O zdradzieckim przeznaczeniu
To zadziwiające, jak seria, która przeraża swoją objętością, zajmując samodzielnie całą półkę na regale, jednocześnie frapuje i fascynuje czytelnika na tyle, że ten mimo wszystko krzyczy „mało, mało!”. Kontynuując śledzenie losów Siedmiu Królestw, po raz kolejny i z jeszcze większym pożądaniem poddałem się narracyjnemu urokowi Martina. Z uśmiechem politowania wspominam siebie sprzed pierwszego tomu – sceptycznego, zdystansowanego do pełnych zachwytu opinii, zniechęconego faktem, iż przede mną kilka tysięcy stron serii - bądź niecały tysiąc, jeśli „Gra o tron” nie spełni pokładanej w niej nadziei i oczekiwań, oszczędzając mi tym samym lektury pozostałych tomów. Teraz jestem już po „Nawałnicy mieczy” – części trzeciej (rozbitej, zapewne ze względów objętościowych, na dwa pod-tomy) „Pieśni Lodu i Ognia” i wciąż nie mogę sobie przypomnieć choćby fragmentu, podczas lektury którego byłbym znudzony i zniecierpliwiony rozwojem fabuły. Fenomenalne to uczucie i jeśli nie powinienem przyznać maksymalnej oceny powieści, która pomimo kolejnych setek stron nadal wciąga jak bagno, zaskakuje i zadziwia, to już nie wiem, co bardziej na nią zasługuje. Choć Martin za swoją twórczość Nobla w dziedzinie literatury nie dostanie, to już teraz otrzymuje znacznie więcej – wdzięczność milionów czytelników, którym zapewnił niezapomnianą, srogą, bezkompromisową przygodę, wypełnioną po marginesy fantastycznie różnorodnymi bohaterami i wydarzeniami, wobec których trudno pozostać obojętnym.
Wraz z zimą, nad Westeros napłynął posępny cień wojny. Konfliktu, któremu daleko do honorowego starcia sił w jakiejś trawiastej dolinie, z dumnie i poetycznie powiewającymi nad głowami chorągwiami. To wojna zdominowana przez intrygi, podstępy i przymusowe małżeństwa zawierane ze względu na możliwe sojusze. Mnogość poznanych do tej pory bohaterów, ich barwność, charyzma, różnorodność i wyrazistość stanowią niezaprzeczalny atut, a wrażenie dodatkowo potęguje fakt, iż trudno wskazać tego jednoznacznie ulubionego. Naprawdę, możesz mieć swojego faworyta, ale już dwa rozdziały dalej Martin tak splata jego losy, że Twoja sympatia do niego słabnie, a jej kosztem zyskuje postać, którą do tej pory traktowałeś jak coś pobocznego, uzupełnienie, statystę. Tyrion, Robb, Jaime, Jon „Śnieg”, Jorah Mormont, Davos, Littlefinger, Joffrey, Ogar, Vargo Hoat, Stary Niedźwiedź Mormont, nawet Arya i Sansa, najemnik Bronn czy Edd Cierpiętnik oraz dziesiątki innych (no, może poza Hodorem – konsekwentnie irytującym). Tak, bohaterowie powieści ewoluują, ich postawa się zmienia, a wraz z nią uczucia czytelnika – jedni zyskują na znaczeniu i w Twoich oczach, inni tracą. Postaci do tej pory epizodyczne, zapomniane, mające swoje pięć minut tysiąc stron wcześniej, teraz niespodziewanie powracają i zostają wypchnięte na pierwszy plan teatru zdarzeń. Oczywiście nie będę zdradzał, o których bohaterów chodzi, ale wiedz, że nawet wśród ludzi do tej pory honorowych i sprawiedliwych zgnilizna postępuje w oszałamiającym tempie, a czytelnicy lubujący się w sympatyzowaniu z bohaterami jednoznacznie dobrymi i słusznymi będą mieli nie lada problem z ulokowaniem uczuć.
Czytelnik zaznajomiony z dwoma wcześniejszymi tomami z radością przywita rozdziały, które Martin poświęcił „nowym-starym” bohaterom. Fragmenty te stanowią niezbędny zastrzyk świeżej krwi, choć co bardziej rozgarnięci domyślą się, że kiedy na scenę wchodzi nowa postać, a czytelnik ma okazję poznać jej perspektywę, pora pożegnać się z jakąś starą figurą, aby nie było zbyt ciasno. Martin już nas przyzwyczaił do swojego okrutnego i nieco sadystycznego podejścia do kreowanych przez siebie bohaterów, więc wstrząsy nie są tak odczuwalne, jak w przypadku „Gry o tron”, jednakże ich niespodziewane nadejście nadal robi wrażenie. A to zwiastuje tylko jedno – więcej trupów (mniam!), wszak to czasy bezlitośnie zimnej stali, a nie żmudnego politykowania.
„Nawałnica mieczy” spełnia swoje zadanie wyśmienicie – zapewnia absorbującą lekturę i wzbudza apetyt na więcej. Czytelnikowi przestają już nawet przeszkadzać powtórzenia pewnych fraz i określeń („nagi, jak w dzień imienia” itp.) charakterystycznych dla Martina, o których wspominałem we wcześniejszych opiniach (w kolejnej obiecuję się o nich nawet nie zająknąć). To wszystko okazuje się kompletnie bez znaczenia, bo seria „Pieśń Lodu i Ognia” jest jednym z największych dokonań literatury masowej, zapewniającym dziesiątki godzin porywającej lektury, która bezproblemowo wbija się w czytelniczą pamięć.
I człowiek jest rozdarty – z jednej strony pożąda zakończenia historii, a z drugiej chciałby, aby ten festiwal okrucieństwa, sadyzmu, seksu i ściętych mieczem głów oraz członków trwał jak najdłużej.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.