Dodany: 03.05.2007 10:52|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Marcel Proust
Painter George D.

1 osoba poleca ten tekst.

W poszukiwaniu prawdziwego Prousta


„Co wiedzą o »W poszukiwaniu« ci, którzy znają tylko »W poszukiwaniu«?”[1] – pyta, i nie bez racji, George Painter w przedmowie do swej imponującej pracy. Odpowiedź może być tylko jedna, niezależnie od tego, jak bardzo monumentalny cykl Prousta stał się nam bliski i ile razy odbyliśmy w towarzystwie autora niezapomnianą podróż śladami utraconej przeszłości (ja tylko raz, choć już dziś mogę powiedzieć, że na pewno nie ostatni; ale są i tacy, którym starczyło czasu na trzy- albo pięciokrotną lekturę całości, albo tacy, którzy miast systematycznie czytać, delektują się wybieranymi na chybił trafił kawałeczkami tej smakowitej prozy). Otóż Painter nie pozostawia czytelnikom cienia wątpliwości: „wiedzieć o jego powieści to tylko, co ta powieść znaczyła dla nich samych”[2], to mało; „trzeba wiedzieć, co ta powieść znaczyła dla jej autora, zrozumieć szczególne znaczenie, jakie miały dla niego wszystkie postaci i epizody”[3], „obserwować pracę jego wyobraźni w samym momencie tworzenia”[4]. By nam to umożliwić, zasiadł do iście benedyktyńskiej roboty trwającej prawie 10 lat, obejmującej przestudiowanie blisko 300 źródeł – książek, artykułów prasowych, zbiorów listów – oraz wyprawę w odwiedzane przez Prousta miejsca, a następnie drobiazgowe odtworzenie na tej podstawie kolei jego życia i myśli.

Efektem jest ponad 800 stron wypełnionych po brzegi faktami, nazwiskami, nazwami geograficznymi, datami i mniej lub więcej ugruntowanymi wnioskami czy przypuszczeniami, dotyczącymi zdarzeń lub relacji międzyludzkich, o których zbyt mało cytowane źródła wspominają – a wszystko to powiązane płynną narracją, której niewiele brak, by sama mogła stać się powieścią. Jest to jedna z tych biografii, której autor – zdawałoby się – towarzyszył portretowanemu obiektowi od kołyski po grób, nawet w najbardziej sekretnych czy wstydliwych momentach, będąc czymś więcej, niż kamera współczesnego „reality show”, bo zaglądając nie tylko do sypialni i łazienki, ale także w duszę.

I oto Proust staje przed nami jak żywy: najpierw wrażliwe, chorowite, wystrojone jak lalka dziecko, zazdrosne o rodzicielską miłość do tego stopnia, że unieśmiertelniając później na papierze wszystkich członków swej rodziny, „zapomni” o istnieniu brata; potem nerwowy, gadatliwy, przesadnie romantyczny i niegarnący się zbytnio do nauki chłopiec, już wówczas odczuwający nieprzeparte pragnienie zbliżenia się do „strony Guermantes”, środowiska ludzi trwoniących krociowe fortuny na bujne życie towarzyskie, których najpoważniejszym zajęciem bywało układanie list gości na kolejne przyjęcia i obmyślanie „dobrych partii” dla potomstwa; dalej wytworny młodzieniec, żywiący organiczną niechęć do konkretnej i systematycznej pracy, głęboko przejmujący się romansami i własnym zdrowiem, zaś dziwnie beztroski, jeśli chodziło o przepuszczanie rodzicielskiego kapitału; w końcu mężczyzna w sile wieku, który dopiero co zdał sobie sprawę z powagi przemijania i postanowił to olśnienie uwiecznić na kartach powieści, podejmując desperacki wyścig z losem i zacięte zmagania z własną kapryśną osobowością i schorowanym ciałem – przedwcześnie postarzały nie tyle na skutek przewlekłej choroby, co skrajnie niezdrowego trybu życia i nadużywania medykamentów, lecz młodniejący w oczach za każdym razem, gdy tylko zasiadł do pisania, za każdym razem, gdy któraś część plonów jego eksploracji czasu minionego ujrzała światło dzienne...

Każdy z tych etapów ewolucji osobowości pisarza bez trudu odnajdujemy w kolejnych odsłonach postaci Narratora; każdy rys charakteru tego pierwszego zdobi lub szpeci postać drugiego. Każdy, z wyjątkiem jednego – tego, który w powieści został przypisany wyłącznie osobom trzecim i który w oczach Narratora był w najlepszym razie anomalią, w najgorszym – obrzydliwym zboczeniem: przynależności do grona „mieszkańców Sodomy”, albo, jak mawiali wtajemniczeni znajomi Prousta, „czcicieli Saturna”[5]; i choć w świetle podawanych przez Paintera faktów trudno mu zaprzeczyć, jeszcze trudniej w to uwierzyć. Byłżeby to kamuflaż aż tak doskonały? Albertyna – ta utracona Albertyna, bohaterka jednego z najbardziej wiarygodnych, najbardziej przejmujących wątków miłosnych w literaturze światowej – miałażby być w rzeczywistości... szoferem Alfredem? Jeśli tak, jest to dowodem na ponadprzeciętną moc wyobraźni Prousta; znacznie łatwiej przecież skonstruować fikcyjną postać z trzech albo i ośmiu realnych, ale tej samej płci (co zresztą bywa zabiegiem dość często stosowanym w powieści), aniżeli dokonać transpozycji cech w stosunku 1:1, ale zamieniając przy tym płeć obiektu. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko uwierzyć biografowi...

Cokolwiek naciąganą – inspirowaną najwidoczniej teoriami wywodzącymi się z kręgu Freuda – wydaje się natomiast próba poszukiwania genezy homoseksualizmu (i nawet pewnego zacięcia sadystycznego) pisarza w „symbolicznym akcie zemsty za krzywdę doznaną w dalekim dzieciństwie”[6], za to, że „niepodzielna miłość matki stała się dla niego na zawsze nieosiągalna”[7]. Może jednak nie należy za to winić wyłącznie Paintera – pamiętajmy, że tworzył tę biografię w latach 50. XX wieku, gdy wiedza medyczna stała daleko niżej niż dziś, nie stwarzając jeszcze podstaw do biologicznej interpretacji seksualności człowieka, toteż napisał to, co wydawało mu się logiczne w oparciu o dostępne materiały. Co natomiast powinien był nawet wówczas wiedzieć, to że nawet najokropniejszy atak „siennej gorączki”, choć związany z całą gamą niezwykle dokuczliwych symptomów i mogący rzeczywiście uczynić człowieka kompletnie niezdolnym do pracy i aktywności towarzyskiej – z całą pewnością nie prowadzi do „wicia się w bólach”[8]. Ten drobny błąd, powtórzony zapewne za relacją współczesnych pisarza, niebędących tak bystrymi obserwatorami jak on sam i sądzących, że skoro człowiek cierpi, to tylko z bólu, nie umniejsza w żadnym stopniu wagi dzieła dokonanego przez Paintera.

Czego mi w tej biografii brakuje, to zdjęć; autor musiał widzieć ich dość sporo, czego dowodem są wzmianki w tekście – dlaczego więc zaledwie dwie reprodukcje trafiły do książki, można się tylko domyślać: może krewni i znajomi pisarza żądali za wiele za prawo ich wykorzystania, może wydawnictwo przygotowujące pierwodruk miało zbyt nikłe możliwości techniczne. Szkoda, bo nic nie zastąpi tego klimatu, jaki wnosi do publikacji czar starej kliszy...

Nie mam złudzeń, że przy powtórnym czytaniu „W poszukiwaniu straconego czasu” przypomnę sobie z nazwiska wszystkie pierwowzory księżnej Oriany, Odety czy Roberta de Saint Loup (a tym bardziej że - będąc kompletnie niefrancuskojęzyczna - zdołam nazwisko któregokolwiek z nich poprawnie wymówić...) – ale cały czas będzie mi stawał przed oczami mozolny proces tworzenia tej wspaniałej powieści. I to będzie w dużej mierze zasługą Paintera.


_ _ _

[1] George D. Painter, „Marcel Proust”, przeł. A. Frybesowa, wyd. PIW, Warszawa 1972, t. I., s. 9.
[2] Tamże.
[3] Tamże.
[4] Tamże, t. I, s. 8.
[5] Tamże, t. II, s. 275.
[6] Tamże, t. II, s. 323.
[7] Tamże.
[8] Tamże, t. I, s. 256.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3226
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: cypek 31.12.2007 23:56 napisał(a):
Odpowiedź na: „Co wiedzą o »W poszukiwa... | dot59Opiekun BiblioNETki
Painter napisał piękną biografię Prousta,bez upiększania i wydaje mnie się że prawdziwą.Czytałem długo i naprawdę żżyłem się z Marcelem Proustem.Nie sposób o nim zapomnieć.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: