plastyka z pracowni przy Baudouina. „Wystawa w galerii Nowa Doba okazała się pomyślnym startem Jędrka do maratonu sukcesów, czego się nie spodziewał nikt poza biurową kumpelą Maciejki, znającą się na sztuce jak ja na hodowli strusi australijskich, ale od tamtego wieczoru czującą się lepiej na poddaszu przy Baudouina niż w swoim pokoju, który, jak się skarżyła, dzieliła z młodszą siostrą tatusia, kilka razy zastałem ją w pracowni bez niczego na ciele lub tylko w fartuchu poplamionym farbami, parzącą miętę za zasłonką albo wyciągniętą na skrzypiącej przy każdym poruszeniu się kozetce, Jędrek tłumaczył nie tyle mnie, co bardziej swojej modelce, że przygotowuje ją do zawodowego pozowania, musi więc poznać nie tylko oczekiwania artysty, lecz i swoją anatomię”[1].

Jędrek to sprytny facet i wiedział, jak się ustawić. Romans z Leną, osobą dość wpływową w Komitecie Wojewódzkim, ułatwił mu zdobycie posady dyrektora galerii. Ich przyjaźń zaowocowała wkrótce wspólnymi wyjazdami do Moskwy. Jędrek wracał do ojczyzny objuczony ikonami kupionymi na tamtejszych bazarach. Sprzedawał je później austriackim miłośnikom sztuki sakralnej – ludziom zakochanym w twórczości artystów zza żelaznej kurtyny.

Denis z kolei polował na książki naszego najpopularniejszego wieszcza. Wszystko w ramach akcji „Lektury z makulatury”. Za 20 kilo tego cennego surowca można było otrzymać komplet dzieł Adama Mickiewicza. „Szarym rankiem pojechałem na Osiedle Słoneczne, gdzie ku memu zaskoczeniu przed barakiem oznaczonym szyldem Punkt Skupu Butelek i Makulatury już było kilkanaście osób […] – Synowa nastawiła budzik kwadrans na piątą, będzie mamusia pierwsza, postoi najwyżej pół godziny, wróci i do obiadu może se pospać, a tu zejdzie z pół dnia – żaliła się kobiecina tuż przede mną, a ta, która stała przed nią wygadała się, że za Mickiewicza jej córka dostanie lodówkę od dyrektora Argedu […] Zaraz za mną ustawił się wicedyrektor szpitala w przyciemnionych okularach i kapeluszu nasuniętym na czoło, za nim stanęła najpopularniejsza dziennikarka w mieście znana jako Snobka i jej siostra architekt”[2].

Te krótkie fragmenty tylko w części oddają klimat powieści. Bohaterów jest znacznie więcej, a przygody, jakie ich spotykają wywoływały we mnie całą gamę emocji. Jest Maciejka paląca agnihotrę, Ultra Fiolet lubiąca opalać się pod lampą kwarcową i Bździągwa, której „ksywka” mówi sama za siebie.

Ciekawa jest też opowieść o prowincjonalnym opozycjoniście. Facet wydrukował kilkaset ulotek z Solidarnościowymi hasłami, wbiegł z nimi do ratusza, popędził na pierwsze piętro, otworzył okno i wyrzucił wszystko: „A że dzień był bezwietrzny, ludzie zaś zajęci przedwielkanocnymi sprawunkami, to i nikt nie zauważył Gabrysiowego wezwania do rewolucji, tym bardziej, że ulotki zbyt ciężkie od nadmiaru haseł jak łupiny spadły wprost pod trzewiki milicjantów, którzy zamiast pędzić po schodach i zakuć Gabrysia w kajdany jako prowokatora, czego on pragnął, bowiem to był jedyny cel jego akcji, ogłupiali warowali przy drzwiach tak długo, aż pojawił się radiowóz z grupą specjalną uzbrojoną w kałasznikowy i granaty […] ktoś przystanął na placu, gdy zauważył Gabrysiową głowę w oknie ratusza, puknął się w czoło, ale nikt nie wsparł go chociażby gestem, o co dziś jego brat ma pretensje do wszystkich, bo w Winnejgórze jak w większości miast średniej wielkości najwięcej było ludzi z zajęczymi sercami, oczywiście jako emeryci kiedyś podniosą oni głowy i będą mieli żal do całego świata o to, że traktuje ich jak dziadków z placu Bohaterów, którzy im są bardziej sklerotyczni, tym z większym zacietrzewieniem gloryfikują swoje czyny z czasów młodości”[3].

Każda z tych barwnych postaci oddaje się niekiedy refleksjom. Widzi, jak świat wokół niej się zmienia. A zmienia się, mimo że tkwi w zadłużonym kraju, gdzie sklepowe półki świecą pustkami, a ekspedientka z delikatesów za paczkę kiepskiej kawy załatwia swojej córce miejsce w upatrzonej wcześniej grupie przedszkolaków. „Przecież gdyby w powojennej Polsce było tak jak w przedwojennej, urodziłbym się w domu nie pod spadzistym dachem, który postawił Franz Schröder dla swojej familii, ale w czworaku należącym do pana Słoty-Słotockiego, i dziś jak mój dziadek, wcześniej pradziadek wstawałbym razem ze słonkiem po to, żeby jeśli nie nakarmić konie, to zatankować traktor i bez prawa do buntu orać pole aż do nocy […] Nie orzę i nie sieję jak mój niepiśmienny dziadek, robię to, czego się nauczyłem na studiach, tylko czy dziś jest to komuś potrzebne?”[4].

Oczywiście wszyscy wiemy, że świat nie jest czarno-biały. Żeby nie było zbyt miło, należałoby wspomnieć o inwigilacji, zastraszaniu, zdjęciach robionych z ukrycia w dwuznacznych sytuacjach i podpisywaniu lojalek. Ale nie o tym jest ta recenzja, więc dam sobie spokój…

To opowieść o Zielonej Górze. Każdy, kto w najmniejszym choćby stopniu zna tę mieścinę, odnajdzie tu znajome osiedla, restauracje, hotele i monumentalne gmaszyska. Ciekawe, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu dobrą golonkę można było zjeść tylko w dwóch miejscach. Pierwszym z nich był „Polan” – całkiem niedawno zlikwidowany. Drugim - wnętrze budynku Komitetu Wojewódzkiego. Tu jednak należało mieć „wejścia”. Podobny zestaw obowiązywał w przypadku, gdy komuś zachciało się wypić piwo „Żywiec”.

Przez karty powieści przewija się jeszcze więcej typowych dla tego miasta miejsc. Wszystkie widziane z perspektywy przełomu lat 80. i 90. Eh, legendarna restauracja „Paloma” na deptaku. Szkoda, że już od dawna nie istnieje, a ja zupełnie o niej zapomniałem. Te świetliste neony z logo knajpy w kształcie palmy przyciągały mieszkańców z najdalszych osiedli w mieście.

Co do polityki, to na podstawie książki muszę stwierdzić, że okres transformacji był… dziwny. Trochę śmieszny, czasami straszny, a przede wszystkim zaludniony przez masę obrzydliwych hipokrytów. Bo po co zmieniano personel zarządzający niemal we wszystkich instytucjach, jakie tylko istniały w mieście, na ludzi niekompetentnych, lecz stojących po stronie „opozycji”? Nagle jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać bohaterskie biografie wrogów komunistycznej nomenklatury. Przecież to zwykła ściema w walce o ciepłe posadki dyrektorów, kierowników i innych prezesów.
- Tak, ale historia lubi się powtarzać – powiedział mi cicho jakiś wewnętrzny głos. Niestety, muszę się z nim zgodzić. Kolejny banał, o którym wszyscy już wiemy…

Autor powieści nie stroni od filozoficznej kontemplacji otaczającej go rzeczywistości. Ustami Denisa definiuje pojęcie Boga, moralnego znaczenia przysięgi małżeńskiej, wolności: „Większość starała się wyjechać z powodów egzystencjalnych, za granicą polski inżynier zakładał na siebie robocze ubranie i stawał się ślusarzem, tokarzem, grabarzem, drwalem, nawet tragarzem na dworcu, tak to z jednej niewoli dostawał się do drugiej […]”[5].

Coś mi to przypomina, ale mniejsza z tym, bo jest jeszcze jeden znamienny fragment dotyczący wolności. Chodziło mniej więcej o to, że w świecie Zachodu wolny jest ten, który posiada pieniądze. Ubodzy natomiast są ograniczeni w kwestii życiowych wyborów. Pieniądze jako droga do wolności. Ciekawe spojrzenie na kapitalizm i wolny rynek…

Z ręką na sercu stwierdzam, że książka jest fajna. Wciągnąłem się w wir wydarzeń zaserwowanych przez Siateckiego. Dlaczego? Ponieważ ta opowieść to m.in. mały krok w kierunku stworzenia fundamentów pod swego rodzaju wspólnotę. Złączenia pod jednym sztandarem tej mieszanki najróżniejszych tradycji mających korzenie w polskim „Dalekim Wschodzie”, Wielkopolsce, a nawet Karpatach. Przynajmniej ja tak to odbieram.

Choć objętościowo to malutka książeczka, można pisać o jej zawartości całymi godzinami. Zamiast tego proponuję jej lekturę. Zapewniam, że jest warta przeczytania…



---
[1] Alfred Siatecki, „A jednak będzie noc poślubna”, wyd. Pro Libris, 2007, s. 16.
[2] Tamże, s. 77.
[3] Tamże, s. 49-50.
[4] Tamże, s. 51-52.
[5] Tamże, s. 48.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1403
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: