Dodany: 27.03.2007 16:57|Autor: dot59
Klejnot mało używany
Po dwóch latach poszukiwań udało mi się wreszcie upolować legendarną „Panią Dalloway”, wydaną w PIW-owskiej serii „Powieści XX wieku” dobrze ponad 40 lat temu i – o dziwo! zachowaną w niemal doskonałym stanie, nie licząc lekkiego przyżółknięcia kartek. Biorąc pod uwagę stan zużycia innych pozycji z tej samej serii, będących czy to w bibliotece, czy nawet w moim posiadaniu, sugeruje to, że czytana była nader rzadko. To prawie niewiarygodne – a jednak… Trzeba było dopiero szeroko rozreklamowanych „Godzin” Cunninghama, by polscy czytelnicy szerzej zainteresowali się twórczością Wirginii Woolf. Ja zresztą też nie byłam w tym względzie wyjątkiem, z tą różnicą, że do sięgnięcia po jej utwory zainspirowały mnie nie „Godziny”, lecz opublikowany w jednym z kobiecych pism doskonały artykuł biograficzny.
Po dobrym zbiorze opowiadań „Dama w lustrze” i rewelacyjnych „Falach” spodziewałam się, że „Pani Dalloway” będzie nie gorsza od pierwszego z tych tytułów. Jest lepsza, więcej – jest doskonała, mimo że cała jej fabuła da się streścić w kilku zdaniach: londyńska dama czyni przygotowania do przyjęcia, które wydaje wieczorem. W międzyczasie spotyka się z dawnym ukochanym, który właśnie powrócił do Anglii po dłuższym pobycie w Indiach; każde z nich dwojga wspomina beztroską młodość w majątku ojca Klarysy i przyczyny, dla których ich drogi się rozminęły, lecz zamieniają na ten temat zaledwie kilka słów. W tym samym czasie w sąsiedniej dzielnicy młody weteran wojenny zmaga się z narastającym atakiem schizofrenicznego obłędu; wizyta u renomowanego psychiatry przyspiesza ostateczny ruch. Pani Dalloway dowie się o tym na swoim przyjęciu od żony doktora i przez moment odczuje dziwną więź z nieznanym samobójcą – ale zaraz wróci do swoich obowiązków…
Jeden dzień. Dwie krótkie historie. Kilkanaście zdawkowych dialogów. Gdzież więc ta siła, przyciągająca czytelnika w nieuchwytnie magnetyczny sposób, od pierwszego zdania aż do ostatniego? Przecież nawet nie można zdecydowanie określić, o czym jest ta książka! O miłości? O śmierci? O tęsknocie za czasem bezpowrotnie utraconym? O niespełnionych nadziejach? O samotności człowieka w środku gwarnego i rojnego miasta? O pustej egzystencji zamożnej londyńskiej society – zwłaszcza tej jej części, która nie była bezpośrednio zaangażowana w działania wojenne? O destrukcyjnej mocy wojny, okaleczającej dusze tych, którzy wynieśli z niej nienaruszone ciała? A może tylko o jednym przypadkowym dniu przypadkowych ludzi?
Żadna odpowiedź nie będzie w pełni trafna, ale też żadna nie będzie całkiem bezpodstawna. Najbliższe zaś prawdy będzie stwierdzenie, że jest to po prostu opowieść o życiu, akurat tu i teraz – w centrum Londynu, w pewien czerwcowy dzień roku 1919 – opowieść, której wszechwiedzący narrator prześwietla wnętrza spotykanych po drodze postaci, wydobywając na wierzch ich myśli, odczucia, spostrzeżenia, nawet te, które im samym wydają się nieważne. Dżentelmeni stojący w oknie klubu, służąca Lucy ustawiająca przedmioty w salonie, samolot kreślący na niebie hasło reklamowe, światła i cienie na ścianie pokoju Septimusa, srebrne pióro Hugh Whitbreada – każdy statysta i każdy najmniejszy detal ma swoje miejsce w tym spektaklu złożonym z przenikających się obrazów. Bo to wszystko widać – zaaferowanie i rozmarzenie Klarysy, rozczarowanie Piotra, troskę i zatrwożenie Lukrecji, pogardliwą i zawistną dezaprobatę panny Kilman, próżność doktora Bradshawa, i nawet mieszaninę nadziei, zdziwienia i przestrachu, z jaką idzie przez Regent’s Park młodziutka dziewczyna szukająca szczęścia w Londynie.
Mało jest pisarzy, którzy potrafią tak wyraziście operować językiem, w tak niewielu słowach ukazać tak wiele, oplątać czytelnika melodią narracji niczym zieloną jedwabną nicią, rozwijającą się z motka upuszczonego w salonie przez panią Dalloway…
Niesamowicie magiczna proza – zdaje się, tego rodzaju, który można albo uwielbiać, albo go nie znosić, lecz prawie nieprawdopodobne, by dało się koło niej przejść obojętnie…
Cały ten zachwyt nie uśpił jednak czujności mojego wścibskiego oka, które wyłowiło w tekście dwie fatalne wpadki tłumacza i/lub korektora („nużając”[1]; „dziwaczny i jak by uroczysty pochód”[2]) oraz jedną niezgodność, będącą najwyraźniej sprawką samej autorki, która żonę Hugh Whitbreada, wcześniej i później przedstawianą jako Evelyn, w pewnym miejscu nagle nazywa Edith[3] (a może to zabieg celowy, mający na celu podkreślenie, jak bardzo Piotr gardzi dorobkiewiczami w rodzaju Whitbreadów – do tego stopnia, że nawet nie potrafi zapamiętać imienia dobrze mu znanej kobiety?...). I jeszcze pewien fakt, który niezmiennie irytuje mnie przy kontakcie z przekładami z literatury anglojęzycznej, wyjąwszy te z ostatnich lat: ambiwalentny stosunek do imion postaci, z których mniej więcej połowa zostaje spolszczona (w tym przypadku Klarysa, Ryszard, Piotr, Elżbieta), a reszta pozostawiona w oryginale, nawet jeśli nie ma problemu ze znalezieniem polskich odpowiedników (John, Hugh, Evelyn, Lucy). Zwracam na to uwagę jedynie z poczucia obowiązku nadgorliwego korektora – natomiast w żadnym stopniu nie umniejsza to w moich oczach wartości książki.
Klejnot, po prostu klejnot!
_ _ _
[1] Virginia Woolf, „Pani Dalloway”, przeł. Krystyna Tarnowska, wyd. PIW, Warszawa 1961, s. 29.
[2] Tamże, s. 13.
[3] Tamże, s. 86.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.