Dodany: 11.04.2007 20:08|Autor: Bozena
Trudno jest kochać kogoś, kto nas nie kocha
„Nigdy nie postawisz normalnego kroku, nigdy nie pokocha cię żadna dziewczyna, będziesz zawsze sam...”[1]
Sam... Stale powtarzające się echo: sam... i au revoir: wiecznie powtarzające się pożegnania – to esencja życia hrabiego Henryka Toulouse de Lautreca.
Ani sława i sukcesy, ani przyjaciele i oddana gospodyni, ani kochająca matka, ani złudne salony w porywającej Belle Époque - salony, w których spotykał: O. Wilde’a, A. France’a, C. Debussy'ego, S. Bernhardt, J. Whilstera... i piękne hrabianki czy księżne - ani niezależność finansowa nie zatarły w zbolałym sercu Henryka pragnienia bycia kochanym przez kobietę; nie wypełniły też nigdy wokół niego poczucia pustki – odwiecznej zgryzoty, którą jest samotność człowieka.
Henryk osiągnął wiele jakby eksperymentując, jakby mimo - gdzieś poza istotą życia - lecz nie osiągnął tego, czego najbardziej pragnął: choć kochał nie raz, sam nie był kochany; stało się tak, jak wyrokowała w okrutnych słowach towarzyszka miłych chwil z jego młodzieńczych lat – kuzynka Deniza.
Dlaczego nie był kochany? Bo inny był. Inny - nie dlatego, że duszę miał inną czy umysł inny, ale dlatego, że inny z wyglądu był. Ale zanim choroba zdeformowała jego ciało i utrudniła chodzenie – biegał jak większość dzieci, bawił się i śmiał; poznawał świat odwzorowując rysunkiem jego naturę; portretował też ukochaną matkę (jej portrety namalowane dziecięcą ręką syna znajdują się w muzeum w Albi – miejscu narodzin artysty).
Ten utalentowany śliczny chłopczyk, a potem brzydki mężczyzna, od chwili przemienienia w kalekę – cierpieć miał zawsze już. I serce jego cierpiało, i ciało. A przecież niełatwo od bólu ciała ucieka się, choć może nieco łatwiej niż od udręk duszy.
Co robić? Jak żyć nie będąc kochanym?
Mówi się, że człowiek przywyka do samotności, lecz... już sama biografia Henryka Toulouse de Lautreca pióra Pierre’a La Mure jest wyjątkiem od reguły lub elementem ogólnego tezy tej zaprzeczenia; czytelnik domyśla się, dokąd ona prowadzi, lecz nie odkłada książki, przeciwnie, gna ciągnięty jej ruchem, zbieżnym z ruchem widocznym na płótnach i szkicach Lautreca.
Powieść P. La Mure to wspaniale i dynamicznie napisana biografia - powiedziałabym – sztuka zatrzymująca Czas; niepostrzeżenie przeniosła mnie ona między zaułki ulic Paryża końca XIX wieku, i zapoznała zwłaszcza z Montmartrem - dzielnicą nocnych uciech nie tylko paryżan.
Jadąc fiakrem przez Montmartre mijamy gazowe latarnie, widzimy stojące pod nimi loretki zaczepiające przechodniów, spostrzegamy obskurne okna pracowni artystów, bistra i kabarety, a za czerwonymi skrzydłami (może) aniołów przeczuwamy obietnicę... miłości; miłości dostępnej także dla niekochanych. I tutaj: w pracowniach, w kabaretach, bistrach i przybytkach rozkoszy spotykamy Henryka; rozmawia z barmankami, znajomymi i z przyjaciółmi, obserwuje nocne życie paryżan; portretuje, szkicuje, maluje, kocha się i... pije. Nierzadko nawet na dłużej „instaluje” się w domach rozkoszy, bo tutaj jest rozumiany, lubiany także, bo tu nie musi obawiać się odtrącenia, bo w końcu tu szkicuje kobiety takimi, jakie naprawdę są, nim odsłonią przed mężczyznami „jakiś poetyczny bezwstyd, jakiś czepliwy urok...”[2]. A więc myją się te kobiety, rozczesują włosy, nakładają pończochy... i kłócą o byle co; stąd w mig wyłaniają się i w szkice przemieniają grymasy twarzy, ruchy rąk, nóg czy bioder... I to nie są niemoralne obrazy czy szkice, lecz to jest prawda, jak mówił Henryk; prawda, która niekiedy brzydka bywa.
Dla jednych kabarety, dla innych „tancbudy”[3] - także prawdziwe są; tu rodzi się kankan; taniec najodważniejszy w wymowie swej, ale i najniebezpieczniejszy też, bo szpagat na przykład śmiercią dziewczyny zakończyć się może... Lecz kto na to zważa? Praczki za dnia, a dziewczyny nocą huraganem tańcząc – dorabiają, właściciel zaś jednego z takich kabaretów właśnie - dłonie zaciera. Ale... ale jak ściągać nieprzerwanym strumieniem tłumy do kabaretu „Moulin Rouge”, by zainwestowany pieniądz fortunę mnożył? Myśl, a raczej pospieszna już prośba ubrana w słowa dosięga Henryka: afisz. Afisze! Henryk odmawia, bowiem technika pisania na kamieniu (gr. litos-graphein), czyli litografia, którą przy afiszu należy posłużyć się - nieznana mu jest. A na nauczenie się jej potrzeba lat...
Lecz nie! Ten dobroduszny artysta w końcu odmówić nie umie; a nadto, jeśli zgodzi się przyjąć wyzwanie - ucząc się litografii i pracując - zagłuszy zapewne pustkę. Bo choć dotąd posiadł już – za zapłatą wprawdzie - niejedną młodą kobietę, acz o sercu starym, to i tak jego serce coraz dotkliwiej rani samotność. Tak oto mówił do Maurycego – oddanego mu wciąż - przyjaciela z lat szkolnych: „wściekam się, że mogę ją posiąść, ale nie mogę zmusić, by mnie choć trochę pokochała”[4]. Pije zatem, uczy się litografii, pracuje, a obok czyni próby nowej metody kropkowania, nakładając (jako pierwszy) farbę na szczoteczkę do zębów i pocierając włosie palcem; wzbudza przy tym i podziw, i lęk nauczyciela litografii; a te jego rozbryzgane kropki przypominają plamki na obrazach Vincenta van Gogha, który technikę pointylistyczną opanował bezbłędnie. Henryk lubi Vincenta, przyjaźni się nawet z nim, i rozumie go bardzo; przeczuwa nawet, że tkwi w tym człowieku geniusz, choć ani jeden z obrazów Vincenta nie został dotąd sprzedany. Naśmiewano się z „szalonego” artysty, który jeśli potrafił makabryczny dar złożyć dziewczynie w postaci części ciała swojego, to i makabryczność wyłaniać się musi z obrazów jego. Henryk, jako jeden z niewielu, nie myśli tak – absolutnie nie. Żółcie i błękity Vincenta fascynują go. Sam dziwi się własnym sukcesom w malarstwie, bo jakoś zawsze zbyt dobrze wszystko mu szło; ale od czasu, gdy uznawany w świecie artystów Edgar Degas, dwa razy starszy od niego, pochwalnym okiem spojrzał na jego płótno przedstawiające wnętrze „Moulin Rouge”[5], mówiąc: „Żałuję, że nie miałem odwagi spędzić kilku tygodni w pańskim burdelu. Co za rewelacje!”[6] - zdziwienie przemieniło się w wiarę co do wiedzy nabytej, w siłę woli do pracy twórczej i w talent. Ale Henryk chciałby mieć i wiarę w swój urok osobisty, po prostu w siebie, zatem złudzeniem jeszcze nie raz posila się; a potem... potem na nowo w butelce i w zatracie zagłusza bolesne rozczarowania. Tak, żadna kobieta nie pokocha go. Za to afisz przedstawiający dziewczynę tańczącą kankana nie potrzebował do zaistnienia lat, szybko odniósł niebywały sukces, sztuka wyszła na ulicę; i to Henryk właśnie podniósł litografię do rangi sztuki graficznej.
Studium miłości, zazdrości, lęków, upodlenia nawet, ale i chwilowego szczęścia duszy czy ekstazy ciała - nakreślił autor, uważam, wybornie, choć wydawać by mogło się, że nadto przewidywalnie; lecz nie; bo oto życie nasze i psychologia człowieka! A nauka to nie jest powieść biograficzna, którą czyta się tu z emocjami, refleksjami, nikłym uśmiechem czasem, ale i miejscami przez zasłonę z łez. Niesie ta powieść setki skojarzeń z życia dorosłego czytelnika, niczym wspomnienie Denizy niosło je Henrykowi; wspomnienie mimowolnie przybyłe pod wpływem słyszanego preludium C. Francka, które ongiś grała Deniza i sonaty C. Francka (tej samej, której łkający początek był tworzywem frazy Vinteuila w cyklu M. Prousta), którą ten miły pan u Edgara Degasa podczas proszonego obiadu grał...
I wszystko w Henryku zaczęło się od początku: ból, tortury tęsknoty, samotność i rozgoryczenie, i... zatrata dumy człowieczej.
Tymczasem sława i sukcesy piętrzyły się: ma być Legia Honorowa, a na koniec jest nawet... Luwr. Ale - na cóż Henrykowi Legia Honorowa? Po co ludzie „gadać” mają, że szaleniec powracający z odwyku chełpi się? On chce być kochany! Niszczy więc formularz zgody na przyjęcie jej; i przypomina sobie, jak ongiś jej malutką kopią - otrzymaną za dobre wyniki w nauce - cieszył się w szkole, a i był też podziwiany, między innymi, przez doktora Adriana Prousta; ten - oryginałem jej, za osiągnięcia medyczne (ochronę zachodniej cywilizacji przed cholerą, o czym pisze G. Painer), został udekorowany przez cesarzową Eugenię; tę samą Eugenię, którą Stendhal kołysał na kolanach i opowiadał jej o wojnach Napoleona (o czym w „Korespondencji” Stendhala). Tak, także A. Proust, pośród innych lekarzy, rozkładał bezradnie ręce wobec tajemniczej choroby Henryka, która w dzieciństwie - a potem w dorosłych latach - zadała mu tak dużo cierpienia; i stała się widoczną pamiątką - okrutnym żartem jego całego życia.
I oto wiemy już, że Henryk Toulouse de Lautrec należał do ludzi, którzy nie mogą (nie mogli) żyć... bez miłości, tak jak i wielu z nas, także i tych, którzy przeczytali „Moulin Rouge”, bądź czytać zamierzają właśnie. A warto to zrobić, bowiem treść opisu mego stanowi zaledwie zalążek tej pięknej, acz przejmującej powieści.
Dawno temu Pierre La Mure ujął mnie dziełem: „Miłość niejedno ma imię”, a ujął mnie tak, że całymi latami pamiętałam o F. Mendelssohnie; o romantycznym kompozytorze, dzięki któremu też kompozycje muzyczne J.S. Bacha ocalały od zapomnienia. A teraz wiem już, że i o Henryku Toulouse de Lautrec pamiętać będę.
---
[1] P. La Mure, „Moulin Rouge”, przeł. J. Dmochowska, Krajowa Agencja Wydawnicza, Poznań 1989, s. 168.
[2] Tamże, s. 198.
[3] Tamże, s. 225.
[4] Tamże, s. 199.
[5] Tamże, s. 241, przypis [1]. Obraz ten, „Au »Moulin Rouge«”, znajduje się w Art Institute w Chicago.
[6] Tamże, s. 241.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.