Dodany: 19.05.2011 21:31|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

6 osób poleca ten tekst.

A do „Tańca ze smokami” jeszcze daleko...


No i już po wszystkim. A właściwie nie po wszystkim w ogóle, tylko po wszystkim, co zostało wydrukowane, bo trzy kolejne części „Pieśni lodu i ognia” pozostają jeszcze w sferze marzeń, choć podobno jedna z nich jest już na ukończeniu i ma wyznaczoną datę oficjalnej premiery w USA.

Wydane do tej pory w Polsce cztery części sagi to plus minus trzy tysiące stron. Nawet przy mojej ponadprzeciętnej szybkości czytania musiały zająć kawałek czasu. Na dwa tygodnie poszły w odstawkę prawie wszystkie inne książki poza jedną pilną „lekturą obowiązkową”, koło łóżka spiętrzyła się sterta nieprzeczytanej prasy, a telewizor stał bezczynnie, póki nie przewróciłam ostatniej kartki „Sieci spisków”. Teraz zresztą też stoi, bo nadal mam dostatecznie dużo do czytania...

Skoro do końca jeszcze daleko, właściwie trudno robić jakieś ostateczne podsumowania. Nie można przewidzieć, jak potoczą się losy postaci, które do tej pory autor pozostawił przy życiu, i czy będziemy usatysfakcjonowani jego decyzjami. Nie wiadomo, czy będzie choć ślad happy endu, czy też sprawy ułożą się gorzej, niż ktokolwiek by sobie życzył. I licho wie, czy w ogóle się tego dowiemy, bo pisanie samego „Tańca ze smokami” zajęło Martinowi aż sześć lat, a za chwilę osiągnie wiek powszechnie uznawany za „starszy” albo, co gorsza, „podeszły”, więc jeśli dalej pójdzie w tym tempie, może mu braknąć czasu. Oby tak się nie stało, bo nie ma nic gorszego niż sequele tworzone przez pisarza mniej utalentowanego, i co najważniejsze, nie czującego tematu tak jak autor.

Co mogę powiedzieć na podstawie dotychczasowych wrażeń?

Sama konstrukcja powieści – konsekwentnie utrzymana we wszystkich częściach – jest kapitalna; przeskakiwanie pomiędzy kilkoma planami akcji lub pomiędzy punktami widzenia kilku postaci usytuowanych chwilowo na tym samym planie zapobiega monotonii, pozwalając równocześnie oglądać całość z szerszej perspektywy. Urywanie danego fragmentu opowieści w takim miejscu, by czytelnik tkwił w niepewności aż do chwili, gdy natrafi na kolejny epizod z udziałem określonego bohatera/ bohaterów, ma swoich zwolenników i przeciwników. Generalnie należę do tych pierwszych, bo jeśli się czyta całość jednym ciągiem – to świetny zabieg, cały czas trzymający w napięciu. Gorzej, jeśli musimy sobie uświadomić, że pozostawiony w zawieszeniu los poszczególnych postaci poznamy dopiero w bliżej nieokreślonym momencie w przyszłości; ja, spóźniwszy się z lekturą o kilka lat, i tak mam dobrze, bo może do ukazania się polskiej wersji „Tańca ze smokami” nie zdążę zapomnieć, czyje przygody w jakim momencie urwano – a co mają powiedzieć ci, którzy czytali poszczególne tomy na gorąco i uwierzywszy w zamieszczoną na końcu „Sieci spisków” obietnicę autora, że kontynuację otrzymają za rok, czekają do tej pory?...

Jeśli chodzi o kreację postaci, podtrzymuję w całej rozciągłości opinię wyrażoną w poprzedniej czytatce: nawet jeśli któreś z nich nie wymykają się stereotypom, są ciekawe, pełnokrwiste, budzące sympatię lub antypatię (albo i jedno, i drugie po trochu). Moim ulubieńcem od początku – i mam nadzieję, że do końca – jest Jon, z racji nieprawego pochodzenia odtrącany przez większość „lepiej urodzonych” krewnych i znajomych, skazany na to, że najważniejszych wyborów będą dokonywać za niego inni, a on będzie musiał je przyjmować jak własne – a przy tym o ileż bardziej szlachetny, niż tylu pełnoprawnych potomków szlacheckich rodów (ach, ileż razy nawiedzała mnie niepowstrzymana ochota poczęstowania potężnym kopniakiem ser Allisera Thorne’a, czy spuszczenia porządnego lania starszej Starkównie! Nie mówię już o królowej Cersei i królewiczu Joffie, bo to okazy skrajnie patologiczne, w przypadku których chyba nawet psychiatrzy byliby bezradni...). Trochę mi przypomina Drizzta Do’Urdena – również „źle urodzonego” (choć tam to kwestia rasy, nie prawa) i całym życiem udowadniającego, że nieważne, jak wyglądasz i jakie masz papiery – ważne, kim jesteś naprawdę. I wierzę, że Jon taki pozostanie, niezależnie od tego, jakie jeszcze pułapki autor postawi na jego drodze.
Drugą w kolejności osobą, której los mnie obchodzi bardziej niż pozostałych, jest Arya; od czasów Fizi Pończoszanki i Ani z Zielonego Wzgórza mam słabość do dziewczynek, których zachowanie i zamiłowania niekoniecznie pozostają w zgodzie z tym, co uważane jest w ich środowisku za wzorzec „grzeczności”. A gdybym się przypadkiem urodziła w takim quasi-średniowiecznym świecie, z całą pewnością bliżej by mi było do uganiania po krzakach z psami i do ćwiczeń bronią, niż do różowych kiecek z falbankami, trefionych fryzurek i salonowych konwersacji. Sansy nie lubię od początku i wątpię, bym zdołała jej wybaczyć to, co zrobiła Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu; w porządku, potem ją życie doświadczyło i z tego tytułu jej współczułam, ale gdybym miała decydować o ocaleniu jednej tylko (poza Aryą oczywiście) postaci żeńskiej, to z całą pewnością wybrałabym Brienne – okropnie brzydką, niezgrabną, pozbawioną manier, a jednak w jakiś sposób urzekającą swoją prostolinijnością i wiernością.
Daenerys budzi we mnie mieszane uczucia; z początku przede wszystkim żal – bo jak może nie być żal sieroty terroryzowanej przez psychopatycznego brata, Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Ale w miarę jak dziewczynka staje się kobietą, świadomą swojego dziedzictwa i swoich dążeń, robi się coraz bardziej przerażająca. Może się mylę, ale nie widzę w niej potencjału dobra.
Zupełnie odwrotnie, niż w Tyrionie. Tyrion też jest straszny (i nie chodzi mi tu o wygląd), trup wokół niego ściele się nie tylko w sytuacjach wymagających obrony własnej, a gdyby wyrwać z kontekstu co poniektóre jego wypowiedzi, można by myśleć, że trudno znaleźć bardziej cynicznego gracza. A jednak... Tyrion to kapitalny przykład mechanizmu samoobrony posuniętego niemal do granic absurdu. Dziecko pozbawione matki, którego ojciec i rodzeństwo nienawidzi lub „tylko” nim gardzi, nie ma szans na normalny rozwój emocjonalny. Musi być przy nim choć jeden człowiek, który na przekór wszystkim potrafi mu okazać miłość albo przynajmniej przywiązanie, dać poczucie bycia potrzebnym. Tyrionowi nie było to dane, więc braki kompensuje, czym może: szyderstwem, okrucieństwem, rozwiązłością. I tak bardzo tęskni za kobietą, która pokocha nie jego splendor i majątek, lecz jego rozum uwięziony w zdeformowanym ciele i jego serce tak opancerzone nieufnością i bólem, że prawie żaden przebłysk dobroci nie potrafi się przebić na zewnątrz... tak bardzo, że kiedyś w końcu wpadnie w pułapkę pozorowanego uczucia... Straszliwie mi go żal i choć popełnia czyn w zasadzie niewybaczalny, nie potrafię go jednoznacznie potępić. Bo było mu o wiele trudniej, niż na przykład Samwellowi – bojaźliwego i niezdarnego grubasa kochała przynajmniej matka i siostry, a jakaż to różnica dla kształtowania się osobowości! Sam, choć odrzucony przez ojca, nie szuka pomsty, nie ma potrzeby odgrywania się na innych za swoje nieszczęścia – spokojnie, choć z lękiem, przyjmuje miejsce, które mu wyznaczono, i stara się nikogo nie krzywdzić, a jeśli może, to i pomóc. Tylko tyle i aż tyle.
Ostatni moi faworyci to postacie nawet nie drugoplanowe - choć bardzo ważne dla poprawnego funkcjonowania Nocnej Straży i dla nadania właściwego kierunku życiowej drodze dwóch ważnych bohaterów – Lord Dowódca Jeor Mormont i maester Aemon. Dobrzy, mądrzy ludzie. Ogromnie potrzebni w tym paskudnym świecie, rządzonym przez prawa dżungli (chociaż właściwie gorzej niż dżungli – żadne zwierzę nie krzywdzi zwierzęcia dla samej przyjemności zadawania mu bólu, żadne nie knuje przeciw innemu, po prostu działają instynkty: zdobywania pokarmu, obrony własnej skóry, własnego gniazda, nory czy terytorium łowieckiego, rywalizacji o partnera obdarzonego korzystniejszą pulą genów; mieszkańcy Westeros, tak jak i Ziemianie, mają w sobie o wiele więcej perfidii i okrucieństwa...).

Do pełnego zachwytu „Pieśnią Lodu i Ognia” trochę mi jednak brakuje. Nie z powodu niedostatku magicznych przedmiotów i baśniowych istot, chociaż w odróżnieniu od wielu fanów fantasy ich obecności wcale nie uważam za wadę. Ale jest parę rzeczy, które przeszkadzają mi w uznaniu sagi za absolutną doskonałość. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że świat ukształtowany na wzór naszego późnego średniowiecza nie może składać się z samych śliczności, a jego mieszkańcy nie mogą się wysławiać wyłącznie językiem rycerskich ballad, jednak mam wrażenie, że u Martina granice między realizmem a turpizmem momentami stają się zbyt niewyraźne Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu. Za dużo na mój gust jest też dosłownej erotyki; począwszy od momentu, powiedzmy, zrzucenia szat, zdecydowanie wolę zaprzęgać do roboty wyobraźnię, niż czytać może i jędrne, ale mało subtelne opisy czynności wykonywanych przy użyciu wiadomych narządów, w dodatku noszących – nie tylko w dialogach, co byłoby zupełnie akceptowalne, zważywszy mentalność mieszkańców świata przedstawionego, ale i w narracji – jeszcze mniej subtelne nazwy.

Drugie tomy części trzeciej („Nawałnica mieczy: Krew i złoto”) i czwartej („Uczta dla wron: Sieć spisków”) wydają się trochę mniej dynamiczne, ze zbytnio porozwlekanymi scenami bitewnymi; zwłaszcza przy tym ostatnim chwilami miałam wrażenie, że autorowi zaczynało brakować konceptu, a nie chciał zrezygnować z pierwotnie zamierzonej objętości - chociaż i tak ostateczny efekt okazał się ciut lepszy, niż w niektórych późnych tomach sag Goodkinda czy Salvatore’a.

Tłumacz też zrobił kawał dobrej roboty. Wiem, co mówię, bo choć nie dysponowałam czasem na czytanie całości w oryginale, miałam go pod ręką i czasem doń zerkałam. W porównaniu z poziomem przekładu np. „Trylogii Doliny Lodowego Wichru” czy „Pięcioksięgu Cadderly’ego” – niebo a ziemia! Wytropiłam zaledwie parę detali, które zrobiłabym trochę inaczej. Chociaż ostatnio systematycznie napotykam w tłumaczeniach literatury angielskojęzycznej zwrot „brzmisz/ brzmiałeś jak...”, który nikomu zdaje się nie przeszkadzać, mimo wszystko Martinowskie „you sounded like Father” przełożyłabym nie jako „przez chwilę brzmiałeś całkiem jak ojciec” („Uczta dla wron: Cienie śmierci”, s.176), lecz może mniej dosłownie, a na pewno ładniej i wystarczająco zrozumiale: „przez chwilę miałam wrażenie, że słyszę ojca”.
Zwrot „good-daughter”, nie występujący we współczesnych słownikach - być może istniejący w średniowiecznym angielskim, ale nie jestem tego w stanie dowieść - bez wątpienia stanowi określenie synowej. Używa go i Cersei, mówiąc o Margaery, i Genna Frey w odniesieniu do żony Cleosa, Jeyne z domu Darry. Michał Jakuszewski tłumaczy ten termin dosłownie - „żebyś rano odwiedziła moją dobrą córkę” („Uczta dla wron: Cienie śmierci”,s.357), „jej córki i dobre córki” („Uczta dla wron: Sieć spisków”, 113), „moja dobra córka Jeyne jest jej ciotką” („Uczta dla wron: Sieć spisków”, 197) – a ja zastanawiam się, czy nie lepsze byłoby jakieś określenie wzięte ze średniowiecznej polszczyzny.
Nie bardzo mi się też podobają dwa wyrażenia, przełożone wprawdzie zgodnie ze słownikowym znaczeniem danych wyrazów, ale jakoś gryzące się z duchem języka polskiego. Angielskie „mongrel” według większości słowników oznacza tylko „kundla”, ale termin ten zastosowany do postaci ludzkiej i nie jako obelżywy epitet („Ben był człowiekiem z wolnych kompanii, sympatycznym kundlem” [„Nawałnica mieczy: Krew i złoto”,s.182]) brzmi....no, głupio. Tu wybrałabym zdecydowanie bardziej „człekopodobnego” i mniej pejoratywnego „mieszańca” (używany przeze mnie Słownik Fundacji Kościuszkowskiej podaje i to znaczenie), tym bardziej, że w następnym zdaniu dowiadujemy się, że właśnie o to chodzi – ów osobnik miał przodków reprezentujących kilka plemion o różnych kolorach skóry, wykrojach oczu etc.
Słowa „tummy” na określenie brzucha używają raczej małe dzieci, stąd jako pierwsze znaczenie słownikowe napotkamy „brzuszek”. Ale ów „brzuszek” w odniesieniu do kilkunastoletniej dziewczyny, biologicznie już kobiety, wygląda trochę niepoważnie („czuła w brzuszku nagłe poruszenie, jakby połknęła nietoperza”, „kołysanie się statku drażniło jej brzuszek” [„Nawałnica mieczy: Krew i złoto”, s.199 i później]), a sięgając do w/w słownika upewniłam się, że bez zakłócenia wierności przekładu mógłby być i zwykłym „brzuchem”.
Co do nazw własnych, tu pewnie nigdy nie będzie pełnej zgodności co do tego, czy należy je tłumaczyć, czy nie. Niektórych ewidentnie się nie da – chociażby Westeros. Część jest na pewno przetłumaczalna; King’s Landing zmienia się w Królewską Przystań, The Iron Isles – w Żelazne Wyspy, The Twins – w Bliźniaki, ale na przykład równie oczywiste Winterfell, Riverrun czy Casterly Rock pozostają w oryginale. To samo z przydomkami: Qhorin Halfhand to Qhorin Półręki, ale Petyr Littlefinger nie został „Paluszkiem” (a szkoda!). Ale tego nie należy traktować jako błędów tłumacza – to co najwyżej wybory, które nam mogą bardziej lub mniej odpowiadać.

Fakt, że zamiast szóstek wystawiłam oceny od 5,5 do 4, nie świadczy jednak o tym, że stawiam Martina niżej od Sapkowskiego, Salvatore’a czy Goodkinda (Tolkien pozostaje poza konkurencją – mam do niego stosunek tak emocjonalny, jak można mieć do lektury, która na długo ukształtowała nasze preferencje i wzorce estetyczne, po czym została „książką-przyjacielem”, do której się sięga, gdy się potrzebuje określonej dawki nadziei i ukojenia). To jest dobra literatura, na tyle dobra, że najpewniej do niej wrócę (może – jeśli mi starczy czasu – zdobędę się na przeczytanie całych oryginałów?). I oczywiście będę z niecierpliwością wyglądała „Tańca ze smokami”, a potem dwóch kolejnych zapowiedzianych części sagi.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1262
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: