Dodany: 30.06.2011 20:11|Autor: OLi_10
Ludzie Południa
Południe Stanów Zjednoczonych – w gruncie rzeczy wszyscy o nim słyszeliśmy, wszyscy wiemy, że w jakimś stopniu Południowcy różnią się kulturowo od swych rodaków z Północy. Być może oczami wyobraźni widzimy kulturalnego potomka angielskich kolonistów, honorowego, bogato ubranego, dżentelmena. Głównie jednak kojarzymy ich z przegraną wojną secesyjną. Wiemy, że Konfederaci – w przeciwieństwie do kowbojów z Północy – woleli zajmować się bawełną niż wypasaniem bydła, popierali niewolnictwo, dostali łupnia od Jankesów pod Gettysburgiem i ostatecznie przegrali całą wojnę. Może niektórzy z nas kojarzą te stany z Nowym Orleanem, jeszcze inni zdają sobie sprawę, że właśnie w tym mieście narodził się jazz. O tym, że na Południu powstał southern rock, wiedzą chyba tylko ludzie interesujący się muzyką. Tajemnicą ciągle pozostaje słynny „rebeliancki wrzask” (rebell yell) wydawany przez szarżujących żołnierzy Konfederacji, ale ta kwestia interesuje chyba tylko historyków tudzież pasjonatów historii.
Choć więc wiemy całkiem sporo o USA, to przegrane Południe jest dla nas pewnego rodzaju enigmą. Trudno nam również przywołać nazwiska urodzonych tam artystów. Hemingway, Twain – te nazwiska wszyscy znamy... lecz czy byli to artyści z Północy, czy Południa?
W gruncie rzeczy nie ma to dla nas większego znaczenia. Byli Amerykanami i tyle. Czasami jednak rozróżnienie na stany północne i południowe jest istotne, pozwala ono bowiem na (lepsze) zrozumienie twórczości artysty. Toteż muszę już na wstępie tego tekstu zaznaczyć – William Faulkner urodził się na Południu i był z tego dumny. I to Południe wręcz czuć w jego twórczości.
Szczerze przyznam, że nazwisko Faulknera – choć to laureat Nagrody Nobla – tylko obiło mi się o uszy i jakoś nie zainteresowałem się bliżej tą postacią. Po jego zbiór opowiadań, „Czerwone liście”, sięgnąłem zupełnym przypadkiem, i nie bardzo wiem, dlaczego. Ale może to znane nam wszystkim fatum, los, przeznaczenie; nie żałuję jednak, że książka jednego z największych – jeśli nie największego – artysty Południa trafiła w me ręce.
Jak już wspomniałem, „Czerwone liście” to zbiór opowiadań. Znajdziemy w nim jedenaście historii będących całkiem dobrymi reprezentantami twórczości Faulknera – są tutaj nie tylko te traktujące o jego rodzinnych stronach, ale również o wojnie secesyjnej i dwóch wojnach światowych. Ba! Nawet Indian tu znajdziemy (wszakże większość z tych historii dzieje się na kontynencie amerykańskim).
Przechodząc od razu do sedna – opowiadania są po prostu świetne. I to głównie ze względu na styl Faulknera, jego specyficzną narrację i umiejętnie budowany klimat. Nieważne, czy sięgniecie po tę książkę w październiku, listopadzie, grudniu czy innym zimnym lub deszczowym miesiącu – gwarantuję, że podczas lektury zrobi Wam się... dziwnie duszno. Opowiadania mają niesamowity klimat – dość leniwe (choć nie nieudolne czy nudne!) snucie opowieści sprawia, że zostajemy wręcz na siłę przeniesieni na gorące Południe Stanów Zjednoczonych, jednakże nie jest to wakacyjny, spokojny wypoczynek. Wyobraźcie sobie raczej lipcowy dzień, gdy stoicie na środku ulicy, gorący asfalt parzy Wam stopy, a promienie słoneczne wyciskają z Was ostatnie poty – w takich okolicznościach człowiek, zamiast cieszyć się z ładnej, bezchmurnej pogody, najchętniej wczołgałby się do lodówki i zrezygnował z letnich spacerów przez następne pięć lat. Tak właśnie jest u Faulknera. W każdym – a przynajmniej w większości – z tych opowiadań kryje się coś niepokojącego, coś, co nie wyłazi na zewnątrz, by nas ostentacyjnie straszyć, lecz istnieje gdzieś pod powierzchnią, odczuwamy to podskórnie. I nagle Południe USA staje się jakieś duszne, jakieś niepokojące, jakieś psychodeliczne, niczym senny koszmar, choć przecież nic strasznego się nie dzieje...
Nie oznacza to jednak, że Faulkner nudzi i jego historie nadają się tylko do usypiania dzieci, nie. Chodzi mi raczej o to, że ten pisarz miał wyjątkowy talent do budowania napięcia; jeszcze przed punktem kulminacyjnym wiemy, że coś jest nie tak, czujemy to, lecz nie potrafimy określić, co nas niepokoi. A potem przychodzi finał...
Chyba właśnie to czyni z piszącego pisarza – umiejętne operowanie słowem, zdolność wpływania na czytelnika, sprawienia, by już sama narracja budowała odpowiedni klimat. Nie potrafię tego do końca wytłumaczyć, ale właśnie to nieuchwytne coś, ta „duszność”, jest chyba elementem, który najbardziej mi się spodobał u Faulknera, tym nieuchwytnym „czynnikiem x”, sprawiającym, że do książki chce się wracać.
Ale dość już o stylu, bowiem fabuły zaprezentowanych w zbiorze historii są prima sort i trzeba o nich wspomnieć. Oczywiście autorowi, który pochodzi z Południa, nie wypada nie napisać czegoś o rasizmie czy o niewolnictwie, ale na szczęście te dwa problemy nie zdominowały całej książki. Nie zrozumcie mnie źle; takie opowiadania, jak „Suchy wrzesień” czy „Wash” to jedne z najlepszych w całym zbiorze – wstrząsające i dające do myślenia, gdzie wspomniane problemy zostały przedstawione w doskonały sposób, zajmujący i ciekawy. Są to ciągle, nawet w naszym oświeconym XXI wieku, ważne kwestie. Co więcej, „Wash” został bardzo intrygująco poprowadzony. Tu nie chodzi „tylko” o nienawiść ze względu na kolor skóry. Tutaj Faulkner pokazał ten problem z zupełnie innej strony – ukazał śmierć marzeń, ideałów, nadziei, pokazał zdradzone zaufanie, nienawiść człowieka do człowieka jako osoby, nie jako przedstawiciela jakiejś konkretnej rasy. Żeby było ciekawiej, bohaterem całości jest niewolnik, który szanuje swego pana, podziwia go, uważa za najlepszego z ludzi, a nawet zostaje z nim, choć mógłby sobie pójść w siną dal. A w „Suchym wrześniu” nienawiść do obcych, tych, którzy mają inny kolor skóry niż my, jest czymś, czego nie potrafią wytłumaczyć nawet ci, którzy nienawidzą.
Skoro więc Faulkner tak świetnie i oryginalnie przedstawił problem niewolnictwa i rasizmu, skoro „Suchy wrzesień” i „Wash” to jedne z lepszych historii w tym zbiorze (kto wie, czy „Wash” nie jest najlepszy i najbardziej poruszający), to dlaczego cieszę się, że nie wszystkie opowiadania poruszają te kwestie? Z bardzo prozaicznego powodu - po prostu nie lubię monotematyczności, szczególnie w zbiorze opowiadań. Lubię, gdy pisarz pokazuje, że potrafi przedstawić wszystko, nie ogranicza się do jednego tylko kręgu tematycznego. I taki jest Faulkner. Wspomnę, że problem nienawiści powraca jeszcze w „Zwycięstwie w górach” (kolejne genialne opowiadanie), tylko tym razem jest to nienawiść ludzi z Północy do tych z Południa; i co ciekawsze, akcja „Zwycięstwa” dzieje się po wojnie secesyjnej. Autorowi łatwiej byłoby przedstawić konflikt Jankesa z Konfederatem właśnie na polu bitwy, podczas krwawego starcia; tutaj natomiast mamy czas pokoju. Pisarz miał trudniejsze zadanie, ale efekt jest o wiele ciekawszy! A odkrycie źródła nienawiści jednego z bohaterów będzie dla czytelnika niemałym zaskoczeniem i zapewne lekko poruszy jego serce.
Inne świetne opowiadania (w gruncie rzeczy wszystkie w tym zbiorze są dobre, ale niektóre - nieco lepsze) to lekko psychodeliczne, surrealistyczne „Czerwone liście”, będące alegoryczną historią o śmierci i złu, jakie wyrządzili Biali nie tylko Afrykanom, ale również rdzennym mieszkańcom Ameryki, intrygującym przedstawieniem zderzenia światów zeuropeizowanych Indian i czarnoskórych niewolników; „W tył zwrot” - genialna historia żołnierzy walczących na frontach I wojny światowej (zwróćcie szczególną uwagę na zakończenie), a także „Róża dla Emilii” i „Słońce zachodzi”. Jeśli już jesteśmy przy tych dwóch utworach, to warto jeszcze wspomnieć, że historie Faulknera czasem trudno zaklasyfikować. We wszystkich pojawiają się rozważania nad naturą ludzką, co oczywiście znamionuje literaturę wysokich lotów, lecz z drugiej strony, widać u niego również wpływy opowieści „z dreszczykiem” (które często rezygnują z głębszego przesłania na rzecz rozrywki) – w „Mistraul” mamy wręcz gotycką grozę! „Róża dla Emilii” to coś, co mogłoby wyjść spod pióra Poe albo Lovecrafta, a „Słońce zachodzi” jest naprawdę niepokojące – i to wszystko bez użycia ton rekwizytów w stylu trupów w szafach, zjadających mózgi zombie i brudzących podłogę plam krwi. Faulkner potrafił zagrać na uczuciach czytelnika i stworzyć odpowiedni nastrój „z niczego”, dowodząc, że tak naprawdę człowiek najbardziej boi się nieznanego, a nie krwiożerczych monstrów. A nasza wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach, gdy np. przetrawiamy zakończenie „Róży dla Emilii”...
Ale niemożliwym by było zaprzęgnięcie wyobraźni do pracy, gdyby autor przedstawiał wszystko dosłownie. Na szczęście Faulkner to niekoronowany król niedopowiedzeń i nie stara się nas prowadzić za rączkę. Nie wyjaśnia, jakie jest przesłanie jego opowiadań, bo to tylko mogłoby osłabić siłę przekazu. Pomija nawet opis niektórych ważnych zdarzeń, zmuszając tym samym czytelnika do włączenia szarych komórek. A niedopowiedzenia mają wielką siłę i szokują o wiele bardziej niż najdokładniejszy opis (najlepszym tego przykładami są „Wash” i „Róża dla Emilii”).
Jeżeli miałbym jednak wskazać jakieś słabsze opowiadania, to zdecydowałbym się na dwa pierwsze („Ci wielcy ludzie”, „Dwaj żołnierze”) i jedno z końcowych („Pennsylvania Station”). Nie to, żeby były słabe, nie. Bardzo mi się podobały i oczywiście warte są polecenia, tyle tylko, że są nieco gorsze od reszty. Przypadek „Tych wielkich ludzi” jest szczególnie dziwny. Faulkner rezygnuje tutaj całkowicie z niedopowiedzeń, by w dialogach wyłożyć kawę na ławę i wyjaśnić, co miał na myśli. Z tego też powodu potraktowałbym tę historię raczej jako „metaopowiadanie”, gdzie pisarz zwraca się bezpośrednio do czytelnika, wyjaśniając mu, dlaczego jest dumny z bycia Południowcem, dowodząc, że jego rodacy to nie bezlitośni łowcy niewolników, ale ludzie honorowi i uczciwi. Wydaje się, jakby w tym utworze Faulkner starał się przełamać stereotyp „Konfederata – rasisty”. Pewnie dlatego wydawca postanowił zbiór otworzyć „Ludźmi” - jako wprowadzenie spisują się nieźle, ale jednak są słabsi od innych zaprezentowanych historii. Przede wszystkim jednak to opowiadanie sygnalizuje nam, o czym opowiada cały ten zbiór – o ludziach, którzy kochają swą ojczyznę, o ludziach Południa.
Ech, dziwnie się czasami życie układa, także to czytelnicze. Książki, na które polujemy i na które czekamy z utęsknieniem, nie okazują się tak dobre, jak nam mówiono (pewnie nie wytrzymały ciężaru naszych oczekiwań), a te, z których istnienia nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, okazują się wspaniałymi lekturami. Mój przypadek jest jeszcze dziwniejszy, bo byłem gotów zrezygnować z przyniesienia „Czerwonych liści” do domu, a teraz proszę – jest to jedna z moich ulubionych książek. Oczywiste jest więc, że z całego serca polecam Wam ten intrygujący zbiór opowiadań – nie tylko zapewnia on godziwą rozrywkę, ale zmusza do zastanowienia, wciąga w gorący, duszny klimat Południa USA, a czasami nawet wzrusza.
Oceniam „Liście” na szóstkę i cieszę się, że Faulkner nie uległ pokusie dosłownego przedstawiania i wyjaśniania – zabiłby bowiem wtedy całą magię tych nietuzinkowych historii.
I oczywiście życzę Wam, żeby każda książka, która przypadkiem trafi w Wasze ręce, była dla Was taką niespodzianką, jaką „Czerwone liście” były dla mnie.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.