Dodany: 11.07.2011 20:44|Autor: OLi_10

Książka: Grizzly
Zalewski Adam

3 osoby polecają ten tekst.

Grizzly'ego gryźli, ale czy zagryźli?


Jakiś czas temu załapałem się na wyjątkowo intrygujący seans filmowy - na amerykański horror o postmodernistycznych ambicjach. Rzecz nie miała żadnej fabuły (postmodernizm pełną gębą!), a postaci były tak wyraziste, jak zdeptany kameleon, ale wszakże nie o to w tych produkcjach chodzi, nieprawdaż? Ma być strasznie! No i było tak strasznie, że się nieco boję o tym pisać, ale dobrze, brnę dalej. Grupa podobnych do siebie protagonistów siedzi w jakimś barze, a do środka co chwilę wpadają hordy najróżniejszych monstrów z zamiarem posilenia się owymi herosami (pewnie nasze potworne nieboraki myślały, że to snack-bar). Jednakże przedstawiciele gatunku homo sapiens nie wykazują się odpowiednią empatią i zamiast dać się kulturalnie pożreć głodnym bestyjkom, wyciągają zza pazuchy najróżniejsze giwery. No i oczywiście rozpoczyna się jatka – nasi walą na wszystkie strony z karabinów, tamci gryzą i tną pazurami. Ubaw po pachy.

Nie wiem, o co w tym filmie chodziło, nie potrafię wymienić imienia żadnego z bohaterów, nawet tytułu tej produkcji nie pamiętam – pamiętam tylko, że trup słał się gęsto, a ściany lepiły się od krwi (tzn. ściany tego baru, nie mojego mieszkania). GROZA pełną gębą. Szkoda, że równocześnie całość była głupawa i po prostu nudna...

Jestem zwolennikiem tezy, że dobry horror/thriller winien mieć ciężki, chwytający za czerep klimat, i da się to osiągnąć bez udziału pokręconych potworków, a nawet bez stosów trupów. Niestety, wielu filmowców z Hollywoodu wyznaje zasadę „im krwawiej, tym zabawniej” i serwuje nam kolejne rzesze zombich, psychopatów i agresywnych demonów, którym znudziły się wakacje w cieplutkim Piekiełku (gdzie te czasy, gdy żywy budyń był przerażający, no gdzie?).

Drugim ciekawym gatunkiem amerykańskiej kinematografii jest film sensacyjny (zwany też filmem akcji). Wiecie - twardy glina/mściciel/kucharz/przypadkowy przechodzień kasuje za pomocą swego wypróbowanego gnata/kopa z półobrotu setki mafiozów/zbójów/bandytów o intelekcie ameby, którzy na dodatek – mimo przewagi liczebnej – za Chiny nie potrafią nawet dotknąć protagonisty, nie mówiąc już o poważniejszych ranach, a celne strzelanie jest poza zasięgiem ich nędznych umiejętności (widz zastanawia się mimowolnie, jak taka banda nieudaczników mogła trząść okolicą i jakim cudem w USA jeszcze są przestępcy). Nie muszę chyba pisać, że nie jest to mój ulubiony gatunek filmowy (oczywiście i tutaj można znaleźć dobre twory, ale jednak większość nie odbiega zbytnio od zaprezentowanego wyżej schematu)?

Sięgnąłem więc po najnowszą powieść Adama Zalewskiego z lekkim niepokojem. „Ostra, męska proza”[1]? „Krwawa zemsta”[2]? „Brutalny thriller o surowej sprawiedliwości”[3]? I rzecz dzieje się w USA? Obawiałem się nieco, że Zalewski zaserwuje nam dziwny miks „Strażnika Teksasu” i „Wygrać ze śmiercią”, a sam bohater będzie klonem Norrisa albo Seagala. Czy się pomyliłem? Czy nasz heros przeżyje? Czemu się w ogóle mści? I co z całością mają wspólnego sympatyczne poniekąd (oczywiście wtedy, gdy nie są głodne) misie?

Książka przedstawia losy małomównego, twardego jak głaz, a równocześnie sprawiedliwego i uczciwego szeryfa, Clintona Gerstaeckera, który pewnego dnia, po powrocie z pracy, znajduje zwłoki zamordowanej żony. Policjant poprzysięga zemstę, wsiada do wozu i rusza w pogoń za mordercami, zwiedzając po drodze prowincję USA...

Tak w skrócie to wygląda. Rzecz na pierwszy rzut oka dość schematyczna, nieodbiegająca zbytnio od wspomnianych wyżej scenariuszy filmów sensacyjnych, ale, jak to się mówi, „diabeł tkwi w szczegółach”, więc dopiero za drugim, a nawet trzecim rzutem oka jasnym się staje, że nie jest to typowa opowieść o zemście uczciwego gliny. Przynajmniej nie do końca...

Jasne, nasz heros nie odbiega zbytnio od archetypu twardego amerykańskiego stróża prawa. Jasne, mamy tu do czynienia z wyeksploatowanym już niemalże do cna motywem zemsty. Rzeczywiście, w końcu dochodzi do starcia między naszym „misiem” a jego wrogami, podczas którego Grizzly kasuje swych antagonistów niczym wspomniany wyżej Steven Seagal. Jest brutalnie, trup ściele się gęsto (choć bez przesady), a krew miejscami leje się wiadrami (oczywiście słowa z okładki - „Nie zaspokoi się jej [surowej sprawiedliwości], dopóki na świecie żyje choć jeden zły człowiek”[4] - są mocno przesadzone, bowiem nasz heros na ledwo 300 stronach nie zniszczy światowego syndykatu zbrodni i nie przetrzepie skóry wszystkim żyjącym łotrzykom, jednakże całkiem sporej grupie przestępców daje tu bobu).

Ale...

No właśnie, całość zaczyna się dość nietypowo. Spodziewałem się, że Grizzly już na wstępie da po ryju jakiemuś miejscowego elementowi, ewentualnie przyciśnie swego informatora, by leciał na miasto i dowiedział się czegoś o tajemniczych zabójcach (zawsze w tego typu opowieściach zdumiewała mnie skuteczność tych informatorów – wystarczy dać im po pysku, powiedzieć, że mają dwadzieścia cztery godziny i voilà! - wiesz już wszystko o swym przeciwniku, nawet znasz historię jego rodu). Tymczasem zaczęło się od... sprawdzenia miejsca zbrodni, gromadzenia poszlak i wyciągania wniosków. Szczerze przyznam, że detektywistyczne podejście od razu podniosło mi poziom adrenaliny. Lubię takie rozwiązywanie zagadek. Niestety, po dość krótkim czasie wątek detektywistyczny zszedł na dalszy plan. Oczywiście śledztwo dalej jest prowadzone, ale toczy się raczej typowo, bez większych problemów, nie znajdziemy tutaj żadnej skomplikowanej intrygi ani wymagających łamigłówek.

Ale, ku memu zdumieniu, zejście wątku kryminalnego na dalszy plan nie zmniejszyło przyjemności czytania. Oto bowiem ta straszna, brutalna, „męska proza” zmieniła się w... powieść obyczajową. Tak, było to dla mnie pewne zaskoczenie, ale nie z gatunku tych, po których chce się wysłać autorowi bombę pod drzwi mieszkania, lecz z tych przyjemnych. Wizyta Grizzly'ego na ranczu dosyć skutecznie łamie schemat tego typu produkcji i pozwala nie tylko na złapanie oddechu, ale i przedstawienie bardziej zwyczajnej, ludzkiej strony występujących w książce postaci. Nasz heros, z pozoru przynależny jedynie do świata przerysowanych, niemalże komiksowych bohaterów akcji, staje się dzięki temu bardziej wiarygodny, prawdziwszy. Miłośników mocnych wrażeń może nieco znudzi ta część książki (choć szczerze wątpię, bo powieść napisana jest lekko i po prostu wciąga), ale mnie bardzo spodobał się ten pomysł i dobrze się bawiłem, obserwując perypetie Clintona, jego interakcje ze zwyczajnymi ludźmi, to, w jaki sposób nawiązuje nowe znajomości, jak radzi sobie z problemami w nowej pracy, jak przystosowuje się do nieznanego mu otoczenia. Brawa dla Zalewskiego, który nie obawiał się ewentualnych zarzutów o „nudne, niepotrzebne wątki obyczajowe” i nie pozwolił, by rządził nim schemat – to Zalewski rządzi schematem, przerabia go stosownie do swoich potrzeb. I bardzo dobrze! Tym samym jego bohater otrzymał nowy wymiar, a może nawet dwa – nie jest tylko twardzielem, który wymierza sprawiedliwość gnatem, lecz również człowiekiem, o którym można powiedzieć coś ponad to, że świetnie strzela i jest „tym dobrym”.

A na tym przełamywanie schematów się nie kończy. Uważny Czytelnik zastanawia się pewnie, co wspólnego z tą książką ma wypowiedź o horrorach/thrillerach/grozie, którą zaserwowałem mu na wstępie. I słusznie! Otóż mniej więcej w 1/3 powieści, gdy myślisz, że wiesz, co będzie dalej i nic Cię nie zaskoczy, następuje zwrot akcji. A zwrot to nie byłe jaki! Przyznam szczerze, że ostatnimi czasy rzadko która powieść mnie zaskakuje, a Zalewskiemu się udało. I osiągnął to dzięki wspomnianemu wcześniej wątkowi obyczajowemu, bez którego nie byłoby tego efektu. Przeskok stylistyczny jest szokujący – oto bowiem otrzymujemy prawdziwy horror, i to taki, jakiego bym się tutaj zupełnie nie spodziewał. Całkowicie znienacka, bez uprzedzenia. Opisy patologii i okrucieństwa zaserwowane nam w tej części są sugestywne i wstrząsające, tym bardziej, gdy czytelnik uświadomi sobie, że przedstawione wydarzenia nie są wcale takie nieprawdopodobne i mogłyby naprawdę mieć miejsce. Oto dowód, że nie trzeba ściągać z kosmosu krwiożerczych obcych, by było strasznie – bo częstokroć prawdziwymi potworami są ludzie.

W ogóle wydaje mi się, że celem Zalewskiego było wymieszanie rożnych stylistyk – od kryminału po grozę. Natomiast końcówka wydaje mi się stylizowana na... western. I choć właśnie ją uważam za najsłabszy fragment książki - tu bowiem jest chyba najbardziej sensacyjnie - to jednak podczas czytania miałem przed oczami „Dziką bandę” i trudno było mi się nie uśmiechnąć, gratulując autorowi pomyślunku. Na dobrą sprawę każdy znajdzie tu coś dla siebie – i, o dziwo, nie wychodzi z tego przysłowiowy groch z kapustą, gdzie nic się nie trzyma równie przysłowiowej kupy, ale całkiem sprytnie skonstruowany twór, w którym co chwilę zmienia się stylistyka, lecz mimo to ciągle jest spójny.

Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o klimacie całości, bowiem autor mistrzowsko oddaje realia USA. Czytając książkę, czasami zapominałem, że Zalewski jest Polakiem – po prostu czuć atmosferę Ameryki, i to nie tylko w opisach (pisarz na szczęście zrezygnował z oklepanych wielkich miast, takich jak Nowy Jork czy Los Angeles, a postawił na nie mniej ciekawą prowincję), ale również w dialogach, w zachowaniu postaci... po prostu czuje się, że bohaterami są Amerykanie, nie zaś Polacy o obco brzmiących nazwiskach. Za to duże brawa dla autora.

A kolejne za świat przedstawiony. Ciche amerykańskie miasteczka nie są tutaj wcale przyjemne, bowiem cisza okazuje się zdradliwa. Nie można tak naprawdę nikomu ufać, ponieważ każdy może skrywać jakiś straszny sekret. Miasteczka mają swoje przerażające tajemnice, których lepiej nie odkrywać. A wszędzie widzimy korupcję, układy, kłamstwa i walkę o pieniądze. Szczególnie korupcję dostrzegamy na każdym kroku, dotyka wszystkich, którzy coś znaczą lub chcą coś znaczyć. Z tego też powodu miałem mieszane uczucia, gdy dotarłem do końca książki – nie sądzę, by można w jej przypadku mówić o happy endzie, bo choć wielu przestępców zostało ukaranych, to jednak całe rzesze hasają radośnie na wolności, ciesząc się dobrym zdrowiem. Tak naprawdę Grizzly przez całą powieść walczy z symptomami choroby, lecz jej źródło pozostaje nietknięte... i chyba nic się z tym nie da zrobić, skoro dotyka ona wszystkich.

No cóż, dotychczas przeważnie chwaliłem, a przecież róż bez kolców nie ma (tak wiele). Z początku nie pasował mi nieco styl Zalewskiego – krótkie, suche zdania, lakoniczne opisy. Jasne, dzięki temu księgę czyta się szybciej, ale nie do końca mi to odpowiadało. Jednakże po jakimś czasie problem zniknął – opisy robiły się coraz lepsze, a dziwny klimat powieści całkowicie mnie wciągnął.

Drugim problemem są niektóre zgrzyty fabularne. Niezbyt duże, ale jednak są. Pomijając już sprawę oryginalności pomysłu lub jej braku (bo nie to jest najważniejsze) i to, że większość konfliktów Clinton rozwiązuje uderzeniem niedźwiedziej pięści (to wszakże Grizzly!), nieco denerwowało mnie dość duże stężenie zbiegów okoliczności, ułatwiających naszemu herosowi zadanie. Często również udawało mu się wykaraskać z opresji nie dzięki sprytowi czy szybkiemu myśleniu, ale dzięki niekompetencji przeciwników.

No ale cóż, mało jest róż bez kolców. A ta powieść nie ma kolców wcale tak dużo. Wypada więc ją polecić, i to nie tylko miłośnikom grozy, thrillerów czy sensacji – w gruncie rzeczy każdy znajdzie tu coś dla siebie (jednak wszystkich tych, którzy są dosyć wrażliwi, uprzedzam, żeby nie czytali „Grizzly'ego” do poduszki; również ludzie szukający miłości, ciepła i wzruszeń powinni chyba szukać gdzieś indziej). Mocna, mroczna, filmowa opowieść z ciekawie przedstawionym problemem korupcji, ze świetnym klimatem. Tak więc, pomimo pewnych zgrzytów, Grizzly pokazał zębiska.



---
[1] Adam Zalewski, "Grizzly", wyd. Oficynka, Gdańsk 2011, tekst z okładki.
[2] Tamże.
[3] Tamże.
[4] Tamże.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1285
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: