Dodany: 04.05.2011 15:55|Autor: OLi_10
Jung w świecie fantasy
Fantasy. Większości ludzi ten gatunek literatury kojarzy się z raczej prostymi opowieściami spod znaku pseudo-średniowiecza, papierowych bohaterów i nieskomplikowanej fabuły w stylu „wielki rycerz idzie zabić strasznego króla goblinów i jego kompanów, po drodze ratuje świat i zdobywa przyjaciół”. Jednym słowem można powiedzieć, że w świadomości przeciętnego zjadacza chleba fantasy jest literaturą dla młodszego czytelnika, gdzieś do piętnastego roku życia. Literaturą, z której się wyrasta.
Idźmy dalej. Nawet wśród ludzi zainteresowanych fantastyką znam wielu takich, którzy fantasy uznają za młodszą, może nieco ładniejszą, ale na pewno o wiele głupszą siostrę fantastyki naukowej. Swój sąd argumentują tym, iż większość historii z tego gatunku to przecież proste, młodzieżowe powieści przygodowe, tyle że zakotwiczone w świecie znanym nam z baśni, legend albo różnych mitologii. Wskazują również na brak ambicji autorów tworzących książki spod znaku „magii i miecza” - większość z nich ogranicza się do oklepanego konfliktu dobra ze złem (a wiele z fikcyjnych światów nawet na tej dychotomii się zasadza), nieciekawych bohaterów, kiczowatości i długiej, nudnej bijatyki, przywodzącej na myśl filmy akcji „made in USA”.
W niektórych przypadkach muszę przyznać rację moim rozmówcom. Trudno wszakże porównywać niektóre wypociny autorów fantasy z wieloma dziełami literatury SF. Oczywiście można znaleźć tutaj całkiem przyjemną rozrywkę, pozwalającą na krótkie porzucenie otaczającej nas szarej rzeczywistości na rzecz fantastycznych, ładnych krajobrazów krain, gdzie mieszkają piękne smoki i głodne księżniczki (albo na odwrót). Z drugiej jednak strony brakuje w tym wszystkim jakiejś myśli, jakiegoś głębszego przesłania. A wielu książkom spod znaku SF nie można tego odmówić. Weźmy Lema, Dicka, Asimova – lektura większości ich książek zmusza czytelnika do zastanowienia. Nad kondycją ludzkiego rodzaju, nad przyszłością naszego gatunku, naszej planety czy istotą ludzką w ogóle. Trzeba przyznać, że dzięki temu SF zbliża się do literatury „z wyższej półki”. Ale...
No właśnie. Bo czy można z całą uczciwością powiedzieć, że na jedno dzieło Lema nie przypada setka utworów prostych, schematycznych, często infantylnych, po prostu słabych? Czy w łonie SF nie powstają historie o dzielnych amerykańskich kosmonautach, którzy laserami tępią wszelkie obce ustrojstwo zagrażające naszej pięknej, niebieskiej planecie (albo coś w ten deseń)? Dlaczego więc – mimo tego, że i tutaj mamy do czynienia z utworami mniej lub bardziej udanymi – ludzie są skłonni zaliczyć SF do literatury dla „dorosłych” a fantasy do tej „dla dzieci i młodzieży”?
OK, może fantasy ma mniejsze szczęście do autorów. Może cierpi trochę z powodu wspomnianej wcześniej baśniowości, która na pierwszy rzut oka kojarzy się z historiami dla dzieci („Mówisz, że to książka o krasnoludach? Takich, jak w »Sierotce Marysi«?”). Może rzeczywiście brakuje tutaj przesłania, myśli, które zmuszałyby do zastanowienia i wywarły jakiś wpływ na czytelnika? Może. Ale czy na pewno?
Weźmy ojca fantasy, Tolkiena. Nie można mu zarzucić, że był grafomanem, produkującym swoje książeczki ku uciesze mas. Tolkien był świetnym pisarzem, miał wspaniały warsztat i styl, i dobrze odnalazłby się w każdym gatunku. Jednakże wolał pisać o „elfikach i krasnoludkach” zamiast o nowych szlakach gwiezdnych, odkrywanych przez naszych dzielnych chłopców, czy kolejnych wynalazkach myśli ludzkiej. Dlaczego?
Kwestia gustu. Chyba tylko to. Bo na dobrą sprawę trudno dzielić gatunki na te „lepsze i mądrzejsze” i te „głupiutkie i dla dzieci” tylko na podstawie praw rządzących daną konwencją. Jestem zdania, że nie ma złych gatunków, bowiem z każdego da się coś ciekawego wycisnąć – są tylko źli autorzy. Nasz wielki, wspomniany już przeze mnie, twórca, Stanisław Lem, też chyba tak uważał, skoro zainteresował się fantasy. Zainteresowanie przemieniło się w sympatię do konkretnej książki - „Czarnoksiężnika z Archipelagu” Ursuli K. Le Guin, jednej z najbardziej znanych (obok Tolkiena i Lewisa) figur w „branży” fantasy i tej, która udowadnia, że nie jest to gatunek tylko dla smutnych młodzieńców marzących o żywocie potężnego paladyna.
Powieść przedstawia historię Krogulca (Geda), młodego człowieka obdarzonego talentem magicznym. Pod swe skrzydła bierze go czarnoksiężnik Ogion i bardzo szybko zdaje sobie sprawę, że nasz młodzieniec jest nieoszlifowanym diamentem, który w przyszłości mógłby prześcignąć w sztuce rzucania zaklęć nawet niektórych mistrzów Roke, szkoły dla magów. Ostatecznie więc Ged rusza do Roke, by tam rozwijać swój niemały talent. Jednakże – jak to zwykle bywa – wraz z wielkimi umiejętnościami przychodzi również duma, wręcz pycha, i nasz bohater, chcąc pokazać innym uczniom szkoły, jaki jest potężny, dokonuje czynu na tyle nieroztropnego, że sprowadza sobie na głowę cień. Od tej pory ta przerażająca istota nie da Krogulcowi spokoju; będzie go ścigać po całym Archipelagu, póki nie dopadnie i nie zniszczy....
Z pozoru mamy tutaj typową opowiastkę fantasy. Jest czarodziej (albo raczej młody adept sztuk magicznych), fantastyczna lokalizacja (szkoła magii), wredny antagonista (cień), wreszcie intrygujący świat (Ziemiomorze). Lecz czy „Czarnoksiężnik” w istocie jest historią, jakich wiele? Nie. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście może się tak wydawać. Jest tutaj wszystko to, czym powinna charakteryzować się dobra powieść przygodowa (czy też fantasy) – bohater wędruje po tajemniczym świecie, spotyka ciekawych ludzi, odwiedza fantastyczne miejsca i przeżywa coraz to nowe przygody. Mniej więcej w połowie książki pojawiają się nawet smoki. Całość czyta się bardzo przyjemnie, nie ma tu miejsca na nudę, perypetie Geda-Krogulca są zajmujące, a do tego wszystkiego mamy jeszcze wspaniały styl Le Guin, przywodzący na myśl dawne mity i legendy. Ale to nie wszystko. „Czarnoksiężnik” jest bowiem powieścią o dwóch, a nawet trzech obliczach – obliczu specyficznej baśni, powieści fantasy, i tym najgłębszym, o którym napiszę za chwilę.
Na razie może skupmy się na pierwszych dwóch. Jako fantasy „Czarnoksiężnik” sprawdza się – jak już wspomniałem wyżej – bardzo dobrze. Fabuła, choć dosyć prosta, jest na tyle interesująca, by zapewnić godziwą rozrywkę czytelnikowi. Dodatkowo perypetie Krogulca w dość zauważalny sposób różnią się od perypetii innych bohaterów tego gatunku – ma na to wpływ nie tylko nietypowy świat (o którym później), ale przede wszystkim to, że jego podróż jest tak samo podróżą „z przygodami”, jak wędrówką w głąb własnej duszy. Co więcej, fabuła nie zasadza się na typowym dla wielu utworów fantasy schemacie „pojawia się zło – pojawia się bohater – zło zagraża światu – bohater rusza, by się mu przeciwstawić – epicka bitwa – tryumf dobra”. Można powiedzieć, że „Czarnoksiężnikowi” brakuje epickości; zapomnijcie o wielkich armiach, wojnie między setkami państw, ohydnych mutantach, starciach na miecze i latających nisko kulach ognia. Krogulec ratuje przede wszystkim siebie – a świat żyje dalej, nie zdając sobie sprawy ze zmagań młodzieńca...
Co więcej, postać Geda jest całkiem intrygująca. Młodzieniec bowiem ma więcej osobowości, niż wielu innych herosów fantasy razem wziętych, a co ważniejsze – w czasie akcji „Czarnoksiężnika” dorasta, zmienia się i zaczyna patrzeć na świat z innej perspektywy, niż na samym początku swej wędrówki. Na uwagę zasługuje też jego pierwszy mentor, Ogion, który - pomimo raczej krótkiego „czasu antenowego” - wywiera na czytelniku odpowiednie wrażenie i spokojnie można zaliczyć go do ciekawszych postaci całego cyklu.
Zauważyliście też zapewne, że naszego młodego czarnoksiężnika raz nazywam Krogulcem, a raz Gedem. Nie jest to żaden błąd z mojej strony, żadne niedopatrzenie, a i nasz heros nie cierpi wcale na rozszczepienie osobowości. Chodzi o to, że wszyscy mieszkańcy Ziemiomorza otrzymują po dwa imiona – prawdziwe oraz przybrane, pod którym znają ich inni ludzie. Ten zwyczaj związany jest z obowiązującymi na Ziemiomorzu prawami i systemem magii. Otóż każda rzecz we wszechświecie ma swoje imię, a ten, kto je pozna, zdobędzie również władzę nad samą rzeczą. Jeżeli więc Twoje prawdziwe imię dostałoby się w „ręce” Twojego wroga – jesteś ugotowany. Stąd też ludzie ukrywają swoje rzeczywiste miana pod przybranymi (zwróćcie tu również uwagę na odwołanie do naszego świata i wierzeń, jakoby imię determinowało los człowieka).
Na tej właśnie zasadzie pracuje magia. Nauka na Roke to nie radosne „życie studenckie” i przyswajanie krótkich, prostych inkantacji, lecz żmudne, nudne i męczące poznawanie wszystkich znanych imion – imion wiatru, liścia, kamienia. Dopiero zapamiętawszy prawdziwe miano rzeczy można jej rozkazywać, przemieniać, przekształcać – czyli, potocznie mówiąc, rzucać zaklęcia. Co gorsza, nie można uczyć się imion „kolektywnie” - tzn. jeżeli zechciałbyś wpłynąć na plażę (w Sopocie?), musiałbyś poznać nazwę KAŻDEGO ziarenka piasku! Nic więc dziwnego, że nie każdy może zostać czarnoksiężnikiem, nie każdy ma też odpowiednią, wrodzoną moc, by zapanować nad składnikami świata, a niektórzy po prostu nie dają rady tego wszystkiego ogarnąć i zapamiętać. Jak więc widać, Le Guin stworzyła ciekawy i oryginalny system magii, który na dobrą sprawę porównać można raczej do pewnego rodzaju technologii, nie zaś tajemnych rytuałów. A jak wygląda sam świat Ziemiomorza? Czy jest równie oryginalny?
Jeżeli spodziewaliście się typowej fantasy, pseudo-średniowiecza z rycerzami, zamkami, trollami i pięknymi damami, to się zawiedziecie. Le Guin zrywa całkowicie ze schematem tego typu literatury. Poziom technologiczny Ziemiomorza przypomina raczej naszą epokę brązu, nie średniowiecze. Co więcej, cały świat jest wielkim Archipelagiem – nie ma tutaj większych struktur państwowych (poza Kargardem), na większości wysp ludzie pobudowali niewielkie, niezależne osiedla rybackie (są oczywiście pewne wyjątki od reguły). Brakuje też typowych dla fantasy ras – nie ma krasnoludów, elfów, gnomów itp. (choć są smoki). Mamy do czynienia tylko z ludźmi, a co ciekawsze – większości populacji Archipelagu nie stanowią wcale osobnicy o białej cerze. Niemalże całe Ziemiomorze zamieszkane jest przez pokojowo nastawionych, miedzianoskórych (Indianie?) rybaków, pędzących proste i spokojne życie... przynajmniej do czasu ataku agresywnych, spragnionych krwi i łupów mieszkańców Kargardu. Tylko ci ludzie są niejakim odwołaniem do naszej Europy – to świetni żeglarze, sprawni wojownicy i mają białą skórę. Przypominają Wam kogoś? Tak, to przecież wikingowie jak się patrzy! A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze ten klimat – jedyny w swoim rodzaju, nietypowy, raczej kameralny, kojarzący się z mgłami, które otaczają wyspy Archipelagu...
Jak więc widać, fani fantasy powinni być usatysfakcjonowani (poza oczywiście tymi, którzy lubią epickie opowieści). Jednakże „Czarnoksiężnika” można też spokojnie czytać dzieciom i w tym momencie powieść przestawia się w „tryb” baśni. Książka będzie dla malucha wspaniałą historią o dorastaniu, o odpowiedzialności, przyjaźni i godzeniu się z rzeczywistością. Krogulec, ten sam, który uważał, iż dzięki swym nieprzeciętnym zdolnościom może zawojować cały Archipelag, w toku powieści uczy się, że człowiek nie istnieje w oddaleniu od świata, nie jest samodzielnym bytem żyjącym w próżni. Czyny każdej żywej istoty wpływają na materię rzeczywistości, każda akcja wywołuje reakcję, a nieprzemyślane działanie może przynieść wiele szkód. Natura nie jest czymś, co istnieje poza człowiekiem; człowiek jest częścią natury – i zawsze powinien o tym pamiętać.
Jednakże najciekawsza jest warstwa trzecia – ta, którą łatwo można przeoczyć, choć cień to dość wyraźny trop, iż ona tam jest, ukryta gdzieś pod powierzchnią. Bo można tę potężną istotę rozpatrywać tylko w kategoriach stwora z bestiariusza fantasy, monstrum, które trzeba usiec, lecz przecież cień jest przede wszystkim symbolem. O nim pisał Jung, charakteryzując go jako ciemną stronę osobowości, dziką pozostałość po świecie zwierzęcym, w której gromadzą się wszystkie negatywne emocje – te wyparte i te, z których istnienia człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy. Czy nie widać tutaj podobieństwa między koncepcją Junga a tworem Le Guin? Nie chcę tutaj za bardzo się rozwodzić, przede wszystkim dlatego, żeby nie zepsuć Wam przyjemności z czytania, jednakże wydaje mi się, że nawiązanie jest całkiem wyraźne. Cień jest tak naprawdę Gedem, jego mroczną stroną, która – oddzielona od niego w chwili rzucenia zaklęcia – zaczyna go prześladować. Cała wędrówka Krogulca jest więc alegorią zmagań każdej ludzkiej istoty z jej własną ciemną stroną. W książce wspomniani są ludzie, którzy również musieli walczyć z cieniem – nikomu jednak się to nie udało. Ci, którzy próbowali ucieczki, zostali dopędzeni i pożarci. Cień podążał za nimi krok w krok. Ged, z początku próbujący zbiec na kraniec świata, orientuje się, że nie może tego uczynić – ponieważ cień jest nim samym. Może wypierać ze świadomości istnienie swojej mrocznej strony, lecz w ostateczności nie może zakłamać rzeczywistości. Tak samo jest z każdym z nas – całkowite zaprzeczenie do niczego nie prowadzi, bowiem to też część naszej istoty. Nawet jeżeli wstydzimy się naszej „mrocznej strony”, nie możemy jej się wyprzeć – ponieważ to także my. Ci, którzy próbują z nią walczyć, często zostają przez nią pożarci – a raczej pożarci przez obsesję, przez bezsensowne działanie, niemające szans na powodzenie. Inni, starając się nad nią zapanować i udając, że mają ją pod kontrolą, przekonują się, że to nie oni trzymali swoje popędy, swoje wewnętrzne „zło” na smyczy – lecz że stali się niewolnikami swej zwierzęcej strony. I o tym pisał Jung – o tym, że cień może w końcu przejąć kontrolę nad człowiekiem. Aby wygrać ten nierówny bój (tutaj jednak ukryję dalszą część akapitu, by nie psuć radości tym, którzy jeszcze „Czarnoksiężnika” nie czytali)Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu.
Oczywiście cień można rozpatrywać też jako prawdziwe zło (jako moc istniejącą we wszechświecie), jako śmierć (jak chciał Stanisław Lem), a także szereg innych rzeczy, co oczywiście działa tylko na korzyść powieści. Pozwala ona bowiem każdemu czytelnikowi na własną interpretację. Ja najbardziej skłaniam się ku patrzeniu na tę sprawę „oczami Junga” - lecz nie znaczy to, że moje spojrzenie jest tym jedynym prawdziwym. Spróbujcie sami rozwikłać tajemnicę cienia... i dobrze bawcie się, czytając „Czarnoksiężnika”. I nieważne, w jakim jesteście wieku – bo jest to książka, która dorasta wraz z czytelnikiem. Można czytać ją dzieciom, a te nauczą się wielu wartościowych rzeczy; można czytać ją jak powieść fantasy i dobrze się przy tym bawić. A w końcu dostrzega się tę trzecią warstwę – warstwę, która wynosi dzieło Le Guin wysoko ponad krainę „literatury komercyjnej” czy literatury dla dzieci i młodzieży i umieszcza je na wyższej półce... półce, która nie jest wcale tak daleko od półki Junga. Bo w istocie postrzegam przygodę Geda jako alegorię tego, o czym pisał Jung – alegorię człowieka i jego cienia.
Serdecznie zapraszam więc do Ziemiomorza!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.