Kot Oskar mieszka domu opieki w Rhode Island, razem z pięcioma innymi kotami, królikiem i kilkoma ptakami. Pensjonariusze domu, rezydenci, jak nazywa ich autor, spędzają w nim czasem kilkanaście lat, czasem ledwie kilka tygodni. Nie są to ludzie młodzi ani zdrowi, co nie znaczy, że nie odczuwają potrzeby radości, czułości, bliskości i kontaktu ze światem - na sposób, jaki im u kresu życia pozostał. Na drugim piętrze mieszkają pacjenci z demencją, najczęściej spowodowaną chorobą Alzheimera.
Książka z kotem w tytule opowiada głównie o ludziach: o pensjonariuszach domu opieki, ich bliskich i personelu medycznym. Kot Oskar jest członkiem tego personelu. Autor książki, lekarz geriatra, pisze: „(…) Oskar uosabia empatię i bliskość. Jest kluczowym ogniwem w dobrze naoliwionym i pełnym poświęcenia zespole opieki zdrowotnej. Moja praca jako lekarza polega na przepisywaniu właściwych leków chorym i dostarczaniu informacji ich rodzinom; zajęciem pielęgniarki jest zapewnienie odpowiedniej opieki; pastora – niezbędnej porady duchowej; zaś zadanie Oskara, to towarzyszenie chorym i ich bliskim w ostatnich godzinach, czasem najtrudniejszych. Jest on bezspornie częścią zespołu oraz źródłem otuchy zarówno dla rodzin, jak i pacjentów, a w niektórych przypadkach jedyną rodziną, jaka pacjentowi została”[1].
Doktor Dosa opisuje również swoją drogę od sceptycyzmu i niewiary w jakiekolwiek nadzwyczajne zdolności zwykłego kota, poprzez podejrzewanie personelu o zaburzenia racjonalnego myślenia, stopniowe poznawanie faktów drogą obserwacji, rozmów z personelem, z rodzinami pacjentów i z nimi samymi, próby naukowego wyjaśnienia fenomenu Oskara, aż do akceptacji wiodącej bezpośrednio do pytania, czy rzeczywiście ważne jest wyjaśnienie samego zjawiska? Czy nie ważniejszy jest sam fakt, że kot niesie posługę wielu ludziom w skrajnie ciężkiej sytuacji życiowej, a to, jak dochodzi do wyboru pacjentów, jest kwestią pomniejszą?
Niedawno czytałam
Oznaki życia: Przypadki z intensywnej terapii (
Hillman Ken)
. „Oskar” jest o tym samym. Czyta się łatwiej, bo w rozważania lekarza na temat tego, co nieuniknione, wpleciona jest historia kota. Ale refleksje ogólne oraz dotyczące stanu opieki paliatywnej i pozostawienia rodziny pacjenta terminalnego samej sobie są bardzo podobne. Wiele mówiąca jest też konkluzja, jaką autor kończy książkę: „A tak przy okazji: na końcu moich dni wolę kota niż OIOM”[2].
I jeszcze coś: był ostatnio w „Polityce” reportaż o polskich domach tzw. spokojnej starości. Przyszło mi do głowy, że nie chciałabym zostać pensjonariuszką takiego „przybytku”. Między innymi, jako jedno ze źródeł traumy wymieniono tam fakt, że warunkiem przenosin do domu opieki jest konieczność rozstania się z ukochanym psem czy kotem, nawet jeśli jest on jedynym towarzyszem czyjejś samotności, bo w żadnej z polskich placówek tego typu posiadanie zwierzęcia nie jest możliwe. Przypomniał mi się tamten tekst, gdy czytałam u Davida Dosy: „Zanim nie nadeszły lata osiemdziesiąte, nie istniała terapia z udziałem zwierząt. Dla czworonogów nie było miejsca w instytucjach opieki zdrowotnej. Po co wprowadzać »niehigieniczne stworzenie« do sterylnego środowiska? Z czasem jednak niektórzy naukowcy poparli tezę, że zwierzęta mają korzystny wpływ na ludzkie zdrowie i psychikę. Badania zaczęły w coraz większym stopniu potwierdzać ten pogląd. Szczególnie pacjenci domów opieki – z zanikiem pamięci lub bez – dzięki obecności zwierząt stawali się mniej przygnębieni i samotni”[3]. Dogoniliśmy już świat Zachodu pod względem ilości emitowanych w telewizji reklam i seriali. Czy można liczyć, że trudniejsze wzorce też będą brane pod rozwagę?
Opowieść o kocie Oskarze i ludziach, z którymi mieszka i którym pomaga, bardzo polecam.
---
[1] David Dosa, „Oskar. Kot, który przeczuwa śmierć”, przeł. Agnieszka Maria Wrońska, wyd. Świat Książki, Warszawa 2011, s. 228-229.
[2] Tamże, s. 238.
[3] Tamże, s. 55.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.