Przedstawiam Wam konkurs nr 124 przygotowany przez
Marylka:
Jedzie król, jedzie król,
Władca lasów łąk i pól.
Jedzie król
Koni czwórką,
Jedzie król
Ze swą córką,
A za nimi dwór
Wiezie złota wór.
Jan Brzechwa „Kot w butach”, w tomie: „Bajki samograjki”
Nie tylko królowie pragną jeździć przewożąc przy okazji to i owo.
Zapraszam w podróż przez życie i czas przy użyciu różnego rodzaju pojazdów – od wózka dziecięcego po karawan. Będzie można przemieszczać się z miejsca na miejsce, a prezentowane środki lokomocji są różnorodne i aż proszą o odnalezienie swoich twórców.
Za odgadnięcie
30 fragmentów konkursowych można zdobyć
60 punktów – po jednym za każdego autora dusiołka i jego tytuł. W przypadku wierszy proszę tylko o tytuł konkretnego utworu, a nie zbioru. Ilość „strzałów” w zabawie nie jest niczym ograniczona. Odpowiedzi należy przysyłać na adres:
[...], przedstawiając się
biblioNETkowym nickiem. Konkurs trwa do dnia
12 czerwca do godz. 23.59.
Nie wszystkie książki występujące w konkursie mam ocenione.
W konkursie występuje kolumna czołgów i to wystarczy. Mataczyć proszę subtelnie.
Zapraszam do zabawy! :-)
Jak przemieszczają się ludzie czyli POJAZDY W LITERATURZE
Każdy zaczyna podobnie. Gdy jeszcze nie umie się chodzić, trzeba jeździć, niekoniecznie samodzielnie.
Wózek dziecięcy
1.
(…) Gussie pomyślała, że uspokoi brata, jak zacznie go wozić. Grunt był równy i gładki w tym miejscu, tak że dawała sobie doskonale radę. Popychanie wózka, choć surowo zabronione przez niańkę, stanowiło wielką przyjemność dla Gussie.
Lecz Mikołaj był już strasznie zdenerwowany. Nie mógł zapomnieć jej, że obezwładniła jego rączki. Przede wszystkim wyrzucił z pasją baranka z wózka, potem położył się na wznak i zaczął kopać nogami. Z wielkim wysiłkiem Gussie dopchała wózek na skraj parowu (…). Mikołaj doczołgał się do tyłu wózka, schwycił za kryzę kapelusza Gussie i nacisnął go jej na twarz, szarpiąc przy tym boleśnie jej włosy, przytrzymane gumką. Gussie krzyknęła z wściekłości i bólu, i dalej pchała z całej siły wózek. (…)
Wszystko, co dotąd ucierpiała przez Mikołaja zakotłowało się w pamięci Gussie. Cokolwiek posiadała, Mikołaj chciał to mieć zaraz. Cokolwiek robiła, musiał mieszać się do tego. Stanowił centrum wszystkiego, co się działo w domu. Mama i tata, niańka i Lizzie, wszyscy kochali go najbardziej. (…) Gussie zebrała wszystkie siły do ostatniego pchnięcia – i puściła wózek.
Potoczył się na dół po zboczu z Mikołajem, ciągle jeszcze uczepionym z tyłu wózka. Zdziwienie, malujące się początkowo na jego twarzyczce, przeszło w radosny zachwyt pędem, który go porywał i niósł na złamanie karku. Wtem koło uderzyło o kamień, wózek podskoczył tak, że Mikołaja wysadziło w powietrze. Wylądował jednak z powrotem w wózku, lecz w zmienionej pozycji, tak że Gussie nie mogła już widzieć jego twarzy.
Tymczasem wózek doleciał do brzegu rzeczki; tam przewrócił się i nakrył sobą Mikołaja. Ten nie ruszał się wcale, ani nie wydawał żadnego głosu… Przednie koła wózka sterczały w powietrzu, nad wodą. (…)
Jednak i dorosły już człowiek, stojący dobrze na własnych nogach, niekoniecznie musi chcieć ich używać podczas podróży. Można wszak posłużyć się cudzymi…
Lektyka
2.
Przy sztabie znajdował się jego wysokość H., minister wojny, lecz tylko w charakterze widza. Nie prowadził za sobą śpiewaczek, ale też i nie robił żadnych uwag sztabowcom. Kazał wynieść swoją lektykę na czoło kolumny i stosując się do jej ruchów posuwał się naprzód albo odpoczywał pod cieniem wielkiego wachlarza, którym osłaniał go adiutant.
Jego dostojność H. był to człowiek czterdziestokilkuletni, silnie zbudowany. Rzadko odzywał się i równie rzadko spoglądał na ludzi spod zapuszczonych powiek. Jak każdy Egipcjanin, miał obnażone ręce i nogi, odkrytą pierś, sandały na stopach, krótką spódniczkę dokoła bioder, a z przodu fartuszek w pasy niebieskie i białe. Jako kapłan golił zarost i włosy i nosił skórę pantery zawieszoną przez lewe ramię. Nareszcie, jako żołnierz, nakrywał głowę małym gwardyjskim hełmem, spod którego na kark spadała chusteczka również w białe i niebieskie pasy. Na szyi miał potrójny łańcuch złoty, a pod lewym ramieniem, na piersiach, krótki miecz w kosztownej pochwie. Lektyce jego, dźwiganej przez sześciu czarnych niewolników, stale towarzyszyło trzech ludzi: jeden niósł wachlarz, drugi topór ministra, a trzeci skrzynkę z papirusami.
Riksza
3.
Dopiero na dwadzieścia minut przed godziną policyjną doczekał się Antek przesyłki. Jeszcze starowina nie zamknęła dobrze drzwi za posłańcem, chłopak stał już koło niej.
- W co pan weźmie? – broniła mu starowina małej, nieforemnej owiniętej w gazetę bryły.
- W rękę… - wyrwał, pożegnał. W bramie zderzył się z wchodzącym K. Był sam. Wściekły.
- Jest plastyk! – zawiadomił go i już był na ulicy. Kroki przechodniów dopingował pospieszny klask kopyt dorożkarskiego konia. Żeby chociaż ryksza. Jest, jak przywołana jego myślą. Rykszarz nie chce jechać, ale usłyszawszy adres godzi się – snadź w kierunku jego „garażu”. Jadą szybko. W którejś bramie mijają grupkę czterech granatowych. Policjanci stoją naradzając się niespiesznie. Jest jeszcze kwadrans do godziny policyjnej.
-
Halt! – pisk opon hamującego pojazdu. Ryksza przyhamowuje długo – jest lekka. Antek nie czeka. Zeskoczył w bok i wali uliczką, ściskając swą paczuszkę. Nikt go nie goni. Na głównej ulicy rykszarz klnie przez zęby, gdy na jego wózek ładuje się wrzeszcząc i wygrażając pijany, tłusty feldfebel.
Czyż nie było przyjemnie podróżować, gdy przyjazne zwierzęta ciągnęły nasz pojazd? Czasem większe, czasem mniejsze, ale człowiek w ich towarzystwie nie był samotny.
Zaprzęgi psie…
4.
Księżyc wzniósł się wyżej; jego czerwień zbladła i przybrała delikatny różowy odcień; potem tarcza błysnęła bielą, aż wreszcie, stojąc już u szczytu swej wędrówki, lśniła jak klejnot wykuty ze złota i srebra. W przepychu tych blasków pustynia lodowa i śnieżna migotała bez ustanku. Panowała zupełna cisza. Brzmiał jedynie skrzyp płóz, miękki tupot psich łap obutych w skórzane mokasyny i czasem dźwięk paru krótkich słów rzuconych przez Roda lub jego towarzyszy. Zegarek białego chłopca wskazywał parę minut po ósmej, gdy jezioro przed nimi zaczęło zmieniać wygląd. Wabi, siedzący właśnie na saniach, pierwszy to zauważył i krzyknął w stronę Roda:
- Oto las! Jesteśmy po drugiej stronie!
Na te słowa zmęczone psy nabrały, zda się, nowych sił, a czołowy wilczar zaskowytał radośnie. Woń żywicy i szyszek stawał się coraz silniejsza. W białej poświacie ostre wierzchołki drzew rysowały się coraz wyraźniej, w miarę jak sanie mknęły naprzód. W pięć minut później cały zaprzęg dobiegł do brzegu i stanął zbity w zziajany krąg. Tego dnia psy i ludzie z Wabinosh House zrobili sześćdziesiąt mil drogi.
- Tu rozbijemy obóz – powiedział Wabi padając na sanki. – Tu rozbijemy obóz, bo inaczej skonam na szlaku!
… i konne
5.
Tak powiedział. Wtem nagle Tydeusa potomek się zjawił
Nie odrywając biczyska od grzbietów końskich, a konie
Nogi wysoko wznosiły, co sił cwałując do mety.
Kurz osypywał woźnicę. Spod kopyt bił nieustannie.
Rydwan zaś złotem i cyną okuty za szybkonogimi
Końmi unosił się niemal, nie zostawiając za sobą
Śladów wyraźnych, a tylko odciskał na miękkiej kurzawie
Lekki rysunek okucia. Tak szybko pędziły rumaki.
W końcu zawodnik przystanął w środku zebranych. Obfity
Spływał pot z karków i z piersi zgnanych rumaków na ziemię.
Z jaśniejącego rydwanu Diomedes zszedł na równinę,
Bicz opierając na jarzmie. (…)
6.
Powóz turkotał wśród wrzosowisk, wiele mil od L. Sądząc ze sposobu, w jaki podskakiwał w koleinach, nie był zbyt obciążony. Ale wraz z nim sunęła ciemność.
Konie były czarne, podobnie jak powóz, jeśli nie liczyć herbu na drzwiczkach. Każdy z koni nosił między uszami czarny pióropusz. Czarne pióropusze były też zatknięte na rogach powozu. Może to właśnie sprawiało, że wyglądał jak wędrujący cień. Zdawało się, że ciągnie za sobą noc.
Na granicy wrzosowiska, gdzie z gruzów zrujnowanego budynku wyrastało kilka drzew, powóz zatrzymał się ze zgrzytem.
Konie stały nieruchomo. Od czasu do czasu tylko któryś uderzał kopytem albo potrząsał łbem. Woźnica siedział zgarbiony nad lejcami. Czekał.
7.
(…) Jeśli koń miał przepisowe cztery nogi i mógł na nich ustać, wszystko było w porządku. Toteż karawana wlokła się ślimaczym chodem w bryczkach roztrzęsionych i nieprzyzwoicie obłoconych. W pierwszej siedział na koźle obok woźnicy wszystkowidzący pan D., który rozradowanym głosem objaśniał załogę tego wehikułu – panią Martę i panią Zofię z Maciusiem – którędy wędrują. Za nimi wlokła się ciocia Katarzyna ze smutnym i cichym aptekarzem, który przylgnął do niej i na krok jej nie odstępował. Te dwie bryczki sprawiały swoją powagą wrażenie, że podążają za karawanem w stronę odległego cmentarza, wóz trzeci natomiast najwyraźniej jechał na wesele. Siedziało w nim ciasno czworo młodych. Woźnica też był młody i gdyby nie konie będące na schyłku żywota, wóz ten przypominałby „odę do młodości” na czterech kołach. (…)
Człowiek pragnący podróżować w grupie, ucieszył się z pewnością z różnych umożliwiających mu to wynalazków. Można było, na przykład, wsiąść w coś, co jeździ po szynach.
Pociągi
8.
Wiadomo było, czym to pachnie, więc kto miał jeszcze ręce i nogi, brał te nogi za pas i usiłował wepchnąć się do jakiegokolwiek pociągu, wszystko jedno do którego, bo i tak nikt nie wiedział, który, kiedy i dokąd odjedzie. Na dworcu były takie tłumy, że gdyby mama nie miała pomysłu, nigdy nie wepchnęłybyśmy się i do teraz stałybyśmy na tym dworcu. Ale mama puszczała mnie samą do przodu i zabraniała się na nią oglądać, miałam tylko krzyczeć „Gdzie moja mamusia?! – Ludzie, pomóżcie, zgubiłam się!”. Byłam bardzo drobna i nie wyglądałam na swoje trzy lata, więc mnie przepuszczano, a nawet podsadzano do wagonu. Matka pchała się za mną jak przylepiona i bardzo dobrze udawałyśmy, że się nie znamy. Gdy tylko wepchnęłyśmy się do przedziału, mama wmawiała pasażerom, że znalazła zgubioną w tłumie dziewczynkę. Wszyscy się wzruszali i robili tej szlachetnej kobiecie siedzące miejsce, żeby mogła mnie trzymać na kolanach.
Co jakiś czas pociąg przystawał, konduktor chodził wzdłuż wagonów i wołał: „Kipiatok!” – czyli wrzątek. Z pociągu wybiegał tłum kobiet z czajnikami. Mama nie musiała ani razu wybiegać, bo zawsze ktoś przyniósł wrzątek dla tej szlachetnej kobiety, która w nieludzkich warunkach wzięła sobie na głowę, czyli na kolana, obce dziecko. Było dużo matek z dziećmi, ale własnymi, a to jednak co innego.
9.
KRAKSA W BLACK CREEK
Tragiczny finał szalonej przejażdżki
W czwartek wieczorem przez miejscowość Wildcat przemknął z rykiem rozpędzony pociąg. Z maksymalną prędkością zjechał w dół stromego wzniesienia. Na zakręcie wykoleił się i spadł w mętne wody Black Creek. Jedna osoba zginęła, czterdzieści odniosło rany, w tym kilka poważne.
Był to zabytkowy „Pociąg do Zabawy”: legendarna lokomotywa nr 9 i trzy wagony. Według relacji świadków fatalna przejażdżka rozpoczęła się w Sawdust City około godziny 9.15. Pociąg, głośno gwiżdżąc, ruszył w kierunku południowym i minął stacje Kennebeck, Pickax, i Little Hope. Mało brakowało, a w Black Creek Junction zderzyłby się ze składem dwudziestu wagonów towarowych, które właśnie przetaczano na sąsiedni tor.
Kiedy mieszkańcy Wildcat, słysząc przeraźliwy gwizd lokomotywy, wybiegli z domów, zdążyli zobaczyć już tylko tył niknącego w dole stromego wzniesienia pociągu. Nie wiadomo, dlaczego pociąg nie zwolnił przed Wildcat; być może przyczyną wypadku było wadliwe działanie urządzeń sygnalizacyjnych. Trwa dochodzenie w tej sprawie.
Rzecznik linii S.C.&L oświadczył, że spółka nie ponosi żadnej odpowiedzialności, niezależnie od wyniku dochodzenia, ponieważ „Pociąg do Zabawy” stanowił własność prywatną i stał na prywatnej bocznicy.
10.
Na małych, nieznanych stacjach
są pociągi martwe i puste,
gdzie cień dróżnika wypadł z czasu i usnął
w żółtych, dworcowych akacjach.
Czas zatrzymany przeciągle dyszy.
Te stacje są w Singapur, pod Warszawą i w Miami
i prowadzą je zawsze w szarym bezruchu ci sami
maszyniści umarli od trwogi i ciszy.
Tramwaj
11.
Na kolejnym przystanku tramwaj się nie zatrzymał. Nikt tam nie stał, nie czekał. Ulice były puste. Słońce jeszcze nie wzeszło i pod białym niebem w bladym świetle wszystko wydawało się blade: domy, parkujące samochody, pokryte świeżą zielenią drzewa i kwitnące krzewy, wieża gazowni i góry w oddali. Tramwaj jechał wolno; przypuszczalnie rozkład dopasowano do czasu przejazdu i postoju na przystankach, trzeba więc było wydłużyć tempo jazdy, bo po drodze nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. Tkwiłem zamknięty we wlokącym się wagonie. Najpierw usiadłem, potem stanąłem na przedniej platformie i wbiłem wzrok w H.; powinna poczuć na plecach moje spojrzenie. Odwróciła się po chwili i spojrzała na mnie przelotnie. Wróciła do rozmowy z motorniczym. Jechaliśmy dalej. Za Eppelheim szyny nie były już wpuszczone w jezdnię, tylko biegły wzdłuż drogi po małym żwirowym nasypie. Tramwaj z równomiernym turkotem kół przyspieszał. Widziałem, jak mijamy kolejne przystanki i zmierzamy w kierunku Schwetzingen. Czułem się odepchnięty, wykluczony z normalnego świata, gdzie ludzie mieszkają, pracują, kochają się. Jakbym został skazany na tę bezcelową, bezkresną jazdę w pustym wagonie.
Człowiek wymyślił silnik spalinowy, a wtedy podróż stała się szybsza i można było dotrzeć nawet tam, gdzie nie dało się położyć szyn.
Autobusy
12.
Kupiłem bilet do miasta w autokarowej sieci Veteran’s Bus Service, w której pracują byli żołnierze armii indyjskiej. Mój plecak i torbę podróżną wciągnięto na dach i wrzucono na stertę bagażu z precyzyjną i nonszalancką brutalnością; widziałem to i postanowiłem nie rozstawać się z gitarą. Usiadłem z tyłu autobusu; do mnie dołączyło dwóch długowłosych podróżnych. Autobus szybko wypełnił się Hindusami i obcokrajowcami, przeważnie młodymi i oszczędzającymi na kosztach podróży.
Kiedy mieliśmy już prawie komplet, kierowca odwrócił się, zmierzył nas złowrogim spojrzeniem, splunął przez otwarte drzwi strugą jaskrawej czerwieni betelu i ogłosił zbliżający się odjazd.
-
Thik hain, Chalno!
Silnik ryknął, biegi zgrzytnęły i pomknęliśmy z niepokojącą szybkością wśród tłumów tragarzy i pieszych, którzy uskakiwali przed autobusem w ostatniej chwili. Nasz konduktor, siedzący na ostatnim schodku, obrzucał ich z nienawiścią wyszukanymi obelgami.
13.
Dworzec autobusowy mieścił się na niewielkim, ogrodzonym betonowym murem, kolorowym i rozkrzyczanym placyku za stacją benzynową. Błąkając się bez celu po mieście, zachodziłem tam czasami, by udając, że sam ruszam w drogę, przyglądać się ukradkiem podróżnym. Ze skrawków podsłuchanych rozmów, wyrazu twarzy, stroju czy bagażu odgadywać dokąd i po co jadą, skąd przybywają.
Lubię dworce autobusowe. Wolę je od bezdusznych lotnisk. I od dworców kolejowych, mrocznych, ciężkawych, zmartwionych i smutnych, pachnących starym żelastwem. Dworce kolejowe kojarzą się z pożegnaniem, rozstaniem, nieuchronnością. Autobusowe przeciwnie – z beztroską, lekkością, obietnicą, przygodą. Napawają nadzieją i ochotą.
Za dnia dworzec w Gulu przypominał zatłoczone targowisko, na które, najwyraźniej przez pomyłkę, zabłądziły autobusy, a nie mogąc dalej przedzierać się przez tłum, zamarły bezradnie między kramami. W rzeczywistości to stragany obrastały autobusowe przystanki tak szczelnie i gęsto, że nie sposób było dojrzeć tablic, na których kierowcy wywieszali nazwy miast.
Konduktorzy, jedną ręką uczepieni drzwi, drugą ściskający bilety i zwitki zatłuszczonych banknotów, nawoływali podróżnych, przekrzykując jarmarczny gwar i wydobywająca się zewsząd, wibrującą muzykę. Kampala! Dżuba! Kitgum! Arua! W tym gwarze, upale i kurzu, wśród przenośnych ruchomych kramów z owocami, słodyczami, napojami i gazetami, kolorowe autobusy przepychały się z pozoru bezładnie, byle bliżej bramy, by wreszcie wyrwać się z dworca i pognać z pasażerami przez otwartą przestrzeń.
14.
(…) Autobus na lotnisko, do którego Maks wsiadł przed dziesiątą na ulicy Dejvickiej, był prawie pusty. Stał koło tylnych drzwi, walizkę i wielką torbę z rzeczami dla pracowników czeskiej ambasady postawił na pomoście. Ręce miał lodowate. Tylna szyba była tak zabłocona, że prawie nic nie było widać. Na przystankach szybko ubywało podróżnych. Wewnątrz autobusu panował nieprzyjemny ziąb i śmierdziało ropą. Jeszcze kilka godzin temu Maks przeżywał radosne podniecenie przed podróżą, ale teraz czuł, że powoli, lecz nieodwracalnie ogarnia go przygnębienie i smutek. Miasto zostawało coraz bardziej w tyle, gdzieś za brudnymi oknami. Świateł było coraz mniej. Czterej ostatni pasażerowie, żołnierze służby zasadniczej, wysiedli na następnym przystanku. Chociaż zachowywali się dosyć głośno, Maks wolałby, żeby zostali.
Teraz był w autobusie sam.
Kierowcy nie było widać zza przyciemnionej szyby. Czasem na zewnątrz wynurzało się z mgły mętne światło latarni. Miasta już nie było widać, ale lotniska tez nie było jeszcze w zasięgu wzroku.
Wszędzie była tylko mgła.
Pusty autobus unosił dokądś Maksa. Ogarnął go nagle paniczny strach. Bał się nawet otworzyć usta.
Okiełznaliśmy różne żywioły. Potrafimy pokonywać przestrzenie wodne…
Jednostki pływające
15.
- Twój kontrakt dzisiaj się kończy. Myślę, że mogę cię upić i kazać ci podpisać jego przedłużenie. Z innym może bym tak zrobił, ale winien ci jestem przysługę, a ja spłacam moje długi. Chcesz się ze mną zabrać? Podniosę ci pensję.
- Dokąd?
- Do Kalifornii. Ale zostawię ten statek, właśnie zaproponowano mi parowiec, to okazja, na jaką czekałem od lat. Chciałbym, żebyś mi towarzyszył.
Tao Chi’en słyszał o parowcach i bał się ich. Pomysł, żeby parą – otrzymywaną z wielkich kotłów pełnych wrzątku – napędzać jakąś piekielną maszynerię, mógł przyjść do głowy tylko ludziom, którzy bardzo się spieszą. Czyż nie lepiej było podróżować w rytmie wiatrów i prądów morskich? Po co wyzywać przyrodę? Opowiadano o kotłach, które na pełnym morzu wybuchały, gotując żywcem całą załogę. Kawałki ludzkich ciał, ugotowanych niczym krewetki, wystrzeliwały we wszystkich kierunkach, stając się pożywieniem ryb, podczas gdy dusze owych nieszczęśników, rozproszone w błysku eksplozji i zawirowań pary, nigdy już nie zdołały z powrotem połączyć się ze swymi przodkami. (…)
16.
- Już czas – rzekł z wysiłkiem. – Czas ruszać.
Jego głos sprawił, że gniew ją opuścił. Czuła już tylko lęk.
- Zostawiasz ich, T. Odchodzisz na wolność. – powiedział i wstał z niespodziewanym wigorem. Przeciągnął się i spiął płaszcz pasem. – Pomożesz mi przy łodzi. Stoi na klockach, posłużą za rolki. O, tak, pchaj… jeszcze raz. Już, już, wystarczy. Bądź gotowa wskoczyć do środka, kiedy zawołam. Nie jest łatwo spuścić łódź na wodę z tego miejsca. Jeszcze raz. Uwaga! Wskakuj! – po czym wskoczył zaraz za nią, przytrzymał, gdy straciła równowagę i usadził na dnie. Sam stanął przy wiosłach i mocnymi pchnięciami wyprowadził łódź po grzbiecie fali odpływu ponad skałami, poza ryczący, spieniony pas wód, na morze.
Gdy znaleźli się daleko od przybrzeżnej płycizny, wciągnął wiosła i postawił maszt. Łódź zdawała się bardzo mała teraz, gdy T. była w środku, a morze dookoła.
G. wciągnął żagiel. Cały osprzęt wyglądał, jakby był długo i w ciężkich warunkach używany, choć czerwony żagiel połatano z wielką starannością, a łódź była czysta i oporządzona. Przypominała swego pana: bywała daleko i nie było jej łatwo.
17.
W skład załogi liczyli się: Bucyput, a takoż
Kapelusznik, co berety szył jeno,
Brechacz, który ich spory miał rozsądzać, i Brakarz
Zajmujący się dóbr ich oceną.
Bezprzykładnie obrotny Bilardzista, jak sądzę,
Grą by sobie dorabiał z ochotą,
Ale Bankier, najęty za ogromne pieniądze,
Pieczę miał nad całą ich flotą.
Był też Bóbr, co się albo wzdłuż pokładu zataczał,
Albo dziergał koronki na dziobie
I raz po raz ocalał okręt (zdaniem Brząkacza),
Choć nie wiedział nikt w jakim sposobie.
… i powietrzne.
Jednostki latające
18.
- Długie wieki mijały;
Próżno myśli tęsknemi
Człowiek uciec chciał z ziemi;
Wzbić się w fale mgły białej…
W poetycznych obrazach
Śnił, że leci na ptakach
Lub na dziwnych rumakach,
Hipogryfach, pegazach!
Długo, długo się ludzie
Nad swym losem żalili;
Aż po marzeń ułudzie
Czyn w obecnej błysł chwili!
- Jak meteor wśród burzy,
Tak w powietrznej podróży
Siła gazów uniosła
Wolne czółno bez wiosła.
19.
(…) Jack siedział skulony w fotelu po lewej stronie kabiny Grummana Greyhounda, swego rodzaju latającej ciężarówki, nazywanej w marynarce bez odrobiny sentymentów trzema literami: DNO (dostawy na okręt). Zwrócone w stronę ogona fotele dzielił zbyt mały odstęp, toteż kolana podchodziły Ryanowi do brody. Kabina jednak bardziej nadawała się do przewozu ładunków niż ludzi. Z tyłu w ładowni znajdowały się skrzynie z trzema tonami części do silników i urządzeń elektronicznych. Umieszczono je tam bez wątpienia po to, by w razie katastrofy siłę uderzenia cennego ładunku zamortyzowały ciała czterech osób w części pasażerskiej. Kabina była nie ogrzewana i bez okien. Tylko cienka aluminiowa powłoka oddzielała pasażerów od wiatru ryczącego przy wtórze dwóch silników turbinowych. Co gorsza lecieli podczas burzy na wysokości półtora tysiąca metrów, podskakując w górę na jakieś pięćdziesiąt metrów i zaraz opadając, góra, dół, góra, dół, jak na kolejce górskiej w lunaparku. Dobrze przynajmniej, że nie ma tu oświetlenia, pomyślał Ryan. Nikt nie zobaczy mojej zzieleniałej twarzy. Tuż za nim siedziało dwóch pilotów. Rozmawiali głośno, przekrzykując hałas silników. Świetnie się bawią, dranie!
20.
I dochodzimy do najbardziej istotnego spotkania z JFK., o które nie zapytał mnie nikt z Biblioteki Kennedy’ego. Był piątek po południu, a ponieważ nie miałam gdzie siedzieć (czytaj powyżej) i co robić (ditto), postanowiłam wyjść i popatrzeć, jak prezydent będzie odlatywał helikopterem do Hyannis Port. Był piękny dzień, a ja stałam pod portykiem na wprost ogrodu różanego, tuż przed gabinetem owalnym. Helikopter wylądował. Hałas ogłuszał. A podmuch od ruchu śmigła urywał głowę (choć ja dzięki trwałej ondulacji miałam włosy przyklejone do głowy). Nagle z gabinety wyłonił się prezydent i przeszedł obok mnie, żeby wsiąść do śmigłowca. Obejrzał się. Zobaczył mnie. Poznał. Odezwał się do mnie, choć huk wszystko zagłuszał. Nic nie słyszałam, ale mogłam czytać z ust i jestem niemal pewna, że powiedział: „Jak ci idzie?”. Ale ponieważ nie miałam stuprocentowej pewności, zapytałam: „Co?”.
I tyle. Odwrócił się i poszedł w stronę helikoptera, a ja wróciłam do mojego absurdalnego błąkania się po Białym Domu aż do końca lata. Nigdy więcej nie spotkałam prezydenta.
A jak się już tak zbrataliśmy z grupą, zatęskniliśmy chyba znów za indywidualizmem i odrobiną luksusu.
Samochody osobowe
21.
Cadillaca prowadził C. i przyjemnie było go obserwować. Albo raczej byłoby przyjemnie, gdyby się potrafiło oderwać imaginację od obrazu, jaki przedstawiają bez mała dwie tony kosztownego mechanizmu, kiedy przekoziołkują trzy razy przy osiemdziesięciu milach na godzinę, i gdyby mogło się poświęcić całą uwagę popisowi współgrania mięśni, szatańskiego humoru i błyskawicznej orientacji, jakie wykazywał C., kiedy wymijał błyskawicznie furę z sianem mając na wprost nadjeżdżającą ciężarówkę z benzyną i wyrywał przez szybko malejąca lukę tak karkołomnie, iż jednym tylnym błotnikiem mógł przyprawić kierowcę ciężarówki o atak serca, a drugim otrzeć mułowi smark z nosa. Ale Szef to uwielbiał. Zawsze siedział na przedzie obok C., patrzał na szybkościomierz i szosę i uśmiechał się do C., kiedy przemknęli między nosem muła a ciężarówką z benzyną. (…) C. nie umiał dobrze mówić, ale umiał się wypowiadać naciskając nogą akcelerator. (…)
22.
(…) Senator był mężczyzną, którego można by określić mianem agresywnego kierowcy. Jego przeciwnikami były: droga, gęstniejący mrok, odległość między nim a miejscem przeznaczenia i gwałtownie kurcząca się ilość czasu, jaka mu pozostała, aby się dostać na prom. Dlatego mocno i z irytacją naciskał pedał gazu, zwiększając prędkość do czterdziestu mil na godzinę, następnie wciskał hamulce wchodząc w jakiś zakręt, po czym jego stopa znów ciężko lądowała na pedale gazu. Opony kręciły się niemrawo, protestując przeciwko zanurzaniu w piaszczysty, grząski grunt i dlatego znów musiał nacisnąć hamulce. Zawrotne, kołyszące ruchy samochodu przypominały czkawkę lub rytm kopulacji.
23.
Wyszliśmy z zatłoczonego lotniska. Amy trzymała Virgila pod ramię, prowadziła go. Na parkingu stał ich samochód. Virgil lubił samochody; jedną z jego pierwszych przyjemności po operacji (…) było obserwowanie ich przez okno. Lubił patrzeć na nie, kiedy były w ruchu, na ich kolory i kształty – szczególnie na kolory. Niektóre kształty dziwiły go.
- Jakie samochody pan widzi? – zapytałem go, kiedy wyszliśmy z lotniska.
Wskazywał na wszystkie mijające nas wozy.
- Ten jest niebieski, a ten czerwony, ho, ho, a ten jaki duży! – Niektóre kształty zaskakiwały go: - Proszę spojrzeć na ten! – wykrzyknął raz. – Muszę spojrzeć niżej! – I pochyliwszy się w stronę opływowego jaguara V-12, rozpoznał jego kształt i linię.
Rozpoznawał jednak tylko kolory i kształt; gdyby nie było z nami Amy, nie rozpoznałby własnego samochodu. Obaj z Bobem byliśmy zdziwieni faktem, że Virgil patrzył na coś lub zauważał to tylko wtedy, gdy o to proszono – nigdy spontanicznie. Możliwe, że przywrócono mu wzrok, ale używanie oczu, patrzenie, było dla niego najwyraźniej czymś nienaturalnym; wciąż miał wiele zwyczajów i zachowań niewidomego.
24.
- Patrz pan! – krzyknął Johnny.
Taksówkarz prowadził zwrócony ku niemu. Jego nalaną twarz widać było w światłach padających z deski rozdzielczej i w rozbłysłych nagle długich światłach jadącego z naprzeciwka samochodu. Spojrzał przed siebie, ale już było za późno.
- Jeeeezu…!
Dwa samochody pędziły wprost na nich po obu stronach białej, środkowej linii. Ścigały się, jadąc obok siebie, mustang i dodge charger. Johnny słyszał silniki wyjące na wysokich obrotach. Charger pruł wprost na taksówkę, nawet nie próbował zjechać w prawo. Taksówkarz zamarł za kierownicą.
- Jeee…
Johnny zaledwie zauważył przemykającego po lewej stronie mustanga. Sekundę później taksówka i charger zderzyły się czołowo; poczuł, jak unosi się w powietrze i leci. Nie czuł bólu, choć jakąś cząstką świadomości zarejestrował, że udami uderzył w licznik wystarczająco mocno, by wyrwać go z obsady.
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Płomień buchnął w niebo, rozjaśniając noc. Johnny z impetem rąbnął głową w przednią szybę. Tracił kontakt z rzeczywistością. Odczuwał słaby ból; ramiona, ręce i reszta ciała przeleciały w ślad za głową przez rozbite szkło przedniej szyby. Leciał. Leciał w październikową noc.
Można przemieszczać się w celach zawodowych, łącząc przyjemne z pożytecznym.
Ciężarówka
25.
Sigirdur Oli zaparkował na placu przeładunkowym firmy Islandsflutiningar w miejscu, w którym miał nadzieję nie sprawić nikomu żadnych kłopotów. Plac wypełniały rzędy ciężarówek. Niektóre właśnie ładowano, inne odjeżdżały, jeszcze inne cofały się pod rampę przeładunkową. Wszędzie unosił się zapach benzyny i oleju napędowego, a z silników dobywał się przeszywający ryk. Pracownicy i klienci biegali po placu i magazynie.
(…)
Mały wózek widłowy rozwoził palety z towarem po magazynie. Pod drzwi obok z wyciem silnika podjechała tyłem kolejna ciężarówka, a na placu rozładunkowym dwaj kierowcy trąbili na siebie miotając wyzwiska.
A można też pojeździć sobie spokojnie, rekreacyjnie lub sportowo.
Rower
26.
U stóp wzniesienia, kiedy zaczęłam zwalniać, spojrzałam ukradkiem na swojego pasażera. Siedział swobodnie, całkiem spokojny. Poczciwiec! Pomyślałam.
- Kiedy byłam dzieckiem – odezwałam się – lubiłam zjeżdżać w dół rowerem bez hamulców. Rower należał do mojego starszego brata, który mnie jeszcze do tego zachęcał. Byłam zupełnie pozbawiona strachu. Dzieci nie mogą sobie wyobrazić, co to znaczy umrzeć. Nie przychodzi im w ogóle do głowy, że nie będą żyć wiecznie.
Potrafiłam zjeżdżać rowerem brata z gór jeszcze bardziej stromych od tej. Im szybciej jechałam, tym bardziej byłam rozochocona. Drżałam z podniecenia, jakbym miała wyskoczyć ze skóry. Chyba tak się musi czuć motyl, kiedy się wyzwala, jak gdyby rodzi się o własnych siłach.
Albo w wersji z użyciem silnika.
Motocykl
27.
Przegląd tej maszyny robiłem już tyle razy, że stał się rutyną. Nie muszę już wiele o tym myśleć. Po prostu trzeba uważać, czy nie dzieje się nic niezwykłego. Silnik zaczął brzmieć tak, jakby miał luz na jakimś zaworze, ale może to być również coś gorszego, mam więc zamiar przejrzeć go teraz i zobaczyć, czy ten odgłos ustąpi. Uszczelnienie zaworów musi być wykonywane przy zimnym silniku, co oznacza, że gdziekolwiek parkujesz na noc, tam masz robotę następnego ranka i dlatego właśnie jestem na ocienionym krawężniku, na zapleczu hotelu w Miles City, w Montanie. (…)
Nie każdy pojmuje, jak całkowicie zracjonalizowanym działaniem jest oporządzanie motocykla. Sądzi się, że działa tu - coś w rodzaju „smykałki” lub „zamiłowanie do mechanizacji”. To prawda, z tym jednak, że smykałka ta polega prawie wyłącznie na myśleniu, a większość trudności spowodowanych jest tym, co starzy radiowcy nazywali „przerwą pomiędzy słuchawkami”, czyli nieumiejętności prawidłowego ruszania głową. Motocykl funkcjonuje w całkowitej zgodności z prawami rozsądku, a studium na temat sztuki utrzymania motocykla, jest miniaturową rozprawą na temat samego racjonalizmu. (…)
Potrafiliśmy nawet wymyślić pojazdy służące wyłącznie do walki z innymi ludźmi.
Pojazdy wojskowe
28.
Usłyszawszy głośny łoskot, spojrzał na wschód. Zbliżał się pojazd, którego nigdy nie widział, lecz który słyszał w akcji. Było to działo samojezdne z gigantyczną lufą i mechanizmem strzelniczym zamontowanym na podwoziu, wyposażone w stukonny silnik. Tuż za nim posuwała się masywna ciężarówka, przypuszczalnie wioząca odpowiednio potężną amunicję. Za pierwszym działem podążało drugie i trzecie. Członkowie załóg siedzący na pojazdach machali czapkami, jakby uczestniczyli w defiladzie zwycięstwa.
Ten widok podniósł Waltera na duchu. Działa tego typu można błyskawicznie transportować po rozpoczęciu ofensywy. Dadzą o wiele lepsze wsparcie nacierającej piechocie.
Do Waltera dotarły wieści, że jeszcze większa armata ostrzeliwuje Paryż z odległości sześćdziesięciu mil. Wydawało się to prawie niemożliwe.
29.
Usłyszeliśmy kolumnę Abramsów dwunastego korpusu na długo przedtem, zanim ją zobaczyliśmy. Hałas docierał do nas przez mgłę. Usłyszeliśmy chrzęst gąsienic i wycie turbin. Usłyszeliśmy zgrzyt kół zębatych i poczuliśmy przez podeszwy butów szybki basowy łomot, kiedy kolejne ogniwa gąsienic zsuwały się z rolek i kładły na ziemi. Usłyszeliśmy chrzęst żwiru i kamieni miażdżonych przez ich ciężar.
A potem je zobaczyliśmy. Prowadzący kolumnę czołg zamajaczył przed nami we mgle. Jechał szybko, lekko się kołysząc, płasko przy ziemi. Za nim wyłonił się z rykiem następny i jeszcze jeden. Jechały jeden za drugim, gęsiego, niczym jakaś piekielna armada. Tworzyły wspaniały widok. Abrams M1A1 wyewoluował niczym rekin do stanu absolutnej perfekcji. Jest niekwestionowanym królem dżungli. Żaden inny czołg na świecie nie może nawet spróbować go zniszczyć. Jest osłonięty pancerzem zbudowanym z warstwy zubożonego uranu wciśniętej między dwie walcowane stalowe płyty. Ten pancerz jest ciężki i nie do sforsowania. Rakiety i pociski artyleryjskie lub kinetyczne odbijają się od niego jak piłka. Ale główna przewaga abramsa polega na tym, że żadna rakieta i żaden pocisk artyleryjski lub kinetyczny nie zdoła go dosięgnąć. Stoi daleko od przeciwnika i obserwuje, jak jego pociski nie dolatują do celu. A potem obraca swoje potężne działo, odpala pocisk i sekundę później półtorej mili dalej napastnik wylatuje w powietrze i płonie. To wyjątkowo nieuczciwa przewaga.
Prowadzący kolumnę czołg przetoczył się koło nas. Jedenaście stóp szerokości, dwadzieścia sześć długości, dziewięć i pół wysokości. Siedemdziesiąt ton. Jego silnik zaryczał, pod ciężarem zatrzęsła się ziemia. Gąsienice zazgrzytały, zagrzechotały i zaszorowały po betonie. A potem minął nas drugi czołg. A za nim trzeci, czwarty i piąty. Hałas był ogłuszający. Powietrze wypełnił potężny łoskot metalu. Wieże czołgów pochylały się, kołysały i podrygiwały. Wszędzie dokoła unosiły się kłęby spalin.
A przecież przy całym tym zróżnicowaniu, ostatni pojazd będzie, podobnie jak pierwszy, taki sam dla wszystkich.
Karawan
30.
Tamtego dnia na cmentarzu odbywał się pogrzeb. Przyczaiła się za jedną z szop, żeby sama nie będąc widzianą, przyglądać się powolnej procesji pojazdów. Grube, ciemne włosy opadały na jej plecy niczym grzywa, skórę miała stwardniałą i opaloną. Była ubrana w szorty koloru khaki i brudną koszulkę bez rękawów, obklejoną rzepami. Gdyby nie te włosy, można by ją wziąć mylnie za smukłego, długonogiego chłopca.
Karawan! Stateczny, czarny i połyskliwy, z przyciemnionymi szybami. Rebeka gapiła się na niego, czując, że jej serce zaczyna dziwnie bić. Tam jest śmierć. W środku jest śmierć. Za karawanem jechało siedem samochodów, ich koła chrzęściły na wysypanej żwirem drodze. Rebeka dostrzegła twarze w środku, kobiet w kapeluszach z woalkami, mężczyzn ze wzrokiem wbitym przed siebie. Wśród nich jakieś młodsze twarze. Rebeka kuliła się zwłaszcza wtedy, gdy mógł ją przyuważyć ktoś w jej wieku, ktoś, kto mógł ją znać.
===========
Dodane 13 czerwca 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu