O tym... no... morderstwie w Szwecji, znowu
Będzie krótko. Rok 1990 kojarzy mi się z wielkim, zagranicznym kalendarzem z Myszką Miki, ozdabiającym wtenczas ścianę mojego pokoju. Ilekroć budziłem się rankiem, me oczęta atakował tenże kalendarz i uśmiechnięta, opierająca się łokciem o Garbusa Cabrio maskotka Walta Disneya. Gdy sobie pomyślę, że Mankell w tym samym czasie pisał pierwszy tom serii traktującej o Kurcie Wallanderze, ogarnia mnie pewne rozrzewnienie i pokora wobec szwedzkiego autora. To powoduje wewnętrzne zahamowania i zmusza do zweryfikowania mojego podejścia do „Mordercy bez twarzy” – powieści, która pojawiła się na rynku w czasach, gdy ja sam byłem małym pypciem – dumnym posiadaczem kolekcji resoraków i zestawów lego. Trudno mi więc oceniać ją surowo, bo nie przetrwała ona próby czasu. Dźwigająca dwie dekady na grzbiecie książka ma niewiele do zaproponowania dzisiejszemu czytelnikowi, o ile ten nie traktuje jej sentymentalnie.
„Morderca bez twarzy” zaszczyca nas sztampowym do bólu otwarciem, które trudno streścić za pomocą zakresu słów szerszego niż: brutalne morderstwo, ofiara, zwłoki, bohater wyrwany ze snu i wezwany na miejsce zbrodni. Dalej jest nie mniej szablonowo. Początkowo prowincjonalny charakter śledztwa nabiera znaczenia, komplikuje się, pompuje i pęcznieje z czasem do sprawy krajowego rozmiaru. Ością w gardle policji staje fakt, iż głównymi podejrzanymi o zbrodnię stają się obcokrajowcy. W 1990 roku mało kosmopolityczne, hermetyczne szwedzkie społeczeństwo bardzo sceptycznie podchodziło do napływu wszelakich uchodźców z innych krajów (mur berliński właśnie upadł). Dało się zaobserwować prześladowania mniejszości, a pewne ugrupowania jedynie czekały na dogodny moment, by zaognić konflikt. Do sprawy morderstwa dochodzi więc delikatna kwestia aktualnych i możliwych konfliktów rasowych, a te nie objawiają się zwykłą przepychanką w piaskownicy. Główny bohater – Kurt Wallander – musi więc stawić czoło spiętrzającym się problemom, nie tylko tym w pracy, ale i w życiu osobistym, wszak bohater bez słabości i pasztetu w rodzinie to bohater bez charakteru – wiedzą o tym wszyscy twórcy kryminałów.
Sam Wallander, a, przepraszam, Kurt Wallander, bo Mankell ma zboczoną tendencję zapisywania jego imienia i nazwiska wiecznie razem, tak jakby były one nierozłączne – nie spotkamy się za zapisem „Kurt powiedział”, „Wallander spojrzał”, a w zamian otrzymujemy ciągłe „Kurt Wallander powiedział” i ” Kurt Wallander się obudził” (chwilami miałem wrażenie, że gdyby nie tan zabieg, to książka byłaby o 1/3 krótsza, hihi); otóż ten właśnie Kurt Wallander również nie odbiega znacznie od kliszy zmęczonego życiem policjanta. Rozwodnik, z problemem z porozumieniem się z emocjonalnie rozchwianą córką i tendencją do spoglądania na świat przez dno butelki. Dodatkowo zdarza mu się popłakać przy kobiecie (czego to facet nie zrobi, by zaciągnąć babę pod pierzynę), prowadzić auto po pijaku (generalnie po procentach głupieje) i miewać erotyczne sny – czyli swój chłop i trudno go mimo wszystko nie polubić.
Fabuła oparta na mozolnym, systematycznym śledztwie, napędzanym przez niebywałą intuicję zaangażowanych, a nawet zbiegi okoliczności czy szczęśliwe przypadki, nie jest w stanie zaimponować świeżemu czytelnikowi. Zdaję sobie sprawę, że dwie dekady temu tego rodzaju nurt fabuły mógł zrobić wrażenie, ba! był czymś nowym, ale dzisiaj nie wykracza on poza margines wzoru każdego kryminału. Zalało nas zbyt dużo tego rodzaju powieści, by Mankell się wybronił ze swoim debiutem. W przypadku większości powieści nie widać lat, które upłynęły od ich premiery, ale „Morderca bez twarzy” nie oparł się kolejnym wiosnom. Trudno.
Początek serii tylko dla fanów kryminałów (podobno im dalej w serię, tym bywa lepiej, ale chyba tam nie dotrę), choć osobiście proponowałbym raczej stworzone przez Akunina przygody Erasta Fandorina – już pierwsza z nim styczność robi znacznie lepsze wrażenie.
Miało być krótko, więc już mnie nie ma.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.