Mój Znak: O noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach (
Illg Jerzy)
dostałam bodaj na Gwiazdkę i spokojnie odłożyłam na półkę z książkami do przeczytania „kiedyś, w wolnej chwili” (czytaj: „kiedy nic innego pod ręką nie będzie”). Jakoś tak mi się wydawało, że solidnej objętości tomisko, stworzone przez redaktora naczelnego dla uczczenia jubileuszu wydawnictwa, może okazać się nieco przynudnawe. Toteż stało sobie na tej półce i pewnie stałoby dalej, gdybym za sprawą życzliwej duszy nie weszła w posiadanie zachwycającej książeczki, opisującej trudy translatorskiego rzemiosła na przykładzie zmagań tłumaczki z jedną z najwspanialszych rozpraw historycznych ostatnich lat (Elżbiety Tabakowskiej „O przekładzie na przykładzie. Rozprawa tłumacza z ‘Europą” Normana Daviesa”), a wydanej – podobnie jak wymienione w tytule dzieło - też przez Znak. Był to najwyraźniej z n a k, kierujący moją uwagę w stronę „Znakowej” lektury.
Postanowiłam tylko zajrzeć do środka, na chwilkę, żeby zobaczyć, jak się to czyta i w zależności od pierwszego wrażenia umieścić książkę w bliższych lub dalszych planach czytelniczych. A pierwsze wrażenie okazało się takie, że cała reszta musiała poczekać… Wybrany na chybił trafił fragment zawierał bowiem zestaw limeryków, układanych podczas zagranicznych podróży przez autora i zaprzyjaźnionych literatów z Wisławą Szymborską na czele; większość dziełek była potwornie zbereźna, ale też – nawet jak na moje wyjątkowo kiepskie poczucie humoru – dość śmieszna, by mnie skłonić do przerzucania kartek w poszukiwaniu jeszcze czegoś zabawnego. Dobrze, że sąsiadów akurat nie było w domu, bo zestaw dźwięków, jakie z siebie wydawałam przez kilkanaście minut, natrafiwszy na rozdział o wpadkach korektorskich, mógłby ich skłonić do podejrzeń, że w budynku grasuje hiena cierpiąca na czkawkę… Ataków śmiechu, choć już nie tak dotkliwych, doznałam jeszcze kilka razy, na przykład czytając opisy dowcipów telefonicznych, jakie zwykł był płatać znajomym poeta Bronisław Maj, albo rezultaty zawodów w… układaniu sobie nawzajem epitafiów. Ale nawet w partiach ciut poważniejszych tekst skrzy się humorem, na każdym kroku dając świadectwo, że „Znakowe” towarzystwo to coś więcej niż zwyczajna kooperatywa autorów i pracowników wydawnictwa – to gromada ludzi, którym i przy pracy, i po pracy jest ze sobą dobrze. Ech, w takim miejscu mieć etat, a choćby tylko kawałek!...
W połowie czytania nabrałam ochoty, by sprawdzić, czy wrażenia innych są takie same jak moje; w Biblionetce nie było jeszcze żadnych opinii, ale na stronach paru innych serwisów kilka się znalazło. Większość była równie pozytywna, ale trafiły się i takie, których autorzy zarzucali autorowi pewną… jak by to powiedzieć… illgocentryczność: że „przechwala się znajomością” z noblistami, że „chce sobie za życia wystawić pomnik”, że wydanie książki „Znakowego” autora w innym wydawnictwie traktuje jako grzech śmiertelny i że cytuje własne wiersze jakości daleko niższej, niż te publikujących w „Znaku” poetów. Recenzenci ci zapomnieli jednak najwyraźniej, że nie mają do czynienia z publikacją historyczną pt. „50 lat Znaku”, tylko z subiektywnymi wspomnieniami człowieka, który tym wydawnictwem kieruje przez połowę jego istnienia, i że „mój” nie jest tu zaimkiem dzierżawczym, jak w niezapomnianej frazie Mistrza Konstantego „ten kosz to wszystko moje”, ale - analogicznie jak w tytułach „Moje stulecie” czy „Mój Kraków” - znaczy „widziany moimi oczami, odczuwany moim sercem”. Jeśli wydawcy udało się zaprzyjaźnić z kilkorgiem stałych autorów do tego stopnia, że bywał zapraszany do nich do domu, wybierał się na wspólne wycieczki itd. – czyż miał to przemilczeć? Miał wypisywać noty biograficzne noblistów, a nie to, co zapamiętał jako najważniejsze ze swojej z nimi znajomości? Byłaby zamiast barwnej opowieści nudna piła, z której nie sposób byłoby się dowiedzieć, kto przekładał wiersz pewnej amerykańskiej poetki o naćpanym niedźwiedziu, co i do kogo napisała Endywia Pattison i komu przypisano umiejętność wykonania zabiegów takich jak : „E-Ka-Gie oka” i „kroplówka z czystej”.
A to doprawdy nie wszystko, co możemy na tych ponad czterystu stronach wyczytać (i jeszcze obejrzeć, bo tekstowi towarzyszą dziesiątki ilustracji: zdjęć, reprodukcji grafik, plakatów i okładek książek, a nawet… biletów i jadłospisów)!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.