Dodany: 04.05.2011 13:58|Autor: maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!

Książki i okolice> Książki w ogóle

2 osoby polecają ten tekst.

Kapitan Żbik i okolice


Otwieram wątek poświęcony komiksom z serii Kapitan Żbik. W błogich czasach studenckich zajmowałem się zbieraniem po antykwariatach kolejnych części i zaczytywałem się po uszy. Swego czasu zamieściłem na łamach studenckiego pisemka szkic krytyczny do jednej trylogii z tej serii i potem zapomniałem o tym. Nieoczekiwanie przy sprzątaniu starych plików z komputera znalazłem ten tekst o którym sądziłem, że już go dawno wyrzuciłem. Zamieszczam go tutaj na początek. Kolejne będą dokładał sukcesywnie. Może na Bnetce znajdą się wielbiciele tegoż komiksu. Zapraszam.

Szkic krytyczny trylogii komiksowej „Dwanaście kanistrów”, „Zakręt śmierci”, „W pułapce” z serii „Kapitan Żbik”.
Scenariusz: ppłk milicji obywatelskiej Władysław Krupka, rysunki: Jerzy Wróblewski.

Chronologia wydarzeń:
- podsłuchana kłótnia Prezesa z Damianem;
- podejrzenia Prezesa wobec Bujakowskiego;
- awans Bujakowskiego do mistrzostw;
- wyjazd do (Francji?);
- Bujakowski odkrywa przemyt spirytusu;
- wypadek Bujakowskiego na mistrzostwach;
- wypadek na górskiej szosie;
- kapitan Żbik przejmuje sprawę;
- Prezes sam usiłuje zabić Bujakowskiego;
- aresztowanie Prezesa;

Historia konfliktu Prezesa klubu Korona z zawodnikiem sekcji ślizgaczy Kazimierzem Bujakowskim.

Konflikt rozpoczął się na rok przed zawodami o mistrzostwo międzynarodowej federacji. Bujakowski był przypadkowym świadkiem kłótni Prezesa z jakimś mężczyzną. Powodem kłótni były sprawy z czasów niemieckiej okupacji. Nagrał na taśmę magnetofonową fragmenty owej rozmowy. Czy został zauważony przez Prezesa? Możliwe, że tak, gdyż po zwycięstwie kwalifikującym na zawody zagraniczne Prezes zmienia swój stosunek do zawodnika. Gdy ów nie zostaje na przyjęciu z okazji awansu do mistrzostw Prezes zaczyna nabierać podejrzeń. Gdzie poszedł Bujakowski? Może donieść na niego? Postanawia go śledzić. Tego samego dnia spotyka go w letniej kawiarence, gdzie też bawi się oficer MO kapitan Jan Żbik z całkiem zgrabną panną. Zapewne mocno go to zaniepokoiło, zwłaszcza, że Bujakowski rozmawia ze Żbikiem, iż w pewnej sprawie chciałby się z nim spotkać. Prezes w tańcu wymienił się partnerkami z Bujakowskim. Narzeczona Bujakowskiego, Jola, mówi Prezesowi – odpowiednio zagadnięta przez niego – że Kazimierz chce się spotkać z kapitanem w pewnej sprawie. Po tych słowach Prezes ma już ugruntowane podejrzenia, że zawodnik opowie o wszystkim, co słyszał, mocno go obciążając. Prezesa ogarnia obsesja podejrzliwości. W każdym, z kim rozmawia Bujakowski widzi osobę, która może być wtajemniczona w kompromitującą go sprawę. Zachowuje jednak pozory. Po przybyciu do motelu na terenie Niemiec (tylko, których? NRD czy RFN?) Bujakowski przypadkowo nie mogąc spać w nocy zobaczył przez okno kierowcę Prezesa dokonującego dziwnych manipulacji z kanistrami. Rano odkrywa, że w 12 kanistrach Prezes przemycił 200 litrów spirytusu jako rzekome paliwo do ślizgaczy. Właściciel motelu nabiera podejrzeń w stosunku do Bujakowskiego, ale Prezes go uspokaja, że trzyma rękę na pulsie i zawodnik niczym nie zdążyłby donieść. Prezes nadal zachowując pozory obmyślił plan zabicia Bujakowskiego. Domyślił się, że Bujakowski odkrył przemycony spirytus w kanistrach i wie o jego kolejnej tajemnicy. Niewygodny i za dużo wiedzący zawodnik musi zginąć. Po przybyciu do (Francji?) zawodnicy z kierownictwem klubu i personelem odpowiedzialnym za sprzęt rozlokowywują się w Hotelu Favourit. Prezes zmusza zaszantażowanego i zastraszonego kierowcę do wykonania planu. Do silnika ślizgacza Bujakowskiego wsypuje biały proszek. Podczas tego omal nie zostaje nakryty przez strażnika. Prezes jest niezadowolony i planuje również pozbycie się kierowcy. Wtedy byłby bezpieczny. Mimo tego udaje, że wszystko w porządku dla uśpienia czujności Bujakowskiego. Podczas zawodów ślizgacz Kazimierza ulega wywrotce. Silnik nagle przestał działać. Zawodnik w ciężkim stanie zostaje przewieziony do szpitala. Prezes jest pewien, że nie przeżyje. Kierowca dostaje pudełko granulek, które wsypane do zbiornika z paliwem usuną biały proszek. Ku przerażeniu i złości Prezesa Bujakowski odzyskał przytomność. I co gorsza: zapytał zaraz o ślizgacz. Prezes wtajemniczył kierowcę w nowy plan zabicia Bujakowskiego. Zawodnicy wraz z personelem i kierownictwem klubu wracają do kraju. Bujakowski ma wrócić z kierowcą samochodem Prezesa. W drodze powrotnej zgodnie ze wskazówkami Prezesa kierowca inscenizuje wypadek. Na zakręcie drogi wyskakuje z volvo, które ścina zakręt i spada z pobocza w przepaść. Kierowca wpada prawie zaraz pod koła nadjeżdżającego mercedesa i ginie na miejscu. Bujakowski przeżył ten wypadek. W szpitalu odwiedza go kapitan Żbik, któremu ranny zawodnik przedstawia swoje podejrzenia, co do Prezesa i zamachów na siebie. Na polecenie kapitana Żbika, porucznik Michał udaje się do mieszkania narzeczonej Bujakowskiego. Ta wraz z nim jedzie do mieszkania narzeczonego. Okazało się, że Prezes pożyczał od niej klucze, aby coś zabrać z mieszkania Bujakowskiego rzekomo za jego zgodą. Czyżby wiedział o taśmie? A może widząc go z magnetofonem domyślił się, co Bujakowski mógł na nią nagrać? A może udało mu się ją zabrać? Porucznik Michał przekazuje kierownictwu klubu wiadomość o śmierci kierowcy. Konsternacja Prezesa. Obmyśla kolejny plan zabicia Bujakowskiego. Odwiedza go w mieszkaniu pod pozorem dowiedzenia się o jego stanie zdrowia. Wypytuje o ów wypadek i co w ogóle zeznał w komendzie? Dochodzi do kłótni. Prezes wyciąga pistolet i strzela do Bujakowskiego. Chybia. Bujakowski go obezwładnia i oddaje w ręce kapitana Żbika i porucznika Michała, którzy przybyli do jego mieszkania. Prezes zostaje aresztowany.

Czy były dwie taśmy dotyczące dwóch różnych spraw?

Bujakowski twierdził, że będąc świadkiem kłótni Prezesa z owym nieznanym mężczyzną nagrał jej fragmenty na taśmę magnetofonową. Po co to robił? Czyżby już wcześniej śledził Prezesa? A może konflikt między nimi rozpoczął się już wcześniej? A jeżeli go śledził, to na czyje polecenie? Tak sam dla siebie to robił? I czy tak całkiem przypadkowo miał ze sobą ów magnetofon? Może Bujakowski był sekretnym informatorem MO? Albo MO miała już jakieś podejrzenia w stosunku do Prezesa, a dla nie wzbudzania jego podejrzeń zbierał informacje na jego temat właśnie Bujakowski? I stąd może to trochę dziwne zachowanie z tym magnetofonem?... Na ową taśmę jak twierdził nagrał rozmowę dotyczącą spraw z czasów niemieckiej okupacji. Dlaczego na znalezionej przez porucznika Michała taśmie w jego mieszkaniu zapis był całkiem inny? Czyżby istniały dwie taśmy?
- I taśma miała zawierać kłótnię o sprawy okupacyjne;
- II taśma zaś miała zapis o szpiegowskiej działalności Prezesa.
A może Prezes znalazł tę I taśmę nie wiedząc, że istnieje II taśma bardziej go obciążająca? Czy był aż tak nieostrożny, że zostawił taki bałagan w mieszkaniu Bujakowskiego? Czy raczej szukał tej taśmy w panice? A może ją znalazł gdzieś pod wieczór i nie miał już czasu na sprzątanie? Zresztą bałagan można zwalić na osiedlowych złodziei mieszkaniowych. Czyżby szukał też czegoś, co mogło obciążyć zawodnika? Bujakowski twierdził, że tylko na jedną taśmę nagrał ową kłótnię, to skąd inny na niej zapis? Niewykluczone, że ta niekonsekwencja jest pomyłką w scenariuszu. Może zamierzoną?

Czy było dwóch różnych Damianów?

Prezes znał i nie znał Damiana, jak to wynika z kart komiksu. Damian I był mu znany, bo to jego rozmowę nagrał na taśmę Bujakowski. Damiana II nie znał i w ogóle był zaskoczony jego widokiem. Damian I kłócił się z Prezesem nazywając go zdrajcą, który musi zapłacić za to, co zrobił, ale na owej (drugiej?) taśmie nie było ani słowa o okupacyjnych sprawach, tylko, że ów mężczyzna żądał od Prezesa informacji za które mu płacą, a owo volvo to prezent za szpiegowskie usługi. Czyżby Damian I był pracownikiem zagranicznego wywiadu (może francuskiego?). Damian II pojawia się w relacji Romana i podobnie do Damiana I kłóci się z Prezesem i nazywa go zdrajcą. Prezes, zatem znał obu Damianów i z oboma się kłócił. A może ów Damian I szantażował Prezesa i zmuszał go do współpracy z wywiadem groźbą ujawnienia posiadanych na jego temat informacji? Bujakowski twierdził, że nagrał tylko fragmenty rozmowy. Idąc po kolei:
- zawodnik słyszał kłótnię Prezesa z owym Damianem I, której powodem były sprawy okupacyjne. Czy już wtedy rozpoczął nagrywanie, czy dopiero później? Wtedy można by przyjąć, że na taśmie zarejestrował właśnie szantaż Prezesa. Na pewno nie mógł nagrywać zaraz, bo przez chwilę musiał podsłuchiwać, o czym mówią i dopiero potem włączył magnetofon. W ten sposób wyeliminowaniu uległoby istnienie I taśmy na której nagrana była kłótnia o sprawy z czasów okupacji. Zatem taśma była tylko jedna i być może, że to jej Prezes szukał, ale jej nie znalazł.
- zawodnik Roman słyszał przechodząc obok pokoju Prezesa kłótnię. Padały słowa: „zdrajca”, „poznałem cię”, „musisz zapłacić za to, co zrobiłeś”. Widział tego mężczyznę i był on łudząco podobny do Damiana I.
- Prezes zobaczył Damiana II jadącego autem, jak szedł ulicą. Był zaskoczony jego widokiem, gdyż wg mniemania Prezesa zginął ów mężczyzna podczas wojny.

Czy w takim razie istniało dwóch Damianów? A może ten z relacji Romana jest Damianem I, którego widział i Bujakowski? Rysopisy się zgadzają i obaj potwierdzają, że go widzieli. A może był to Damian II? Z dalszej akcji wynika, że Damian II znał Prezesa, ale nie wiedział, gdzie mieszka. Dopiero zbierał o nim informacje i śledził go. Miał go zabić i pomścić śmierć wydanych przez Prezesa kolegów Damiana II w czasie II wojny. Można przypuścić, że Damian I i II to ta sama osoba. Sytuacja mogła wyglądać tak: Po wojnie Damian wyemigrował na Zachód (twierdził, że przyjechał zza granicy, a i z Prezesem też spotykał się za granicą, czyli musiał tam mieszkać), być może do Francji. Tam zamieszkał (a może i przyjął obywatelstwo) i tam zapewne pracował. Możliwe, że był współpracownikiem wywiadu francuskiego na Polskę. Tam zapewne spotkał Prezesa i rozpoznawszy go przypomniał mu okupacyjną zdradę. Prezes był w potrzasku. Damian mógł szantażować Prezesa i w zamian za milczenie na temat jego przeszłości zobowiązać go do współpracy z francuskim wywiadem. Prezes ze strachu przed więzieniem stosował się do jego żądań. Dostawał też pieniądze i ów samochód marki volvo za szpiegowskie materiały. I zdarzenie to pewnie miało miejsce na rok przed zawodami. Po roku współpracy mogło dojść między nimi do jakichś rozdźwięków. Być może Prezes zaczął się bać, że ktoś odkryje jego działalność (a jak wiadomo podejrzewał o to Bujakowskiego). Kiedy Prezes z informacjami zaczął nawalać lub uchylać się od ich dostarczania Damian sam złożył mu wizytę, gdy ów był z zawodnikami na mistrzostwach. Prezes udawał, że go nie zna i że ów wziął go za kogoś innego i w końcu wyrzucił go z pokoju. Szantaż Damiana tym razem nie powiódł się, więc osobiście postanowił go zabić. Powód był. Dlatego też Damian przyjechał do Polski, wystarał się o stosowne informacje na temat miejsca pracy i adresu Prezesa. Zbieg okoliczności sprawił, że nie miał stosownej okazji, aby wykonać wyrok i Prezes został oddany w ręce MO.
Z drugiej strony Damian nie mógł być agentem wywiadu (być może francuskiego), gdyż Prezes go znał i podczas procesu mógł go oskarżyć o działalność szpiegowską, a miałby wiele do powiedzenia. Już samo to, że przyjechał do Polski jako agent ścigając Prezesa zapewniłoby mu więzienie. Skoro ciągle przebywał za granicą, to jak wiadomo komunistyczna bezpieka musiała być zainteresowana jego przeszłością, a zwłaszcza, że Prezes na procesie na pewno by go nie oszczędzał chcąc pogrążyć go razem z sobą.
Można też przypuścić, że Damian był agentem wywiadu we Francji, ale ta teza wydaje się mi raczej mało wiarygodna bądź wcale. Zresztą, po co by mu były potrzebne wiadomości od Prezesa? Chyba, że działał na dwie strony. To też wydaje się wątpliwe. Sam powrót do kraju naraziłby go na proces i wieloletnie więzienie, zwłaszcza, że we wszystko wplątali się wścibscy za bardzo milicjanci. Na pewno odkryto by podwójną działalność Damiana, zwłaszcza, że znając nieufność komunistów wobec Zachodu na pewno zainteresowaliby się zeznaniami Prezesa dla kogo zbierał informacje. To przypuszczenie stanowczo odpada.
I tak ponownie wróciło pytanie: ilu było Damianów? Poważną wydaje się hipoteza czwarta. Damianów mogło być dwóch. I były to z pewnością dwie różne osoby. Obu Damianów Prezes znał, tylko widywał się z nimi w różnych okresach czasu. Damian I mógł faktycznie być agentem wywiadu (być może francuskiego), znał przeszłość Prezesa (skąd?) i mógł go szantażować próbą ujawnienia kompromitującej przeszłości i wymusić tym na Prezesie dostarczanie informacji. To musiał właśnie nagrać na taśmę Bujakowski. Damian II zaś jak sądził Prezes zginął w czasie wojny. Tutaj się mylił, gdyż Damian II przeżył. Stąd zapewne zaskoczenie Prezesa, jak zobaczył go za kierownicą auta jadącego za nim ulicą. Stąd też wniosek, że musiał go znać, ale wierzył, że ów nie żyje. Spanikował i zaczął przed nim uciekać. Damian I jako agent mógł występować pod tym właśnie pseudonimem: Damian. Natomiast Damian II był całkiem inną osobą nie mającą z imiennikiem nic wspólnego. Wrócił do Polski i spotkał przypadkowo Prezesa i rozpoznał go. Zaczął go śledzić i ustalać adres, żeby wykonać na nim wyrok. Damian I już dawno pozostał za granicą, a Prezesa uznał za spalonego agenta. W ten sposób też mogło to wyglądać.
Wyświetleń: 7209
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 11
Użytkownik: maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które! 07.08.2012 12:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Otwieram wątek poświęcony... | maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
Po długiej przerwie kontynuuję zamieszczanie szkiców do "Żbików". Zachęcam do lektury i uwag czytelników.

Szkic krytyczny do komiksu „Kocie oko”

Komiks został narysowany przez Zbigniewa Sobalę i opublikowany w 1970 roku. Scenariusz ponoć oparty na faktycznym zdarzeniu. Publikacja tego komiksu po świetnej serii „Zapalniczka z pozytywką” wydaje się być mocnym nietaktem ze strony wydawców. Czytelnik przyzwyczajony do przyjemnej kreski G. Rosińskiego i interesujących przygód kpt. Żbika został, jakby sprowadzony na ziemię słabym technicznie komiksem Z. Sobali. Dobry scenariusz, ale kiepsko narysowany. Kolory też mdłe. Niestety. Sobala zresztą powrócił tu do swojej schematycznej kreski z pierwszych „Żbików”.

W mojej rodzinnej miejscowości napad na bank miał miejsce w lipcu w 1987 r. Trzech panów w wieku „chuligańskim” postanowiło obrobić kasę. Włamali się do banku uprzednio pracowicie piłując kraty z tylnego okna. Po wejściu do środka od razu próbowali wynieść kasę, ale pół tonowe pudło z żelaza nie dało się ruszyć nawet na milimetr. Dodatkowo zresztą przytwierdzone było do posadzki. Skoro tak, to próbowali palnikiem wyciąć otwór w kasie. Nic z tego, a czas leciał. W akcie rozpaczy, że nic z napadu nie wyszło ukradli trzy wełniane swetry (należące do pracowników banku) i 30 kostek szarego mydła „biały jeleń”. Na odchodnym złamali nogi u 6 krzeseł...
W porównaniu z bohaterami komiksu byli ewidentnymi amatorami.

Tytuł komiksu powinien brzmieć „Jak ukraść 12 milionów”, podobnie do tytułu kryminału Jerzego Edigeya „Pomysł za 7 milionów”. Wówczas wiadomo o co chodzi w fabule, ale scenarzyści postawili na pseudo przestępcy – recydywisty, jako spiritus movens całej intrygi. Ksywa pewnie wzięła się z tego, że napadów dokonywał nocą, a jak wiadomo koty nocą widzą bardzo dobrze.
Komiks opowiada historię napadu na bank, zaplanowany i wykonany przez kilku zacnych obywateli „pewnego powiatowego miasta”. Już na pierwszym kadrze widnieje okazały obiekt napadu. Po drugiej stronie ulicy mamy budkę telefoniczną, która w całej historii odegrała mocno złowrogą rolę. Nieco z boku jakiś kierowca taksówki grzebie w silniku zabytkowej Warszawy. Przejeżdżają samochody i motocykle, ludzie spieszą w obie strony bądź odpoczywają na ławkach. Czas zdaje się płynąć wolno. Nikt nie zwraca specjalnej uwagi na dłubiącego w silniku taksówkarza. Rzekomy defekt silnika był tylko pretekstem do takiego ustawienia samochodu, by jego wcale nie przygodni pasażerowie mieli odpowiednie pole do obserwacji budynku banku. Napad przygotowała czwórka panów reprezentujących różne zawody: taksówkarz, elektryk, urzędnik i włamywacz szefujący tej dosyć osobliwej grupce. O tym ostatnim wiemy, że nazywał się Jan Kurek, miał pseudo „kocie oko” i już odsiadywał wyroki za obrabianie kas. Motywem poczynionych zabiegów była gigantyczna suma 12 milionów zł. Cała fura pieniędzy. Zdobycie jej miało diametralnie odmienić ich szarą i nudną egzystencję. Na stronie drugiej duży kadr przedstawia mieszkanie szefa bandy. Jest to mieszkanie dobrze zabezpieczone o czym można dowiedzieć się pod koniec komiksu. W oczy rzucają się zaraz regały zapełnione po brzegi opasłymi tomami. Wnioskować można, że ów włamywacz jest osobą kulturalną i oczytaną. Co niejako stoi w sprzeczności z potocznym stereotypem przestępcy, który powinien być prymitywny i nieokrzesany, a jedyne co powinien mieć w mieszkaniu to fotosy roznegliżowanych pań na ścianach. Można też założyć, że te tomy to atrapa, by ładnie wyglądały na półce. Szef wtajemniczył wspólników szczegółowo w tajniki planowanego napadu. Odpowiednie rekwizyty i narzędzia były już gotowe. Wszyscy czekali tylko na SYGNAŁ. Wagę tegoż słowa podkreśla groteskowej wielkości aparat telefoniczny, obiekt pożądania wielu Polaków w czasie PRL (ale tylko w czarnej obudowie, bo kolorowe to takie... niepoważne). Ile trwało oczekiwanie? Brak informacji. Możliwe, że kilka dni. Akcja miała mieć miejsce w tym samym dniu kiedy do banku będą przywiezione rzeczone pieniądze. W oznaczonym dniu (który rzecz jasna był tajemnicą bankową) w asyście uzbrojonych konwojentów przybyło do bankowego skarbca 12 milionów. Przy jej złożeniu w skarbcu byli obecni: dyrektor, kasjer i skarbnik. Dyrektor jak to urzędnik państwowy musi być gruby, wyłysiały, o niezbyt rozgarniętym wyrazie krągłego oblicza. Typowy urzędnik „z teczki”. Za to skarbnik ma bardzo ciekawą fizjonomię. Pociągła twarz, zasuszona niemal, długi nos, „sępie spojrzenie”, zmarszczone brwi. Okulary dodatkowo potęgują wyraz pewnego rodzaju „drapieżności”. Tenże urzędnik bankowy ze wspomnianej budki telefonicznej informuje szefa słowami: „Przywieziono dwanaście litrów świeżego mleka”. Dla podsłuchujących te słowa pewnie miały być banalnym stwierdzeniem o odstawie tegoż do jakiegoś PSS „Społem” czy innego MHD. Dla odbiorcy był to oczekiwany SYGNAŁ. Tej samej nocy całą trójka rozpoczyna „operację bank”. Wszystko poszło jak z płatka. Trzeba przyznać, że byli to pierwszorzędni fachowcy. Sprawnie unieszkodliwili strażnika, przecięli linię telefoniczną i połączenie alarmowe kasy, przebili sufit i rozpruli sejf. 12 milionów zmieniło właściciela. Akcja mogłaby uchodzić za doskonałą, gdyby nie głupi błąd „Elektryka”, który wrócił do skarbca banku po zostawiony tam nóż. Skrócił sobie drogę i nadział się na „wiązkę elektronowego oka”, co uruchomiło alarm na miejscowej komendzie MO. Uzbrojeni w broń maszynową milicjanci ruszyli do akcji. Mocno się jednak spóźnili. Złodzieje zdążyli już odjechać w niewiadomym kierunku. Blokady dróg nic nie dały. Sprawa jest TRUDNA. Bezsilność miejscowych milikierów sprawia, że śledztwo musi prowadzić kpt. Żbik w duecie z por. Olą. Tymczasem panowie rabusie, ukryli łup w termosach i utopili je w opuszczonym młynie, gdzieś tam na prowincji. Podział 12 milionów miał nastąpić „jak sprawa ucichnie”. Po wszystkim szef poszedł na grzyby, a obaj panowie do swoich zajęć zawodowych. Milicjanci pokazali przykład bezmyślności kontrolując TYLKO wyjeżdżających z „pewnego powiatowego miasta”, a pomijając tych, co dopiero do niego wjeżdżali. Duet Żbik – Ola wytypowali z początku podrzędnych podejrzanych: dostawcy węgla, monterzy... Hm, ani śladu choćby aluzji do dyrektora i urzędników bankowych. Pewnie to tylko takie pozory. Bo akurat ów skarbnik zgrabnie odwrócił uwagę od swojej skromnej osoby. Kpt. Żbik jak przystało na „asa służby operacyjnej” od razu ustala jakiego samochodu używali. Wystarczyło zmierzyć rozstaw kół (po czym te ślady opon zostały?). Zresztą wówczas w Polsce nie było znowu tak dużo samochodów, jak dziś ani tak różnorodnych. Stąd namierzenie nie mogło być znowu tak trudne. Koloru owej Warszawy kapitan domyślił się od ręki po resztkach czerwonej farby zostawionej na lampie w którą to rabusie stuknęli uciekając. Profesji włamywaczy również domyśliła się por. Ola. Po tak szybkim śledztwie wstępnym wystarczy już tylko wytypować podejrzanych i TRUDNA SPRAWA będzie rozwiązana. W teren zostają puszczeni „wywiadowcy” o bardzo śmiesznym wyglądzie. Najbardziej naiwny by się domyślił jakie ci panowie mają spełniać zadanie. Pod obserwacją znaleźli się dyrektor, księgowy i skarbnik. Por. Ola zabrała się za szukanie czerwonej Warszawy. Po trzech dniach namierzyła ją bez trudu. Pewien mechanik szczegółowo ją uświadomił w kwestii marki, koloru i uszkodzenia. W sukurs śledczym przychodzą sami wspólnicy, którzy aż przebierają nogami na myśl, co to będą za zdobytą forsę nabywać. Bez zachowania szczególnej ostrożności pojechali sprawdzić, czy kasa aby się z młyna nie ulotniła. Tym samym naprowadzili na ślad tropiących ich por. Olę z pomocnikiem. Tenże naskrobał trochę czerwonej farby na papier. Oczywiście niezauważony. Po odjeździe taksówkarza z elektrykiem spenetrowali szczegółowo młyn. Śledztwo szło jak po maśle. Już była pewność, kto jest głównym podejrzanym. Płk. Czeladka informuje z dumą kpt. Żbika, że CHROMATOGRAF GAZOWY potwierdził zgodność próbek lakieru z taxi. Technika w MO idzie z nieustannym postępem...
Nie ulega wątpliwości, że najbardziej niecierpliwym z grupy rabusiów był skarbnik. Nie brał udziału w napadzie, ale za konkretne informacje miał dostać 3 miliony. Z budki telefonicznej zadzwonił do szefa i zapytał od ręki: „kiedy nastąpi podział?”. Szefowi grupy nie spodobała się natarczywość wspólnika więc postanowił go zlikwidować. Skarbnik podjechał eleganckim kabrioletem. Po drodze rzeczony Jan Kurek ogłuszył nieszczęsnego skarbnika i upozorował wypadek w którym tenże zginął (zauważmy, że podobny sposób na upozorowanie wypadku został wykorzystany w trylogii „Dwanaście kanistrów”). Szef nie miał skrupułów: „Głupcze, zacząłbyś te trzy miliony bez umiaru wydawać i wsypa gotowa. Twoja dola przypadnie na mnie”. Dobrze, że nie informował pozostałych wspólników, kto mu „nadał” ten bank, choć elektryk się o to dopytywał. Inaczej miałby dylemat, jak wytłumaczyć wspólnikom nagłą śmierć jednego z grupy. Żbik i Ola nie dali się jednak nabrać na wypadek. Od razu odgadli, że to ściema i ktoś tu maczał palce. Samobójstwo też nie wchodzi w rachubę. Niewykluczone iż ten skarbnik musiał być jednym z szajki. W wydobytym z przepaści kabriolecie znaleziono czapkę. Niby nic specjalnego, ale kpt. Żbik to ma nosa. Zaraz zwąchał, że ta czapka jest trefna. W laboratorium przebadano ją szczegółowo i odkryto, że posiada ona zamalowany napis „KOCIE OKO”. Kwerenda w kartotece pseudonimów przyniosła odpowiedź, że posługuje się nim niejaki Jan Kurek karany już za obrabianie kas. Ekspresowe śledztwo pozwoliło szybko ustalić tożsamość członków bandy. Zatrzymanie włamywaczy jest poniekąd komiczne. Kpt. Żbik instruuje milicjantów: „Rozpoczynamy od zatrzymania HERSZTA, na sygnał radiowy zostaną zatrzymani pozostali”. Zdanie to sugeruje, że obława jest na GRUBE RYBY. Dlatego potrzebna jest „najnowocześniejsza technika”. Ot, choćby taki nadajnik radiowy do ucha wielkości pudełka od zapałek i kablem grubości palca. Nie mówiąc już o krótkofalówkach o rozmiarach cegły. HERSZT na niespodziewane wizyty był przygotowany. Jak tylko w wizjerze zobaczył mundury to od razu uruchomił tajne wyjście za regałami wypełnionymi książkami. I tak wyjaśniła się rola tychże. Na nieszczęście zostawił zapalonego papierosa. Żbik nie bawił się w zbędne procedury tylko od razu polecił towarzyszącym mu milicjantom wyważyć drzwi. Warto obejrzeć gębusie owych funkcjonariuszy. Określenie TĘPE jest nazbyt łagodne. Chyba, że to osobista złośliwość rysownika. Owi tępawi milikierowie pozostali w mieszkaniu szefa, a kpt. Żbik pojechał do młyna, gdzie już czekali na Kurka ukryci za szafą milicjanci. Na miejscu doszło do strzelaniny między nimi a szefem bandy. Po wyczerpaniu amunicji Jan Kurek rzucił się do wody usiłując uciec, ale pies milicyjny również popłynął „pieskiem” i złapał klienta za ramię i doholował do brzegu. Jednym słowem śmieszna sytuacja (podobna była w „Złotym Mauritiusie”). Tymczasem panowie z atrybutami typu teczka i parasol udają niby to przypadkowych przechodniów w pobliżu postoju taksówek oraz zakładu naprawy TV. Postaci budzą rozbawienie groteskowym sprzętem, gestami, minami i dialogami typu:
- Co naprawić? - pyta Elektryk.
- Szkody wyrządzone państwu!

Albo:
- Dokąd? - pyta Taksiarz
- Do komendy milicji!

Dodatkowo nastrój komizmu pogłębia fakt, że twarze przestępców przez cały komiks podlegają ciągłym zmianom. A to przybywają im baczki, których nie mieli, a to garby na nosie, a to więcej fałd pod brodą... Nawet Żbik nie jest do siebie podobny. Por. Ola wygląda jak niezbyt urodziwa urzędniczka w przedłużanym blezerku...
Użytkownik: geb1Opiekun BiblioNETki 07.08.2012 18:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Po długiej przerwie konty... | maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
W nadziei rozwinięcia dyskusji, dorzucę moje osobiste refleksje i spostrzeżenia dotyczące serii „Kapitan Żbik”.
Oto najlepsze sceny, które w jakiś sposób z różnych względów, zwróciły moją uwagę. Sceny, które moim zdaniem mają w sobie „to coś” i nadają smaczku tej serii.

Odcinek „Gotycka komnata”, str. 4, pani kustosz Zawadzka krzycząca „Co ?! Co pan powiedział kapitanie? Groński nie żyje? …” Otwarte szeroko oczy w zdumieniu graniczącym z przerażeniem. Znakomicie oddane uczucia malujące się na twarzy w „komiksowym” stylu. Ten obrazek nadaje się na plakat filmowy.

Odcinek jw., strony 6-7, sekwencja rozmowy Żbika ze starszym człowiekiem w knajpie „Topolanka”. Zwróćcie uwagę na wyrazistą twarz dziadka, bez zbędnych upiększeń. Tak wyglądają realni ludzie podczas rozmowy. Cała scena pokazana w przekonujący sposób. Można by powiedzieć: naturalizm i realizm w czystej postaci.

Odcinek jw., strona 17, kelnerka oglądająca zdjęcie i mówiąca przy tym: „Hmm, ten sam, tyle, że tu jest jakby młodszy i w mundurze niemieckim ……”. Widzimy skupienie malujące się na jej twarzy. Strasznie wysila mózgownicę, żeby sobie coś przypomnieć. Mistrzostwo Rosińskiego uwidacznia się w takich właśnie momentach.

Odcinek jw., strony 19-20. Sekwencja rozmowy ucharakteryzowanego Żbika z Henrykiem alias Kurtem Wirthem zwanym ongi „mocną łapą”. Prawdziwy teatr dwóch aktorów. Jaka przekonująca mimika malująca się na twarzach, jaki dramatyzm całej scenki. Wprost genialne, tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć.
Przypuszczam, że ta sama scena narysowana przez innego rysownika była by miałka, bez wyrazu, przeleciało by się po niej wzrokiem i beznamiętnie przeszło do następnych sekwencji.

Odcinek jw., strona 30, u dołu strony po prawej: Żbik z wyciągniętą w oskarżycielskim geście dłonią, groźnie mówi” „To pan będzie musiał udzielić wyjaśnień i to prokuratorowi panie Bruno von Miller!”
Scena w iście amerykańskim stylu. Ten „komiksowy” światłocień na twarzy Żbika i ten gest rodem z plakatu amerykańskiego pt. „A co ty zrobiłeś dla Ameryki?”

Odcinek „Wąż z rubinowym oczkiem”, str. 23-24. Dr Leśniewski sięgając po słuchawkę mówi do siebie „Muszę natychmiast zawiadomić milicję! …”, oraz dwa kolejne rysunki tej sceny. Tu, jak rzadko kiedy, Polchowi udało się narysować twarze które coś wyrażają, a nie nieruchome maski. Kolejne rysunki od tego momentu, aż do końca tego „kolorowego zeszytu” są bodaj najlepszymi w jego „Żbikowej karierze”. Słynna „czystość” rysunku, połączona z soczystą kolorystyką (dużo niebieskiego i czerwieni), postacie całkiem zgrabnie oddane, bez karykaturalnych, manierycznych udziwnień, które zdarzały mu się w innych odcinkach. Żbik czytający bez słowa kartkę na ostatniej stronie (górny, lewy kwadracik), to dla mnie jeden z najlepszych portretów naszego bohatera w całej serii. Odcinek „Wąż z rubinowym oczkiem”, moim skromnym zdaniem, jest zdecydowanie najlepszy w twórczości Polcha, a dla mnie osobiście jest wprost jednym z symboli serii „Żbików”. Gdyby tak wszystkie 53 odcinki były w ten sposób narysowane, to wyszedł by chyba prawie idealny serial komiksowy. Wymieniona wyżej przez mnie soczysta kolorystyka jest, w moim przekonaniu, pozytywnym wyróżnikiem tego „zeszytu”, w przeciwieństwie do odcinków „Na zakręcie” i „Niewygodny świadek”, gdzie nie wiedzieć dlaczego, dominują przeważnie kolory zgniłej zieleni i brunatny, co niestety strasznie, beznadziejnie zepsuło tamte odcinki.
Tak sobie myślę, co by było gdyby tak w jakiś niezwykły sposób, móc połączyć zalety Polcha z tego odcinka (czystość rysunku, idealna kreska, soczysta kolorystyka, momentami hiperrealistyczna wierność szczegółów) z zaletami Rosińskiego (znakomita kompozycja, trafnie zobrazowane uczucia na twarzach)? I cóż by z tego wyszło? Zapewne ideał.

Odcinek „Pogoń za lwem”, str. 5. Scenka na korytarzu wagonu kolejowego, gdy znerwicowany „Czarny” krzyczy do Karin „Co ci Bocian naopowiadał? Muszę wiedzieć, rozumiesz!? Jestem waszym szefem …”. Oto cały Polch w jego najlepszym wydaniu. Zwracają uwagę te szczegółowo pokazane rozwichrzone włosy „Czarnego”, światłocień na jego twarzy i ten błysk na szkle okularów słonecznych. Niezastąpione. Kwintesencja sztuki komiksowej w najlepszym wydaniu. Narysowanie tego musiało być bardzo czasochłonne jak sądzę. Szkoda tylko, że zbyt rzadko udawały mu się takie „perełki”.

Odcinek „Skoda TW 61 63”. Scena ujęcia Grozdka na stronie 25. Świetnie pokazana sekwencja zmiennych uczuć na twarzy menela Grozdka. Kolejno: nonszalancka pewność siebie i samozadowolenie, po chwili zaskoczenie, popłoch, a na końcu całkowita rezygnacja.

Odcinek „Nie odebrany telegram”, str. 3. Scenka spotkania Żbika z panią Krystyną, czyli jego … hm, powiedzmy osobą z którą żyje w nieformalnym związku. Żbik oto tak sobie myśli „Oby tylko w tym czasie nie wypadł jakiś wyjazd związany ze sprawą Jurgena … No ostatecznie wysłałbym Zaryckiego albo Juliana …”. No ładnie, pan Żbik nie taki pomnikowo-spiżowy jak go dotąd przedstawiano. Ni mniej ni więcej, tylko kombinuje jak tu się wykręcić od pracy dla dobra ludowej ojczyzny, wrobić w wszystko podwładnych, a samemu oddawać uciechom cielesnym na boku ze swoją laską. Że też cenzura to przepuściła. Ta scena koresponduje mi ze sceną w odcinku „Spotkanie w Kukerite”, gdzie na stronie 17-tej, na plaży w Złotych Piaskach, Żbik jest dla odmiany zupełnie nieczuły na wdzięki atrakcyjnej por. Oli w bikini i skupia się na poszukiwaniu jakiegoś roweru wodnego nr 99, który przecież mógł by chyba poczekać. Wydaje mi się, że Ola jest zawiedziona taką postawą Żbika, co myślę, że dobitnie wyraża jej spojrzenie na następnej stronie, gdy stoi wyprostowana w całej okazałości i spogląda z rozczarowaniem w dal spod zasłaniającej od palących promieni słonecznych dłoni.
A propos „Spotkania w Kukerite”. Major Bonew na str. 5 podczas pierwszego spotkania ze Żbikiem wygląda jak amant filmowy koło czterdziestki, a tymczasem na str 15, gdy mówi „Chytrze pomyślana kontrola przy przechodzeniu przez oczka ich siatki”, wygląda jak by się postarzał o 15 lat i tu prezentuje się jak podtatusiały zmęczony życiem facet. Wredna praca musiała być w tej bułgarskiej milicji, skoro tak szybko wyniszczała ludzi.

Odcinek „Wodorosty i pasożyty cz. II” str. 21 u dołu, chwila po najechaniu przez Ewą na podłożonego nieboszczyka w lesie. Pełne złośliwej satysfakcji spojrzenia Krystyny i Ismeta z tylnego siedzenia w kierunku Ewy. Myślę że Wróblewski bardzo przekonująco pokazał klimat tej sceny.

Odcinek „Granatowa Cortina” i cała scena jubileuszu płk. Czeladki na początku tego komiksu. A w niej takie smaczki jak pełne erotyzmu spojrzenie blond-włosej milicjantki w oczy Żbika na stronie 4-tej u góry. Inny smaczek to następujący dialog Żbika z Czeladką: „Kolektyw mamy wspaniały i wypróbowany …” itd. ble, ble, a po chwili: „Dobrze, że tutaj przyszliśmy. Czasami trzeba porozmawiać nie tylko o pracy”. Wygląda na to, że nawet sam obywatel pułkownik MO, ma już dość tej „nowomowy” i chciałby po ludzku pogadać jak człowiek.
Użytkownik: maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które! 16.08.2012 14:17 napisał(a):
Odpowiedź na: W nadziei rozwinięcia dys... | geb1Opiekun BiblioNETki
Szkic krytyczny do komiksu „SP – 139 – WA zaginął!”

Komiks narysowany przez Jerzego Wróblewskiego i wydany w 1975 r. Cieszył się sporą popularnością i miał jeszcze jedno wydanie w 1978 r.
Prywatnie mam do tego „Żbika” sentyment, gdyż część akcji dzieje się na moim rodzinnym Podhalu. Treść komiksu ma charakter dydaktyczny. Jerzy Wróblewski ma w swoim dorobku osiem takowych Żbików”, których zadaniem było kształtowanie właściwych postaw wśród młodych czytelników. Świat w komiksach dydaktycznych miejscami jest tak przesłodzony, że aż nie przystający do rzeczywistości. Wiadomo, że odpowiednio dawkowana propaganda musiała być. Problem pojawiał wówczas, gdy tejże propagandy było za dużo. Komiks stawał się wówczas nudnawy. Młodszy czytelnik na takie niuanse uwagi nie zwracał bardziej zainteresowany samą akcją, ale starszy wiekiem raczej tak.
Czym powinna zajmować się młodzież w wieku nastoletnim? Powinna mieć hobby. Modelarstwo i filatelistyka były najczęściej pojawiającymi się zainteresowaniami dzieci i młodzieży w „Żbikach”. Oprócz tego sport (głównie piłka nożna, czasem narty). Gdzieś mignęło też czytanie „kolorowych zeszytów”. Ogólnie dobre hobby to rzecz bardzo rozwijająca i kształcąca. Temu zaprzeczyć się nie da. Młodzież posiadająca hobby jest dobra, natomiast ta pozbawiona nie tylko hobby ale i złudzeń ląduje w poprawczakach ewentualnie kręci się w szemranym towarzystwie zyskując potoczne miano „chuliganów”. Bohaterowie niniejszego komiksu Paweł, Emil i Piotr należą do tej lepszej części młodzieży nie wałkoniącej się po mieście w poszukiwaniu wątpliwych rozrywek, ale pożytecznie spędzający czas wolny w Pałacu Młodzieży na klejeniu modeli samolotów. Rzeczony Emil oprócz modelarstwa para się też filatelistyką. Ta jego druga pasja okaże się bardzo pomocna w tropieniu szajki handlującej drukowanymi przez siebie znaczkami. Zanim jednak do tego doszło miał nieciekawe spotkanie z przedstawicielami tej gorszej części młodzieży. Jak wygląda przeciętny chuligan? Musi być w wieku 16 – 30 lat, nosić długie włosy (najlepiej zmierzwione), wąsy lub brodę, kurtkę z podniesionym kołnierzem, mieć twarz zdradzającą pociąg do wody ognistej lub jej pochodnych. Cechą główną jest przebywanie w większych grupach i wspólne zaczepianie samotnych przechodniów tudzież oczekujących na komunikację miejską o zbyt późnej porze. Celem są głównie młode „łebki” i starsi wiekiem nie mający szans ani w ucieczce ani w bezpośrednim starciu. Wymuszanie pieniędzy na „jabłcoka” (powinno być raczej „jabcoka”) metodą ręcznej perswazji to znak firmowy chuliganów. Koledzy w poczuciu solidarności z Emilem przybiegli mu na pomoc, ale i sami oberwali. Napastników spłoszyła karetka pogotowia wzięta na wyrost za milicyjną nyskę zwaną w żargonie ulicznym „suką”. Cała trójka złożyła doniesienie o napadzie i pobiciu w komisariacie MO. Chłopcy zapamiętali pseudonimy dwóch z grupy chuliganów niejakiego „Kawkę” i „Piaskarza”. Poczciwy sierżancina nie miał zielonego pojęcia kto zacz, ale meldunek przyjął. Chłopcy pod okiem instruktora przygotowują model samolotu na zawodu. Wspólnie go też testują. Pech chciał, że niespodziewany wiatr porwał latający model i zaniósł aż nad Zalew Zegrzyński. Emil udał się do redakcji pewnej gazety z prośbą o umieszczenie ogłoszenia w sprawie zaginionego samolotu. Właściwie w żadnej gazecie nie zajmowano by się podobną bzdurą, ale „ten redaktor to też filatelista (…) dlatego wydrukował od razu”. Inaczej mówiąc odpowiednie znajomości się bardzo przydają. Samolot znalazł pewien miejscowy chłopiec imieniem Franciszek, ale go wcale nie ukradł. Przeczytał stosowne ogłoszenie w prasie i zawiadomił właściciela telefonicznie. Taka postawa jest godna pochwały i naśladownictwa. Do tego uczynił to bezinteresownie, a ta cecha wśród młodzieży jest szczególnie pożądana. Emil miał jednak pecha ponownie i na pogłębiarce, gdzie utknął ów model samolotu spotkał dwóch podejrzanych osobników w tym jednego poznanego w bójce na przystanku kilka dni wcześniej. Tenże rozpoznał go od razu i bez ceregieli wpakował do komórki.
Na łamach tej serii komiksowej po raz pierwszy i jedyny pojawiają się wędrowni Cyganie. Nacja ta znana z nieustannego przemieszczania się nie miała i nadal nie ma najlepszej opinii w społeczeństwie. Złożyło się na to wiele przyczyn. Ogólnie postrzegano ich jako złodziei, przemytników, osobników niebezpiecznych. Ale cygańskie kobiety cieszyły się pewnym zabobonnym mirem, jako wróżki w stylu „Cyganka prawdę ci powie”. Z racji tego, że Cyganie wozili ze sobą mnóstwo gratów świetnie nadawali się do przemytu. Celnicy wbrew pozorom nie przeszukiwali ich na granicy szczegółowo. Łapówka to stara metoda ułatwiająca przejście każdej granicy. Tej przypadłości celników nie pokazano tak wprost, ale nieco aluzyjnie. Bez pomocy MO nie wykryliby pewnie co tam Cyganie wywożą w swoich kolorowych brykach.
Zamknięty w pogłębiarce Emil nie wraca do domu. Zaniepokojeni rodzice powiadamiają milicję. Tymczasem pojawia się nieco chętnych amatorów na nie zdjęty samolocik. Do kradzieży jednak nie dochodzi, bo Franciszek przywołuje kolegów do porządku zachęcając, by lepiej „wzięli się do nauki” bo „klasówka z matmy jutro”. Argument nie do odparcia.
Koledzy Emila przybywają nad Zalew i uwalniają go z zamknięcia. Okazuje się, że mężczyźni zastani przez Emila na pogłębiarce ulotnili wraz z maszyną, która tam była przechowywana. Zostały jednak jakieś papierki, które Emil – jako wytrawny filatelista – od razu rozpoznaje jako bardzo cenne znaczki sprzed I wojny światowej. Jeden taki stał po 1000 dolarów. Suma konkretna w tamtych latach. Koledzy są jednak sceptyczni, co do autentyczności tych znaczków,ale Emil, jak na swój wiek ma wiedzę niemal specjalistyczną, dodatkowo odwiedza wystawy filatelistyczne (pasjonat po prostu), gdzie miał okazję widzieć takowe okazy. Samolocik zostaje zdjęty i wszyscy wracają do domów.
Interesujące jest spotkanie całej trójki w komendzie MO z kapitanem Żbikiem, por. Michałem i por. Niewiadomską. Atmosfera bardzo ciepła, rodzinna niemal. Foteliki, stolik, napoje, mała przekąska, miła pogawędka z paniami i panami oficerami. Słowem sielanka. Zobaczmy jak milicja kocha młodych obywateli, a i oni sami ufają stosownym organom i chętnie z nimi współpracują.
Kapitan Żbik z ekipą i Emilem, który awansował już na „ małego współpracownika” odwiedzili pogłębiarkę nad Zalewem. Odkryli tam ślady nielegalnego druku znaczków. W grupie gapiów zebranych na brzegu pojawili się wspomniany Cygan Lajakos oraz Władysław Pikun pseudo „Piaskarz” były pracownik na pogłębiarce. Obaj ustalili „odnalezienie i wyduszenie” z Emila „karalucha zasmarkanego” wszystkiego co przekazał MO. Umawiają się na spotkanie z nim telefonicznie metodą słownej perswazji z użyciem bardzo eleganckich zwrotów. Tymczasem ekspertyzy potwierdziły podejrzenia ekipy śledczej co do śladów znalezionych na pogłębiarce. Również ekspert filatelistyczny potwierdził opinię Emila o znalezionych znaczkach. Ślady fałszerstwa znaczków sięgają czasów przedwojennych, kiedy to owe cenne znaczki były podrabiane na masową skalę przez fałszerzy w Monachium. Nie wiadomo było dokładnie z której strony sprawę ugryźć, gdy niespodziewanie został ujęty Władysław Slimczuk pseudo „Kawka” alias „Globus” uciekinier z poprawczaka i sezonowy współpracownik „Piaskarza”. Wpadł nieszczęśnik na postoju taksówek w trakcie kłótni z pewnym nobliwym starszym panem o pierwszeństwo przewozu. Wyduszone zeń informacje naprowadzają na ślad Niemca nazwiskiem Remke, który parał się fałszerstwem znaczków w czasie II wojny. Podobno wylądował w obozie i ślad po nim zaginął. Niemcy ogólnie są zawsze podejrzani i niepewni. Jak nie zbrodniarze wojenni ukrywający się pokątnie pod lipnymi nazwiskami, to znowu współpracownicy podejrzanych instytucji i agentur zagranicznych. Podejrzewa się, że Remke wcale nie zginął tylko wrócił do dawnej profesji i działa na terenie PRL. Szczegółowe informacje kpt. Żbik zdobył od kustosza muzeum dawnego niemieckiego obozu koncentracyjnego (nazwy nie podano). Okazało się, że wśród więźniów fałszerzy zatrudnianych przez Niemców był Cygan Lajakos. Po II wojnie nie zamierzał zrezygnować z łatwego zarobku (fałszerstwa i przemyt) i tu łapał wyrok za wyrokiem, wreszcie słuch o nim zaginął. Jak się okazało nie na długo. I tu się sprawy wiążą. „Kawka” wskazał miejsce, gdzie spotkał „Piaskarza” i Lajakosa oraz opowiedział o transporcie maszyny do drukowania znaczków, farby i odpowiedniego papieru na pogłębiarkę nad Zalew Zegrzyński. Zeznania się potwierdziły. Tymczasem Emil zgodnie z instrukcją od kpt. Żbika wziął udział w zasadzce na „Piaskarza” przy moście. Lajakos zażądał od „Piaskarza” gwarancji utopienia Emila jeżeli ten niczego konkretnego nie powie. Na tle ewentualnej „mokrej roboty” dochodzi między bandziorami do kłótni. Zasadzka się nie udała ani też Emil z nikim się nie spotkał, gdyż przestępców przepłoszył dozorca. Ci zanim zbiegli załatwili „Piaskarza” kluczem do śrub (jedna z ulubionych metod „usypiania” wspólników w kryminałkach). Nieprzytomnego bandytę odwieziono do szpitala. Z zeznań nici. Skoro od uczestnika fałszerskiego procederu nic nie można było chwilowo wydębić kpt. Żbik polecił popytać filatelistów, którzy nabyli takowe znaczki do swoich zbiorów skąd je mają. Ci nie byli chętni do udzielania takowych informacji. Wiadomo, że znaczki były nabywane przez pośredników głównie na Pomorzu. Podobno fałszerze handlowali nimi z zagranicznym marynarzami oferując je jako autentyki. Ostatecznie udało się zdobyć pięć znaczków z prywatnych kolekcji do analizy laboratoryjnej. Właściciele przekonani o ich autentyczności musieli się srodze zawieść, gdy wyszło, że to falsyfikaty. Kpt. Żbik zabrał się do Gdańska i tamtejszej MO otrzymał namiary na kilku panów parających się handlem walutą zwanych elegancko „cinkciarzami”. Ta grupa przestępców mocno infiltrowana („mamy ich na oku”) przez tajnych współpracowników MO pojawiała bardzo często na łamach kryminałków i „Żbików”. Jak wygląda „cinkciarz”? Ubiera się „komisowo”, nosi ekstrawaganckie fryzury (głównie długie włosy) i zarost (sumiasty wąs), ogólnie fizjonomię ma nieciekawą, wysiaduje godzinami w restauracjach w celu wiadomym, w równie wiadomym celu wystawa pod pewnymi instytucjami publicznymi. Oprócz obcych walut sprzedaje i nabywa inne dobra, często robi za pasera tudzież wspólnika przestępstw. Ogólnie należy się trzymać od takich z daleka. Owi panowie „waluciarze” wyznali chętnie o „okazji” jaką były znaczki sprzedawane za ułamek wartości przez grecką Cygankę. Zastrzegli się przy tym, że „to niekaralne”. Ogólnie wydedukowano na naradzie, że Lajakos będzie chciał przemycić swoją maszynę drukarską do Czechosłowacji i w tym celu opłacił fałszywymi znaczkami szefa taboru cygańskiego. Sam jednak po wpadce z zasadzką na „Piaskarza” doszedł do wniosku, że lepiej będzie sprzęt przemycić osobno, a samemu „prysnąć” przez zieloną granicę. Za przewodnika miał mu posłużyć wspólnik niejaki Wojciech Mrówka-Synuś z Dunajca (tylko którego: Białego czy Czarnego?). Inaczej uciec nie mógł, gdyż w PRL „nie ma murowanych papierów”. Wpaść można od ręki. Na przejściu granicznym na Łysej Polanie celnikom towarzyszy MO z samym kapitanem Żbikiem oraz „małym współpracownikiem” Emilem, który miał wypatrywać „dziobatego” Lajakosa ze wspólnikiem. Milicja musiała pomóc celnikom, aby przez odpowiednio opłacone „niedopatrzenie” nie przeoczyli przypadkiem przemycanego „żelastwa”. Maszyna zostaje znaleziona. Przy okazji pada informacja, że „od 30 lat mienie poniemieckie jest własnością państwa”. Szef cygańskiego taboru zostaje oskarżony o próbę przemytu i przywłaszczenie. Pewnie szybko do swojej Grecji nie wrócił. Tymczasem kpt. Żbik „kolektywnie” doszedł do wniosku, że Lajakos będzie uciekał trasą przez góry. Zatem wspólnie z kolegą i koleżanką z MO oraz Emilem zainscenizował przedstawienie pod tytułem „letnicy szukają kwatery”. Zgodnie z informacjami uzyskanymi na drodze od dwóch kobiet, że Stanisław Mrówka-Synuś ma pensjonat, a w dodatku jest krewnym przemytnika Wojciecha wynajmują u niego kwaterę. Trochę się tam targują, ale to tak dla pozoru. Słusznie rozumują, że solidarność klanowa wymusi na Stanisławie pomoc dla Wojciecha, choćby tylko w udzieleniu noclegu czy tam przechowanie małej kontrabandy. WOP ściśle współpracuje z MO. Znane są im trasy, którymi przy przemycie poruszał się Wojciech więc wpadka jest kwestią czasu. Przemyt na Podhalu kwitł i temu się zaprzeczyć nie da. Natomiast mamy tu powielanie stereotypu, jakoby to każdy góral był przemytnikiem (i w ogóle mieszkańcy stref nadgranicznych), co jest bzdurą. Obaj wspólnicy mimo zagrożenia lawiną poszli w góry. Zabrali ze sobą „małego współpracownika”, który znowu miał pecha spotkać ich w cztery oczy. Nie udało się im jednak przejść choćby ćwierci trasy. Milicjantka spostrzegła nieobecność Emila, narobiła alarmu i zaczęła się akcja pościgowa. Dołączył do niej WOP i GOPR. I tak Emil został uratowany, przemytnicy ujęci i morał z tego taki, że „w czasie akcji uczestnicy nie mogą tracić kontaktu ze sobą” bo inaczej będzie „krewa”. Emil zastrzegł sobie, by o jego przygodzie MO nie informowała rodziców, co kpt. Żbik przyrzeka, choć blondwłosy porucznik ma mocno krzywą minę w tym momencie. Pewnie myślał na odwrót. Zakończenie jest sympatyczne. Na zawodach modeli ekipa Emila zdobywa główną nagrodę i sam bohater otrzymuje pochwały i upominki od „wdzięcznych filatelistów”. Brakuje tylko medalu „za ofiarność i odwagę”. Pechowy model przy okazji „wykrywa” niewłaściwe parkowanie. A panowie wspólnicy? „Piaskarz” uratowany przez lekarzy „wyraził skruchę” i wysypał wszystkich i wszystko. Wiadomo. „Sąd to uwzględni”.
Użytkownik: geb1Opiekun BiblioNETki 18.08.2012 14:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Szkic krytyczny do komiks... | maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
Znakomite są "szkice krytyczne" autorstwa maharany. Oczekuję niczym "kania dżdżu" na kolejne świetne recenzje. Mam nadzieję, że wszystkie 53 odcinki doczekają się indywidualnych krytycznych opracowań.
Użytkownik: geb1Opiekun BiblioNETki 20.08.2012 17:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Znakomite są "szkice kryt... | geb1Opiekun BiblioNETki
Zwracam uwagę,że komiksy dydaktyczne w okresie Gomułki w ogóle nie występowały, pojawiły się dopiero w "dekadzie Gierka", począwszy od odcinka "Wieloryb z peryskopem".
Taki nachalny dydaktyzm jest chyba charakterystyczny dla tej epoki. Myślę,że w tym momencie wydawnictwo "strzeliło sobie w stopę", bo tzw. "poczytność" mogła wyraźnie spaść. Przypuszczam że odbiorcy podświadomie oczekiwali od tej serii raczej rozrywki niż moralizatorstwa, czyli czegoś (używając analogii do filmów) podobnego do Jamesa Bonda, "Świętego", no ostatecznie "07 zgłoś się", a nie "Stawiam na Tolka Banana" czy "Grubego".
Podejrzewam, że "oglądalność" komiksów "dydaktycznych" mogła być niska, w przeciwieństwie do komiksów w których fabuła była umiejscowiona w świecie "dorosłym", gdzie występowały normalne wątki sensacyjne czy kryminalne, a akcja była wartka. Idealnie wpisuje się w tą konwencję cykl "Zapalniczka z pozytywką" + kolejne, tam jest wszystko co potrzeba, no może poza jeszcze słabymi rysunkami początkującego Rosińskiego.
Użytkownik: maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które! 22.08.2012 19:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Zwracam uwagę,że komiksy ... | geb1Opiekun BiblioNETki
geb1, dzięki za posty. Sądzę, że komiksy miały bardzo dużą poczytność. Na łamach Żbików czytelnicy nieustannie prosili o dodruki komiksów. W końcu w dekadzie Gierka nakład jednego numeru przekraczał 250 000 egzemplarzy. Znawcy przedmiotu twierdzą, że cała seria została wydana w nakładzie 5 milionów egz. Sukces kasowy, jakby nie patrzeć:)
Użytkownik: maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które! 22.08.2012 22:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Zwracam uwagę,że komiksy ... | geb1Opiekun BiblioNETki
Szkic krytyczny do komiksu „Wzywam 0-21”

Komiks narysowany przez Zbigniewa Sobalę i opublikowany w 1968 roku. Drugiego wydania nie miał, co nawet nie powinno dziwić. Był to pierwszy numer wydany po blisko rocznej przerwie. Od tego numeru rozpoczyna się niecykliczne wydawanie kolejnych numerów serii.
Na łamach „Żbików” miało nie być polityki i szpiegów. Tak się przynajmniej zarzekał jeden z rysowników G. Rosiński. Miała być pokazywana zwykła, codzienna praca milicjantów, tropiących przestępstwa tzw. pospolite. Fantazja poniosła scenarzystów w tym numerze aż nadto. Oto kapitan Żbik dostał sprawę rozpracowania „grupy bandyckiej”, której szef posługujący się ksywą „Profesor” para się szpiegostwem przemysłowym polegającym na kradzieży cudzych wynalazków. Warto tu wyjaśnić pokrótce, że milicja nie mogła prowadzić spraw szpiegowskich zarezerwowanych tylko dla MSW/SB. Rola kierownicza KG MO była zupełnie iluzoryczna albowiem milicja była całkowicie pod kontrolą SB. Więcej szczegółów podaję w szkicu do trylogii „Ryzyko”. Bohaterem komiksu jest miedzianowłosy docent Kowarski. Nazwisko brzmi bardziej elegancko niż pospolity Kowalski. Ukazanie się szóstego numeru „Żbika” w 1968 r. pozwala domniemywać, że ów Kowarski „młody naukowiec z Krakowa” jest sławnym „docentem marcowym”. O podłej roli tychże „docentów” wiele już napisano, a i samo określenie „marcowy docent” ma po dziś dzień charakter obelgi. Szczegółów dotyczących wynalazku doc. Kowarskiego nie znamy poza stwierdzeniem, że „wyniki badań (…) mogą mieć ogromne znaczenie dla wielu dziedzin naszego życia”. Brakuje tu jeszcze słowa „doniosły”. W minionym ustroju nie tylko każdy wynalazek, ale i decyzje Politbiura miały „doniosłe znaczenie”. Jeden ze znanych plakatów z wczesnych lat PRL-u głosił: „STRZEŻ TAJEMNICY SŁUŻBOWEJ! MOŻE TO TOBIE WRÓG CHCE JĄ WYKRAŚĆ!”. Doc. Kowarski znał zapewne to hasło i dlatego z jego współpracy z „przemysłowcami z NRF” nic nie wyszło. Tajemnica służbowa to rzecz święta! Owi anonimowi przemysłowcy tak wielką płonęli żądzą posiadania wynalazku, że zatrudnili do jego zdobycia miejscowych bandytów. Mieli nie tylko ukraść dokumentację, ale i zabić Kowarskiego, co miało być zemstą za odmowę współpracy. Przekaz jest tu czytelny. Imperialiści i odwetowcy zachodnioniemieccy usiłują przeszkodzić w rozwoju ludowemu państwu i dybią na jego sukcesy. Szpiedzy zawsze do PRL-u przyjeżdżali jako turyści. Nie inaczej i tutaj. „Zagraniczny turysta chce poznać tajemnicę wynalazku doc. Kowarskiego”. Tymi słowy „pełnomocnik” szefa „grupy bandyckiej” rozpoczyna miłą pogawędkę z kolegami po fachu w miejscowej knajpce. Członkowie „grupy bandyckiej” są do siebie niemal podobni. Różni ich jedynie długość baków oraz strój (jeden ma czapkę na głowie, której chyba nigdy nie zdejmuje, a drugi marynarkę w kratę). Jak się okazuje „młody docent” jest znaną osobą. Bandyci wiedzą, gdzie lubi przebywać i o jakiej porze. Próba zatrzymania Kowarskiego nie udała się, gdyż „młody naukowiec” nieoczekiwanie nakładł niedoszłym porywaczom po karku. „Ale ten docent ma krzepę” stwierdza jeden z bandziorów masując nadtłuczoną szczękę. Docent próbował ich ścigać Wartburgiem (?), ale ci uciekli mu „szybkim wozem” marki Fiat 125p. Skoro nie udało się porwanie to do akcji wkroczyli „rycerze nocy”. Kradzież dokumentacji z domowego sejfu była prosta, chociaż niewiele brakowało, a docent nakryłby złodzieja. Sprawa kradzieży wyszła szybko na jaw. Płk Czeladka poinformował o tym Żbika i tenże przystąpił do akcji. W międzyczasie docent wybrał się w Tatry. Dzięki temu wiemy, że uprawia taternictwo, a nawet więcej: jest „wytrawnym taternikiem”. W ślad za nim podążyli bandyci od „Profesora” i... urodziwa milicjantka Iwona Nowak posługująca się kryptonimem 0-21. Owa pani porucznik miała „przykleić” się do docenta i incognito sprawować nad nim „opiekę”. Zawieranie znajomości z „młodym naukowcem” nie trwało długo. Oczarowany docent chętnie daje się „usidlić” pani porucznik przekonany, że ma przed sobą przygodną wczasowiczkę. Warto przyjrzeć się tym scenom by zobaczyć „flircik w starym stylu”. Docent sypie komplementami, por. Iwona udaje biedną, zagubioną kobietkę, która się ciągle czegoś boi, a jedynym lekarstwem na to jest mocne, męskie ramię... Oczywiście docent nie myśli o żadnym romansie, skądże! Jako remedium na problemy Iwonki proponuje wspólny wypad w góry. Urlopowa znajomość z docentem przyprawiła panią porucznik o solidne skoki adrenaliny. Okazało się, że Kowarski jeździ autem „jak wariat”. Dlaczego to robi? Bo „trenuje nerwy”. Osobliwa metoda na „trenowanie”. Ciekawe, czy rysownik był kiedykolwiek w Zakopanem? Mam poważne wątpliwości albowiem rysunek w niczym nie przypomina tego miasta; knajpa też jakaś taka nie do rozpoznania. Zwykła fantazja. No może poza bryczką, którąż to podążają do mieszkania por. Iwony. Na górską wspinaczkę docent idzie w towarzystwie por. Iwony, a za nimi podążają panowie egzekutorzy udający turystów. Popis umiejętności taterniczych Kowarskiego zakończył się katastrofą. Został „odstrzelony” i zleciał ze zdobywanej ściany. Por. Iwona czuwała jednak w stosownej odległości. W obszernej torbie, którą miała ze sobą znajdował się pokaźnej wielkości przenośny telefon, dzięki czemu udało się szybko sprowadzić pomoc. O wypadku docenta został od ręki poinformowany kpt. Żbik. Nie miał żadnych wątpliwości, że ktoś chciał „młodego naukowca” zabić. Dlatego postanowił przygotować prowokację, która pozwoli ustalić kim są zleceniodawcy oraz wykonawcy kradzieży wynalazku i zamachu na docenta. Szef krakowskiej komendy nie jest jednak przekonany do pomysłu Żbika. Ostatecznie pozwala mu działać. Warto obejrzeć kadry przedstawiające Żbika w relacjach z milicją krakowską. Aluzje są tu szyte dość grubymi nićmi. Oto nieudolna milicja krakowska nie może wyśledzić bandytów i jeszcze przeszkadza w działaniu. Dopiero przyjazd oficera z Warszawy i to z samej KG radykalnie popycha śledztwo do przodu. Sam „Profesor” też zmienił zdanie w kwestii wykończenia Kowarskiego i zlecił jego uprowadzenie (scena w knajpie: warto zwrócić uwagę na kadr z szatnią. Motyw „szatnia obowiązkowa” został elegancko wyśmiany w „Misiu”). Dogodnym momentem miało być porwanie karetki przewożącej docenta z Zakopanego do Krakowa. Kpt. Żbik przewidział takie posunięcie zbirów i zaaranżował porwanie... samego siebie, jako rzekomego docenta. Poszło jak z płatka. Bandyci ogłuszyli sanitariuszy i porwali karetkę wraz ze Żbikiem i pojechali prosto do „Profesora”, a prawdziwy docent innym pojazdem został przewieziony do Krakowa (mam tu wątpliwości, bo na końcu jest w szpitalu zakopiańskim). Do spotkania z „Profesorem” jednak nie doszło, bo Żbik uciekł z willi podkładając w łóżko manekina (?). Ucieczka została szybko odkryta, ale już nic nie dało się zrobić. Porywacze zachodzili w głowę, jak mógł uciec „w takim stanie”. Żbik pożyczył ubranie od jakiejś kobiety i pojechał do krakowskiej komendy. Tam oczywiście żadnego poparcia nie otrzymał. Tamtejszy major o jeszcze marudził i zwlekał, ale Żbik olewa sobie jego gadanie i DZIAŁA PO SWOJEMU. Niezwykłą pozycję ma ten Żbik w milicji. Wszystko mu wolno. Skoro „grupie bandyckiej” nie udało się z docentem, to trzeba zainteresować się kobietą, która z nim była. I tak por. Iwona została uprowadzona przez ludzi „Profesora”, gdy wracała z dokarmiania „złotych rybek” docenta, a właściwie z kontroli jego mieszkania. „Profesor” zaproponował jej 10 000 dolarów i WOLNOŚĆ, czyli paszport do NRF. To miała być nagroda za informacje na temat badań Kowarskiego (jak mieli dokumenty wynalazku, to na co im były jeszcze jakieś informacje?). W pokoju willi, gdzie sobie miło konwersowali można zauważyć ogromny telefon i jeszcze większe butelki z gustownym alkoholem (chyba nie są to puchary za osiągnięcia?) i grube tomiska na półkach. Por. Iwona jednak wcale nie chciała „wybrać wolności” i zachowała czujność. Nie to co inni. Pokazać im „zielone” to już „dezerterują”. „Profesor” wobec braku efektów „przesłuchania” polecił zamknąć ją w piwnicy, by miała odpowiednie miejsce i czas do rozważenia propozycji. Kpt. Żbik jakimś nieznanym sposobem dowiedział się o porwaniu pani porucznik i się zdenerwował. Wpadł do komendy, jak do siebie i już od drzwi woła: „Majorze, ta sama grupa porwała dziewczynę. Wiemy, gdzie jest. Trzeba tam natychmiast jechać”. Dziwne, że szef komendy nie przywołał go do porządku przypominając mu miejsce w szeregu. Jaka to paskudna ta milicja w tym Krakowie. Nic nie potrafią. Bandziory im pod nosem chodzą a oni nic nie widzą. Nawet porządnej „grupy obserwacyjnej” nie są w stanie sklecić. Gdyby nie „sławny kapitan Żbik” to i docent i milicjantka przepadliby bez wieści. Major, spostponowany bezceremonialnie od razu wyraża zgodę i teraz można zobaczyć, jak wygląda akcja w wykonaniu warszawskiego „asa służby operacyjnej”. W jednej chwili ogłoszony jest alarm na lotniskach i przejściach granicznych. Na pewno szpiedzy i bandyci będą chcieli uciec za granicę więc trzeba im to uniemożliwić. Jak się okazuje willa „Profesora” to prawdziwa twierdza. Pełno w niej tajemniczych przejść i innych niezbadanych zakamarków. Wydobycie por. Iwony z podziemi willi wymagało użycia palnika acetylenowego do pocięcia pancernych drzwi. Wreszcie 0-21 uwolniona. Po zeznaniach por. Iwony Żbik stawia na nogi CENTRALĘ. Żąda samolotu dla siebie by szybko dostać się do Gdańska, gdzie już byli panowie bandyci i niemiecki szpieg. Trzeba zdążyć zanim dokumentacja wynalazku zostanie mu przekazana. Bez obaw. Szpieg i jego akolici są pod ścisłą obserwacją. Nie zdążą uciec. A planują to zrobić awionetką. Pomysłowi. Żbik ma nowy plan. Teraz będzie grał rolę pilota. W końcu na pilotażu też się zna. I to rewelacyjnie. Niezauważony ukrył się w hangarze. Obezwładnił pilota i przebrał się w jego strój. Tutaj mamy pierwszą i ostatnią wzmiankę o tym, że Żbik zna karate. W kolejnych numerach lansowane było już tylko judo ewentualnie ju-jitsu. W samolocie doszło do przekazania dokumentacji wynalazku niemieckiemu szpiegowi. Gdy „Profesor” wręczył teczkę „turyście” Żbik już rozpoczął kołowanie po pasie startowym. Szef „grupy bandyckiej” zażądał zatrzymania samolotu pod groźbą użycia broni. Żbik jednak nie dał się zastraszyć. „Raptownie poderwał samolot” symulując wypadek. Niemiecki szpieg i „Profesor” solidnie poobijani dali się grzecznie ująć. Abstrahując już od naiwności tej sceny trzeba przyznać, że na kadrach jest mnóstwo ruchu. Odzyskaną dokumentację wynalazku kpt. Żbik osobiście przekazał Kowarskiemu w zakopiańskim szpitalu. Zakończenie komiksu jest przekomiczne.
-Dlaczego chciał pan sprzedać wynalazek docenta Kowarskiego za granicę?
-Zgubiła mnie chytrość panie kapitanie! - wyznaje skruszony „Profesor”.
-Teraz pan posiedzi i zmądrzeje (…).
Naprawdę z siedzenia ludzie mądrzeją? Slang na łamach „Żbików” zawsze budzi rozbawienie.
Na końcu ujawnia się por. Iwona meldując się służbiście Żbikowi. Ubawiony docent woła: „Ale mnie pani nabrała... Brawo!”. Hi,hi,hi....
Zauważalna jest pewna prawidłowość i powieściach/nowelach milicyjnych oraz „Żbikach”, że szpiegami są zawsze Niemcy albo inni „imperialiści”. Nigdy na polskich „młodych docentów” tudzież inżynierów nie dybali szpiedzy z ZSRS ani też „zaprzyjaźnionych” demoludów.
Użytkownik: maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które! 28.08.2012 14:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Szkic krytyczny do komiks... | maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
Szkic krytyczny do komiksu „Dziękuję kapitanie”

Czwarty „Żbik” został narysowany przez Janusza Rockiego i opublikowany w 1968 roku. Wydano go po blisko rocznej przerwie. Pierwsze Żbiki miały kiepskie recenzje i czas przerwy po ukazaniu się trylogii „Ryzyko” miał przynieść pewne zmiany. Modyfikacje okazały się jednak czysto kosmetyczne. Po prostu zmieniono rysownika. Nie był to szczęśliwy wybór. Kreska Rockiego do złudzenia przypomina styl rysowania Z. Sobali. Podobny schematyzm w przedstawianiu postaci, budynków, samochodów. Różnica jest tylko jedna: Rocki zadbał o drugi plan w kadrze, czego w pierwszych komiksach Sobali wcale nie było. Mimo to strona graficzna komiksu jest tak samo uboga jak pierwszych trzech numerów. Kolorystyka nadal przypomina plamy i ciapki. Trudno znaleźć jakieś odniesienia do ówczesnej rzeczywistości, choćby w detalach stroju, czy wyglądu wnętrz. Scenariusz ma kilka dobrych momentów poza tym jest słaby i przewidywalny.
Komiks zaczyna się interesująco. Głęboka noc, nadjeżdża samochód marki wartburg (byle kto wówczas takim autem nie jeździł) z którego zostaje wyrzucony jakiś mężczyzna. Wyrzucić nieprzytomnego człowieka z ciasnego auta wcale nie jest łatwo. Jedyne co można zrobić, to wywlec go własnoręcznie lub wypchnąć. W kadrze zaś ów mężczyzna ląduje na szosie eleganckim łukiem niczym po solidnym acz efektownym kopniaku. Fantazja mocno poniosła autora. Jak wykonać taki kopniak w ciasnym samochodzie? Kilka godzin później przejeżdżający samochód zatrzymuje się przy leżącym na drodze mężczyźnie. Kierowca zapewne sądził, że to miejscowy pijak zalany w trupa. Oględziny nasunęły pewnie podejrzenie, że facet jest trupem prawdziwym a nie zalanym. Wezwanie MO musiało nastąpić dopiero w najbliższej miejscowości, gdzie było dostępny telefon. Wielofunkcyjną nysą na miejsce zbrodni przybywa kpt. Żbik, por. Ola i lekarz milicyjny. Od ręki rozwiewa wątpliwości: mężczyzna jest martwy od dobrych kilku godzin. Co ciekawe brak w kadrze kierowcy, który natknął się na trupa. Można snuć domysły, że powiadomienie mogło być anonimowe. Por. Ola zaraz zainteresowała się dowodem tożsamości denata. Z lektury wynikło, że ów mężczyzna nazywał się Edward Klecki i był dyrektorem Zakładów Chemicznych w Marianowie. Niewiele o nim wiadomo. W czasie przesłuchania współpracownicy wyrażają się o swoim zwierzchniku w samych superlatywach: „(...) Świetny organizator”, „(...) na robocie się znał”, (…) tylko pracował i pracował...”. A prywatnie? Nic szczególnego. Mieszkał sam. Nawet jego gosposia niewiele umiała o nim powiedzieć.
Od czasu głośnej afery „mięsnej” i skazaniu na śmierć dyrektora Stanisława Wawrzeckiego dyrektorzy rozmaitych instytucji stali się popularnymi czarnymi charakterami powieści milicyjnych. Zajmowali się szpiegostwem przemysłowym, spekulacją, defraudacjami, szefowali różnym gangom. Ukoronowaniem tych niecnych procederów była wszechobecna korupcja.
Dyrektor Edward Klecki należał do gangu spekulantów handlujących na lewo farbami produkowanymi w zarządzanych przez niego zakładach. Organizatorem grupy przestępczej był portier (bardziej elegancka nazwa dozorcy) stróżujący w owym zakładzie. Był to nobliwy, starszy pan, nie wyróżniający się niczym szczególnym, a tym samym nie zwracający na siebie uwagi. Idealny kamuflaż. Jakie były powody przystąpienia dyr. Kleckiego do gangu nie wiadomo. Może chciwość (który dyrektor nie chciał mieć własnej willi), może złudzenie, że nikt się nie dowie, jak sobie dorabia na boku, może szantaż... Wysnuć można też domysł, że dla niego miała być to jednorazowa akcja. W rezultacie jednak uwikłał się we współpracę z gangiem do tego stopnia, że gdy zapragnął się wycofać stał się niebezpieczny.
Proceder spekulacji wyglądał mniej więcej następująco:
Wersja I: uzgodnione partie farb wywożono z zakładu do Lisich Grot. Tam w poniemieckich bunkrach gang miał swoją melinę. Ową farbę pakowano do puszek opatrzonych etykietą fikcyjnej wytwórni prywatnej.
Wersja II: do podrobionych puszek pakowano farbę już w zakładach chemicznych, a następnie wywożono gotowy towar do Lisich Grot, gdzie go magazynowano w bunkrach.
Cena za puszkę była wielokrotnie wyższa od państwowej. By pieniądze ze sprzedaży trafiały do właściwych rąk rozprowadzaniem podrobionych farb musieli zajmować się zaprzyjaźnieni handlarze. Interes kręcił się dobrze przez dłuższy kawałek czasu. Raptem dyr. Klecki podjął działania zmierzające do wycofania się z gangu. Co go do tego skłoniło? Czyżby powziął jakieś podejrzenia, że ktoś ma go na oku, bądź domyśla się jego ubocznej działalności? Strach przed wpadką i utratą stanowiska? Podejrzewał kim jest szefem gangu? A może planował wysypanie całej organizacji „organom”, a tym samym zapewnić sobie w miarę bezpiecznego lądowanie. Jeżeli nawet takie plany posiadał, to nie zdążył ich zrealizować. Sami przestępcy mówią, że „bał się grubszej roboty”. Jedno jest pewne: gangsterzy nie mogli dopuścić by zaczął mówić. Rozkaz był jasny. Klecki musi umrzeć. „W naszym zawodzie tylko nieboszczycy są lojalni” – stwierdził cynicznie zegarmistrz Jerzy Lewicki przed zabójstwem wspólnika w „Jak pan przeniósł ten gryps?”. Sekretarka zeznała później, że „Przyjechali dwaj mężczyźni. Szybko przeszli przez sekretariat. Potem dyrektor z nimi wyjechał”. Zapewne to ci panowie wykończyli dyrektora, a następnie porzucili trupa na drodze symulując wypadek. Jego śmierć miała zapewnić gangowi bezpieczeństwo i bezkarność. W praktyce zaś stała się początkiem końca.
Z lektury komiksu wynika, że nie tyle kpt. Żbik, co sekretarka zabitego dyrektora naprowadziła „organy” na trop afery. Oto po rozpoczęciu śledztwa okazało się, że „kontakty” dyrektora bardzo trudno ustalić. Nikt nic o nim nie wie. A to pewnie dlatego, że „żył samotnie”. Przez to sprawa nie może rzekomo ruszyć naprzód. Nieoczekiwanie z pomocą przychodzi wspomniana sekretarka. Jaka była jej faktyczna rola w zakładzie? Czy była sekretnym informatorem MO? W czasie pierwszego przesłuchania wykręca się: „Nic nie wiem... Czy zawsze sekretarka musi wiedzieć wszystko o dyrektorze?”. Niezwłocznie jednak postanawia udać się do mieszkania kpt. Żbika i poinformować go swoich podejrzeniach i ustaleniach. Kapitan wita ją kordialnie „A, to pani! Proszę niech pani wejdzie. (...)”. Przezornie jednak pyta skąd ma jego adres prywatny. Niby otrzymała go w komendzie MO. Zaraz jednak przyznaje się, że skłamała i...nie odpowiada na pytanie skąd tenże adres posiada. Ów wymowny fragment pozwala domyślić się faktycznej roli sekretarki w zakładach chemicznych w Marianowie. Dyr. Klecki już wcześniej musiał być objęty pewnymi podejrzeniami, a informacje o nim zbierała właśnie ona. Zeznaje więc, że „oni mnie pilnują”, „ktoś mnie śledzi”, „oni kogoś u nas mają”, „raz w puszce farby znalazłam naklejkę prywatnej wytwórni; dyrektor to schował”. Oburza się przy okazji, że dwaj panowie, którzy przyszli do dyrektora „PRZESZLI PRZEZ SEKRETARIAT”. Karygodne zachowanie. Nawet nie powiedzieli z czym przychodzą pozbawiając ją okazji do recytacji utartej formułki: „Pan dyrektor jest zajęty”. Najważniejsze pada dopiero na końcu: „Wczoraj podsłuchałam... [dyrektor] rozmawiał przez wewnętrzny. Krzyczał, że to koniec, że nie pojedzie do Lisich Grot...”. I tak się poniekąd wyjaśnia, jakie zadanie miała sekretarka do spełnienia w fabryce. Oczywiście w komiksie nie jest to przedstawione wprost. Aluzje są jednak czytelne. Trudno uwierzyć, aby sekretarka powodowana „obywatelskim obowiązkiem” prywatnie zbierała informacje na temat pozaprawnych posunięć dyrektora. Żbik jakoś specjalnej uwagi do zeznań informatorki nie przywiązywał. Bardziej zainteresowany był jej płaszczem do którego potajemnie przyczepił nadajnik naprowadzający. Dziwnym trafem kobieta nie zwróciła na to uwagi... Akcja nabiera tempa. Gangsterzy nie spoczęli na laurach. Śledząc sekretarkę dotarli do mieszkania Żbika (niewykluczone, że już wcześniej wiedzieli, gdzie mieszka). Podjechali okazałym mercedesem (wiadomo, że szemrany element nie porusza się dychawicznymi syrenkami) i poczekali aż pani sekretarka opuści mieszkanie Żbika. Uśpili ją bez żadnych ceregieli (eterem, chloroformem?) i zapakowali do samochodu. W Lisich Grotach miała być wykończona, po uprzednim wyduszeniu co wie i co przekazała MO. Kolejny na liście do wykończenia był Żbik. Okazało się, że dzielnego milicjanta nie tak łatwo ująć jak tę biedną sekretarkę. Nieostrożny opryszek oberwał lampą na stojaku w głowę, następnie kilka sierpowych od Żbika. Dopiero pomoc drugiego oprycha, co to zaprawił kapitana pistoletem w tył głowy pozwoliła zakończyć akcję triumfalnym okrzykiem „Z nami nie wygrasz!”. Ogłuszony Żbik miał być utopiony w jeziorze. Zadbano przy okazji o upozorowanie rzekomego wypadku na kajaku. Przy jeziorze porzucono też jego wysłużoną syrenę.
- „Zdziwią się, że taki dobry kajakarz utonął”
- „Pomyślą, że zasłabł”.
Tak sobie opryszki elegancko wyobrażali przekonanie o nagłej śmierci Żbika. Tenże jednak nie tylko jest „dobrym kajakarzem”, ale i świetnym aktorem. Tak skutecznie udawał nieprzytomnego, że ci niczego się nie domyślili. Wsadzili go do kajaka i na pełnym jeziorze zatopili. I tak „sławny kapitan Żbik” poszedł na dno. Bandziory się cieszą: „Szef w prosty sposób załatwił tego asa...”. Fantazja tutaj ponownie poniosła rysownika. Ciekawe, jak Żbik wyplątał się z więzów pod wodą i zdołał dopłynąć do kajaka. Nie da się ukryć, że miał nie tylko żelazne zdrowie, ale i płuca niczym butle z tlenem. Mimo potłuczenia zachował jasność myśli. Dryfując na kajaku obmyślał intensywnie plan akcji. Domyślił się zapewne, że sekretarka z nadajnikiem została uprowadzona do bunkrów, więc wcześniej czy później milicja trafi na jej trop. Tak sobie deliberując dopłynął do Lisich Grot. A tam panowie gangsterzy umawiali się na dostarczenie kolejnej partii farb w podrobionych puszkach. Żbik poczekał aż się rozejdą i zaatakował jednego z nich. Dał od razu popis swych umiejętności w walce wręcz. Eleganckim chwytem judo przerzucił oprycha przez ramię efektownie uderzając nim o betonowe podłoże. Sekretarka aż się składa z podziwu dla Żbika „Gdyby nie pan, kapitanie...”. Nie było czasu na żadne uniesienia. Trzeba stąd wiać. W trakcie ucieczki dochodzi do starcia z kolejnym bandytą. Tym razem Żbik musiał użyć broni. Mimo tego nie od dziś wiadomo, że najskuteczniejsze są prymitywne metody więc okazyjnie zaprawia oprycha solidnym sierpowym. Pani sekretarka zmartwiła się romantycznie: „Nic się panu nie stało kapitanie?”. Ach, te kobiety... Nawet w tak dramatycznych okolicznościach troszczą się o dzielnego milicjanta. Jakiż on wspaniały i odważny. Tak bardzo się poświęca i naraża życie. Jak go tu nie podziwiać? Dalsze kluczenie w labiryncie korytarzy zaprowadziło ich do głównej meliny gangu. Pani sekretarka co i rusz marudzi po drodze: „jestem zmęczona”, „ dokąd teraz?”, „boję się”... Niewątpliwie ona również chce, aby „sławny kapitan Żbik” zatroszczył się i o nią. W końcu nikt nie podziwia nikogo za darmo. Żbik działa jak typowy milicjant. „Trzeba przeszukać tę melinę”. A tu czas goni. Bandziory lada chwila dojdą do siebie, obecność obcych zostanie odkryta. Co za lekkomyślność. Ale to tylko pozory. Kapitan niczego nie czyni jednak bezmyślnie. W pozornej szafie (nie miała tylnej ściany) odkrył mechanizm zaminowania bunkrów umożliwiający ich wysadzenie. Od ręki decyduje się uszkodzić mechanizm. Z dalszej rewizji nic nie wyszło, gdyż pojawili się inni członkowie gangu. Żbik z sekretarką zdążyli schować się za kotarą zdobną w słoneczniki, które to służyły gangsterom do ćwiczeń strzeleckich. Nieświadomi obecności osób trzecich omawiają szczegóły niedawnego napadu, określając go mianem „największego skoku wszystkich czasów”. Megalomania oprychów budzi rozbawienie. Najbardziej ekscytujące chwile kapitan Żbik i sekretarka mieli przeżyć dopiero teraz. Gangsterzy postanowili sobie postrzelać do kotary ze słonecznikami. Adrenalina ukrywających się za kotarą z pewnością podjechała błyskawicznie w górę. Mieli szczęście, że nie owi panowie celowali w dolne kwiatki tylko wyżej. W przeciwnym wypadku zostaliby podziurawieni niczym poczciwe sito. Przestępcy nie domyślili się, że mają lokatorów. Dziwne to trochę. Żaden też nie zajrzał za ową kotarę. Dzięki temu pozwalają sobie na szczere wyznania w rodzaju: „Mogą nas szukać 20 lat. Tylko Żbik wie, ale on nam już nic nie zrobi”. Tymczasem MO rozpoczyna akcję poszukiwawczą. Bierze w niej udział cała ekipa milicjantów, śmigłowiec i nurkowie. Odbiciem Żbika miał się zająć Oddział Specjalny. Wszyscy są ogromnie zaangażowani. Zostaje znaleziona syrena Żbika nad jeziorem. Por. Ola zmartwiła się, czy aby koledze po fachu nic się nie stało. Odkrywają poniemieckie bunkry. Przy okazji udaje się złapać sygnał nadajnika z płaszcza sekretarki. Na dźwięk silnika śmigłowca dobry humor gangsterów ulega zepsuciu. Dla Żbika zaś jest to sygnał, że akcja poszukiwawcza trwa. Bohatersko decyduje się na rozprawę z bandytami. Wychodzi nagle zza kotary i pod groźbą użycia broni rozbraja gangsterów. Nic z tego jednak. Trzeci oprych w tej samej chwili wszedł do środka i grożąc zabójstwem sekretarki uwalnia kumpli, a Żbika z towarzyszką krępuje sznurami metodą „na baleron”. Ich egzekucją miał się zająć sam szef gangu. Przy okazji pokpiwają sobie z nieudolności milicji. Budzi to wściekłość Żbika bezsilnie grożącego im surowymi karami za: „morderstwo, rabunek, napady...”. Bandyci jednak nie przejmują się gadaniem „gliny”. Wyjmują butelki, krążą musztardówki, zagrycha.... Wszyscy czekają na szefa. Żbik próbuje negocjacji. Bez skutku. Jego los jest już przesądzony. A tu raptem jeden bandziorek wytrzeszczając oczy (pewnie ze strachu) wrzeszczy: „O rany! Marsjanie!!!”. To Oddział Specjalny wkroczył do bunkrów i uwolnił Żbika. Scena jest tak samo śmieszna, jak kostiumy owych panów. Sekretarka pewnie odetchnęła z ulgą. Wyjaśniła się rola nadajnika przyczepionego pod kołnierzem jej płaszcza. Spektakularna akcja właściwie dobiegła końca, ale Żbik chce zakończyć rozgrywkę efektownym złapaniem szefa gangu. Niejaki Gawryś z Oddziałów Specjalnych proponuje wezwanie posiłków. Nie ma na to czasu, bo portier z zakładów przybywa do bunkrów. I tak Żbik poznaje szefa. Dozorca nie miał nic do stracenia więc postanowił wysadzić bunkry. Nic z tego. Przewody już wcześniej były przecięte. Żbik z satysfakcją informuje portiera: „(...) Odpowie pan za śmierć dyrektora, za napady, za wszystko!”. Ile patosu w tych słowach. Zaś sekretarka nie kryje podziwu dla Żbika: „Dziękuję kapitanie! Był pan wspaniały!”. Cóż innego mogła powiedzieć? Takie słowa pewnie mile połechtały ego Żbika. Dyskretnie zaś pominięto odpowiedź kapitana, który jak wiadomo jest skromny i komplementy wprawiają go w zakłopotanie. Na zakończenie dzielny oficer składa relację zwierzchnikowi. Brak tylko jarzębiaku czy ruskiego koniaku na stole.
Użytkownik: geb1Opiekun BiblioNETki 03.09.2012 19:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Szkic krytyczny do komiks... | maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
No i mamy kolejny, świetny szkic.
Gratulacje dla autora.
Znów sięgnąłem do recenzowanego "kolorowego zeszytu" i ponownie przeczytałem go "od dechy do dechy", żeby zwrócić uwagę na podkreślone przez recenzenta szczegóły.
Użytkownik: maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które! 30.07.2013 17:05 napisał(a):
Odpowiedź na: No i mamy kolejny, świetn... | geb1Opiekun BiblioNETki
Szkic krytyczny do dylogii komiksowej „Na zakręcie”, „Niewygodny świadek”.

Komiks został narysowany przez Bogusława Polcha i opublikowany w 1973 roku. Ponownie ukazał się w 1981. Dwa kolejne wydania miały miejsce w 2002 i 2008 roku. Ostatnie wznowienia dla miłośników kreski tegoż rysownika mogą się wydać nieco rozczarowujące. Dylogia stanowi ostatnie komiksy z serii narysowane przez B. Polcha. Powodem rezygnacji z dalszego rysowania „Żbików” były ciągłe ingerencje zespołu redaktorskiego w sposób przedstawiania postaci Żbika. Jak sam rysownik wspomina w wywiadzie dla Polityki: „Kiedyś narysowałem mu długie baki, a redaktorka stwierdziła: „wygląda jak pedał” – dokładnie w taki sposób się wyraziła. Uparła się, że mam mu te baki skrócić. Uparłem się i powiedziałem, że tego nie zrobię. Odwołałem się do scenarzysty – Władysława Krupki, który w końcu był milicjantem i z jego zdaniem redaktorki musiały się liczyć. Krupka stanął po mojej stronie. Potem była afera o colta, ponieważ jednym z odcinków narysowałem Żbika, który trzyma w dłoni tę słynną amerykańską spluwę. Redaktorki znowu podniosły gwałt. Jak to? Polski milicjant z coltem? Krupka znów przyznał mi rację, uzasadniając, że wysokiej rangi milicjant może mieć prywatną, nieregulaminową broń. Ja po prostu chciałem, żeby ten Żbik wyglądał trochę jak James Bond, ale w końcu nie chciało mi się wojować z redaktorkami i dałem sobie spokój z rysowaniem tej serii”. Ogółem Bogusław Polch narysował siedem „Żbików”.

Do tej dylogii komiksowej mam pewien sentyment ze względu na kolorystykę (przeważa ciemna zieleń, odcienie brązu, szarości), którą nazywam „pseudosepią” oraz muzykę przy której czytałem obie części po raz pierwszy. Kolorystyka tworzy specyficzny nastrój pewnego niepokoju. Tak ją odbieram za każdym razem, gdy sięgam po ten komiks. Swego czasu miałem nawet chęć napisać na podstawie fabuły opowiadanie z dodatkiem pominiętych w komiksie szczegółów, ale jakoś na chęciach się tylko skończyło.

Zanim przejdę do omówienia intrygi kryminalnej warto przyjrzeć się nieco okładkom obu części. Okładka „Na zakręcie” jest bardzo ekspresyjna. Nie sposób być tu obojętnym. Świetnie przedstawiony moment, gdy rozpędzony Fiat 125p z całą siłą uderza w barierę łamiąc ją. Prawie się wyczuwa to uderzenie, gięcie blachy, rozpryskujące się szkło, oderwane koło kręcące się wraz z odpadłym kołpakiem i ta przepaść tuż tuż... Natomiast połowę okładki „Niewygodny świadek” zajmuje fizys sławnego kapitana Żbika oraz mocno pomniejszone postaci z fabuły komiksu. Wielkość i umiejscowienie popiersia kapitana daje czytelny sygnał o czujności milicji przed którą nic się nie ukryje.

Stefan Kisielewski znakomity felietonista i autor rewelacyjnych „Dzienników” komentując mierne efekty oficjalnego zwalczania alkoholizmu w PRL stwierdził krótko i dobitnie „skarb państwa na wódzie stoi”. Im więcej klientów tym większy dochód. Trawestując te słowa można orzec: PRL stał na przemycie. Przemycano wszystko, co się dało wywieźć na handel za granicę i co opłacało się upłynnić w kraju po cenie czarnorynkowej. Opisy pomysłowości przemytników zajęłyby całe tomy. Tak wielką mieli inwencję obywatele PRL. Celnicy też nie próżnowali. Wykryty przemyt zasilał pokątnie kieszenie zainteresowanych. Jeden z pracowników Urzędu Celnego w „Wyznaniach celnika” opowiadał, że najwięcej przemycano waluty zachodniej, papierosów, alkoholu i skandynawskiej pornografii. Nie sposób temu zaprzeczyć. Głód dewiz w PRL był ogromny, a erotyki jeszcze większy. Im bardziej społeczeństwo się emancypowało tym bardziej filmowe „momenty” przestawały być atrakcyjne. Mieszkańcy terenów pogranicznych z reguły byli podejrzani o uprawianie przemytu, a wręcz życie z niego. Pojęcie „kontrabandy” oraz „zielonej granicy” zrobiło swoistą karierę od zarania PRL. Pojawia się również w Żbikach np.: w „Złotym Mauritiusie”, czy trylogii „Dwanaście kanistrów”.

Dylogia komiksowa traktuje o przemycie zagranicznych lekarstw. Zazwyczaj na łamach „Żbików” przedmiotem przemytu było złoto, dolary, szlachetne kamienie, dzieła sztuki. Tutaj po raz pierwszy i jedyny zresztą przemyt dotyczy medykamentów. Dzięki precyzji rysunku B. Polcha można się dowiedzieć, jakie leki były przedmiotem przemytu: Abbot/Vicodin, Boots/Ibuprofen, Tirothricine/Tetracaine, Piridyl. Królowały wśród nich antybiotyki oraz środki silnie odurzające szczególnie pożądane przez lekomanów oraz morfinistów, poszukujących coraz mocniejszych specyfików. Organizacją przemytu zajmowała się trzyosobowa szajka przebiegłych panów o niezbyt ciekawych aparycjach z których przywódca imieniem Bruno, legitymował się iście demoniczną urodą. Warto zwrócić uwagę na obcobrzmiące imiona przybocznych Bruna: Maks i Artur. W powieści milicyjnej przestępcy zazwyczaj noszą imiona lub nazwiska brzmiące dziwacznie lub cudzoziemsko. Tę osobliwą manierę widać też w „Żbikach”. Prócz tego obaj wymienieni również nie grzeszyli wyglądem. Maks przypominał małpoluda, Artur też miał nietęgą fizys. Panowie ci rozprowadzali swój towar za pomocą dobrze rozwiniętej sieci pośredników dostarczających przemycone partie lekarstw do odbiorców. Gang funkcjonował sprawnie aż do czasu konfliktu na linii szef – pośredniczka, zakończony jej zabójstwem. Zbrodnia być może nigdy nie zostałaby wykryta, gdyby nie pewien motocyklista.

ŚWIADEK MIMO WOLI
Inżynier Bronisław Skiba był wynalazcą. Nie wiemy, gdzie pracował ani czym się konkretnie zajmował, wiemy tylko, że opracowywał jakiś tajemniczy wynalazek, który miał mu przynieść wysoki dochód w gotówce. Za tę sumę plus zebrane oszczędności planował zakupić długo oczekiwane mieszkanie. Planował też założyć rodzinę. Plany te za sprawą pewnego wydarzenia mocno się skomplikują. Inżynier Skiba był zapewne miłośnikiem motocykli. Poruszał się zgrabnym modelem Triumpha T120 R Bonneville brytyjskiej produkcji. Nie była to bylejaka maszyna. Rozwijała prędkość do 176 km/h. Zatem mogła uchodzić za krążownika szos. Brak informacji skąd wracał inżynier swoją maszyną. Jeśli brać za dobrą monetę nazwy miejscowości podane w komiksie, wieś Sławin leży w Wielkopolsce. Tamże właśnie rozegrała się tragedia, której finału świadkiem był właśnie inżynier Skiba. „Jak on jedzie?!!! Pijany, czy wariat?!!!”- krzyknął sobie w duchu Bronek Skiba, gdy podjeżdżając pod górę omal nie wpadł pod koła rozpędzonego czerwonego Fiata 125p. Samochód zataczał się po drodze, jakby faktycznie prowadził go mocno zawiany kierowca. Znak drogowy wskazywał ograniczenie prędkości do 30 km/h oraz niebezpieczny zakręt w prawo. Fiata prowadziła kobieta, a raczej sam się prowadził. Skibie tylko mignęła sylwetka kobiety z głową opartą na kierownicy. „Jeśli się nie zatrzyma natychmiast, to skończy się wypadkiem” - pomyślał inżynier oglądając się za pędzącym samochodem. Rozpędzony Fiat z całą siłą uderzył w barierę na zakręcie i spadł w przepaść natychmiast się zapalając. Inż. Skiba nie stracił zimnej krwi. Przekonany, że kobietę z samochodu można jeszcze ocalić próbował zatrzymać nadjeżdżającego niebieskiego Fiata 125p. Kierował nim mężczyzna z bródką w ciemnych okularach tudzież pokaźnymi zakolami nad czołem. Ku zaskoczeniu Bronisława nie zareagował zupełnie na próby zatrzymania. Fiatem tym podążał sam Bruno, szef gangu przemytników. Nie ukrywał satysfakcji na widok płonącego samochodu: „Wszystko odbyło się zgodnie z planem tylko diabli nadali tego motocyklistę! Niepotrzebny świadek!”. Niby plan zabójstwa i zatarcia śladów się powiódł, ale na wszelki wypadek Bruno postanowił zmienić tablice rejestracyjne Fiata: „Ten motocyklista mógł zapamiętać numery...”. Inż. Skiba nie zapamiętał numerów, za to mógł zapamiętać rzadko spotykaną wówczas antenę radiową w kształcie litery V oraz charakterystyczną twarz kierowcy. Po obejrzeniu ze stosownej odległości płonącego samochodu inż. Skiba pojechał zawiadomić MO. W 1973 r. telefon na wsi, to był prawdziwy rarytas (i tak praktycznie pozostało do końca PRL). Ściśle reglamentowane aparaty posiadało niewielu szczęśliwców. Znak informacyjny z telefonem (Na zakręcie, s. 6, kadr 3) był wówczas powszechny w małych miejscowościach. Telefon do użytku obywateli znajdował się na poczcie ewentualnie u sołtysa w przypadku braku tej pierwszej instytucji. Ostatecznie połączenie można było uzyskać w naprawdę wyjątkowych wypadkach w miejscowym urzędzie lub posterunku MO. Mowa tu oczywiście o tych małych miejscowościach, gdzie nie było jeszcze prywatnych telefonów. Inżynier zapewne skorzystał z telefonu na poczcie. Połączył się z komendą MO w Kurowie (miasta takowego na omawianym obszarze brak) i zawiadomił o wypadku. Po powrocie na miejsce tragedii Skiba zastał już spalony samochód wraz z ofiarą. Rychło przyjechała karetka pogotowia (sanitarka na bazie samochodu Warszawa) oraz służbowa Wołga GAZ 24 z milicjantami. Karetka nie była praktycznie do niczego potrzebna. Por. Zawiślak z kurowskiej komendy powiatowej przyjął zeznanie Skiby o przebiegu wypadku, zwłoki obejrzał lekarz milicyjny i wychodziło na to, że sprawa będzie zakwalifikowana, jako tragiczny wypadek. Całe to dramatyczne wydarzenie wstrząsnęło inżynierem bardzo mocno. Pośrednio przyczyniło się też do odkrycia pewnej tajemnicy.

JANINA ZARYSÓWNA
Zamordowana kobieta miała 28 lat. „Nigdzie nie pracowała, ale żyła dostatnio”. Mieszkała w Białej na Opolszczyźnie. Zbiegiem okoliczności w tym samym mieście mieszkał też inżynier Bronisław Skiba oraz jego narzeczona Zofia Bielska. Niewiele wiadomo o jej działalności w gangu przemytników poza zwerbowaniem do współpracy wspomnianej Zofii Bielskiej. Nic też nie wiadomo o przyczynach jej śmierci. Jedno nie ulega wątpliwości: jej śmierć była konsekwencją porachunków wewnątrz gangu. Można snuć przypuszczenia, jak doszło do zbrodni. Z pewnością została zwabiona w odludne miejsce, być może pod pozorem, jakichś negocjacji z Brunem, szefem szajki. W ich trakcie doszło do zabójstwa: uderzenie jakimś ciężkim narzędziem w tył głowy, a następnie inscenizacja rzekomego wypadku. Zabójca przezornie do tylnego bagażnika włożył kanistry z benzyną, słusznie rozumując, że spalenie się samochodu wraz z ofiarą uniemożliwi nie tylko jej identyfikację, ale też samo śledztwo, które może wykazać, że był to nieszczęśliwy wypadek. Niewykluczone, że rzeczona Janina stanowiła jakieś zagrożenie dla działalności szajki lub planowała wycofać się z interesu bądź działać na własną rękę. I to ją zgubiło. Nie wiadomo też, jaka była jej faktyczna rola w gangu. Mogła być jego współorganizatorką, a nie tylko pośredniczką w przemycie. Może została wykończona przez konkurencję wewnątrz gangu w osobie Bruna i jego wspólników?

„NIE MAM PRZED TOBĄ ŻADNYCH TAJEMNIC”
Duże, kilkupokojowe mieszkanie było marzeniem każdego przeciętnego obywatela PRL. Podobnie jak własny samochód. Deficytowy charakter tych dóbr zmuszał zainteresowanych do wieloletnich oszczędności oraz cierpliwego oczekiwania. Taka odległa perspektywa dla pewnej grupy obywateli nie wchodziła zupełnie w rachubę. Planowali jak najszybciej pozyskać upragnione dobra imając się rozmaitych sposobów przyspieszających ich nabycie.
Zofia Bielska, narzeczona inż. Bronisława Skiby również marzyła o zakupie dużego mieszkania. Bo jak tu zakładać rodzinę mieszkając w kawalerce z aneksem kuchennym? Wizja wielu lat oszczędzania i czekania na własne mieszkanie budziła zrozumiałą frustrację tejże młodej osoby. Zofia pracowała, jako ekspedientka w sklepie kosmetycznym. Nie wiadomo, jakie były jej zarobki. Pewnie niezbyt wysokie. Zofia była niewątpliwie ambitną kobietą i do sumy pieniędzy na zakup mieszkania chciała dodać swoją część. Dużą. Najlepiej połowę. Zapewne niejeden wieczór przemyślała i przegadała na ten temat. Skąd wziąć więcej pieniędzy? Z pensji niezbyt dużo mogła odłożyć. Niespodziewanie los się do niej uśmiechnął. I to dość przewrotnie. Do sklepu, gdzie pracowała Zofia zawitała pewnego dnia Janina Zarysówna. Elegancka młoda kobieta zapewne szybko nawiązała znajomość z niewiele od niej młodszą ekspedientką. Wątpliwe, aby przy pierwszym spotkaniu Zofia zwierzyła się jej ze swoich prywatnych planów. Musiały się spotykać w sklepie więcej razy. Zapoznawszy się z trudnościami finansowymi młodej kobiety pani Zarysówna zaproponowała jej możliwość dorobienia: „Dostarczała mi leki zagraniczne w dużych ilościach. Ja woziłam je do różnych osób... Dostawałam za to każdorazowo pięćset złotych oraz zwrot kosztów podróży”. Pewnie od samego początku wiedziała, że ma do czynienia z przemytem, ale nie odwiodło jej to od przyjęcia oferty Zarysówny. Chęć szybkiego zebrania potrzebnej kwoty przesłoniła zupełnie skutki współpracy z gangiem przemytników. Odbiorców było pięciu (tak sugeruje liczba zapisanych linijek w notesie por. Michała, „Niewygodny świadek, s. 18, kadr 1). Znamy tylko dwa adresy: Bielszowice i Rypinki (miejscowość zapewne fikcyjna). Nie wiadomo też, jak długo trwała współpraca Bielskiej z Zarysówną. Kontakty musiały być dość częste. Forma zarobku również bardzo satysfakcjonowała Bielską. Wreszcie jej marzenie o mieszkaniu spełni się już niedługo. Dochody z paserstwa starannie ukrywała przed narzeczonym albowiem nie miała przed nim żadnych tajemnic. Tymczasem od niego dowiaduje się o śmiertelnym wypadku drogowym, którego był świadkiem. Na moment nawet powzięła podejrzenie, że narzeczony odkrył jej pokątną działalność. Dopiero na drugi dzień w gazecie przeczytała kto zginął w tymże wypadku. Dokładna kreska B. Polcha pozwala przybliżyć też datę tego wydarzenia. Gazeta ma tytuł na pierwszej stronie: „Hołd Kopernikowi... czyn dla Ojczyzny... E. Gierek, H. Jabłoński i J. Tejchma w okolicach Fromborka” (Na zakręcie, s. 24, kadr 3). W Toruniu 18 II 1973 r. w 500 rocznicę urodzin Mikołaja Kopernika został ogłoszony Międzynarodowy Rok Kopernikowski w Polsce. Zatem ów wypadek miał miejsce w okolicach tej daty. Dla Zofii Bielskiej śmierć Zarysówny była dużą stratą: „Biedna pani Janina... A z moimi dodatkowymi zarobkami koniec. Dobrze płaciła za każdy kurs...”. Śmierć pośredniczki skłoniła Bielską do szybkiej decyzji o pozbyciu się kompromitującego towaru. Planowała to na drugi dzień. Zmieniła jednak decyzję. O godzinie 19 skończyła pracę. W drodze powrotnej do domu nieoczekiwanie spotkała się z narzeczonym. Spotkanie to okazało się bardzo brzemienne w skutki. Bielska odrzucając zaproszenie do knajpy na kolację od ręki zmyśliła oklepany wykręt: „Dostałam wiadomość. Ciotka zachorowała. Jest sama. Muszę do niej pojechać. (...)”. Inż. Skiba nie ukrywał swojego zawodu, ale był dżentelmenem, więc zaoferował odprowadzenie na dworzec PKP. Bielska zabrała go do swojego mieszkania. Tamże Bronek Skiba zainteresował się ogromną walizką, którą jego narzeczona zabierała ze sobą w podróż: „Po co ona zabiera taką dużą walizkę na jeden dzień?”. Korzystając z chwilowej nieobecności Zofii zajrzał do walizki i...wybałuszył oczy. Zamiast stosu damskich ciuchów ujrzał stos opakowań z lekarstwami. I tak wyszło na wierzch kłamstwo o rzekomo chorej ciotce. Skiba powziął podejrzenie, że jego narzeczona zaplątała się w jakąś mętną działalność. Zachował jednak zimną krew. Kiedy Zofia wróciła do pokoju ponaglając go do drogi zapytał ją wprost: „(...) Czy ty na pewno niczego przede mną nie ukrywasz?”. I Bielska kłamie nadrabiając miną: „Co ci nagle przyszło do głowy?! Przecież wiesz, że nie mam przed tobą żadnych tajemnic”. Warto zatrzymać się dłużej przy tej scenie. Interesująco przedstawione napięcie, pewien rodzaj nienaturalnego spokoju, zwraca uwagę mimika twarzy bohaterów; nerwowe gesty Bielskiej, niby zatroskana mina Skiby... Kto wie może Zofia domyśliła się, że narzeczony zajrzał do walizki? Aluzja Skiby o małżeństwie i nabyciu mieszkania sprowokowała Bielską do wynurzeń: „(...) Pozwól, że ja postaram się o pieniądze. Nie mam ochoty czekać latami... (...)”. I wtedy Bronek nie wytrzymał i huknął z grubej rury: „Czy tylko twoja ciotka jest chora, czy może opiekujesz się całym szpitalem?! A walizka to co? Skąd masz te lekarstwa?! Dokąd je chcesz zawieźć?!”. Bielska dopiero wówczas pojęła, jakie uczyniła głupstwo zapraszając narzeczonego do siebie. Tajemnica, tak szczelnie skrywana została odkryta. Bielskiej puściły nerwy. Z płaczem przyznała się prawie do wszystkiego: „Robiłam to dla nas. Za dostarczenie lekarstw pod różne adresy otrzymywałam pieniądze. Odkładałam je na nasze mieszkanie!”. Dramatyczne wyznanie poparte nieco histerycznym szantażem emocjonalnym: „Chcesz, żeby mnie aresztowali?! Ty mnie nie kochasz!...” skłoniło inżyniera Skibę do podjęcia decyzji o samodzielnym wyjaśnieniu sprawy w którą zamieszana była jego narzeczona. Co ciekawe sam plan wyjaśnienia był mocno naiwny. Część przemyconych lekarstw została u Bielskiej, jako dowód rzeczowy, drugą część zabrał Skiba w podróż do Bielszowic, gdzie miał oczekiwać odbiorca. Inżynier sądził, że wystarczy postraszyć przemytników donosem na milicję, by zostawili jego narzeczoną w spokoju. Jak bardzo się mylił pokazały dalsze wydarzenia. Zofia Bielska była lojalna wobec gangu do samego końca. Po odjeździe inżyniera zabrała resztę lekarstw i taksówką pojechała do Rypinek. Pech chciał, że przy wsiadaniu do wysłużonej Warszawy jedna torba się otworzyła i ciekawski taksiarz zobaczył stertę opakowań z lekarstwami. Rysownik interesująco przedstawił całą scenę, a zwłaszcza minę kierowcy. Milicja wśród taksówkarzy miała wielu informatorów. Pozbycie się dowodów rzeczowych dawało Bielskiej złudną nadzieję o możliwości wykręcenia się z całej sprawy współpracy z gangiem.

MĘŻCZYZNA Z BRÓDKĄ
Kiedy Zofia wiozła pozostałe lekarstwa do innego odbiorcy w Rypinkach, inż. Skiba podążał pociągiem do Bielszowic. Długa trasa (400 km) zajęła całą noc. Rano dotarł na miejsce. Dotarł pod wskazany adres na ulicy Granicznej 155. W drzwiach willi powitał go nie kto inny, ale sam Bruno, szef gangu przemytników. Skiba od razu go rozpoznał po charakterystycznym zaroście, jako kierowcę niebieskiego fiata. I pewnie wtedy cały plan ułożony podczas podróży wziął w łeb. Musiał improwizować. Bruno wybałuszył oczy na widok nieznanego sobie mężczyzny. Niewykluczone, że krótka wymiana zdań nasunęła szefowi gangu podejrzenie kim może być niespodziewany gość. Postanowił zatem go wybadać. Niczego nie musiał się obawiać. Miał w willi swoją ochronę. Inżynier Skiba zaproszony do środka eleganckiej willi wkroczył doń niczym Superman. „Zaraz mu pomogę odzyskać pamięć!” - myślał buńczucznie. Rozmowa miała bardzo burzliwy przebieg. Skiba kreował się na kogoś tajemniczego: „Moje nazwisko nic panu nie powie... (…) Nie ważne kim jestem!”. Wykorzystując zapewne zaskoczenie swoją wizytą poinformował Bruna o śmierci Janiny Zarysówny. Tenże świetnie udał zaskoczenie, ale Skiba nie dał się nabrać: „Niech pan nie udaje! Obaj byliśmy świadkami jej śmierci. Tylko, że pan uciekł z miejsca wypadku!”. Bruno w odpowiedzi wskazał inżynierowi drzwi. Na próżno. Skiba był nieugięty. „O nie, tak łatwo się mnie pan nie pozbędzie! (…) Żądam, żeby pan zostawił w spokoju moją narzeczoną Zofię Bielską! Wtedy zapomnę o panu i całej tej sprawie!”. I tu Skiba popełnił błąd. Bruno domyślił się już, kto go niespodziewanie nawiedził. Zlekceważył żądania Skiby. Od razu zażądał oddania torby z lekarstwami. Opór inżyniera został szybko spacyfikowany. Bruno wezwał swoją ochronę. Na widok odpowiednio umięśnionych goryli szefa powietrze z nadętego Supermana uszło od ręki. Skiba zapiszczał cieniutko: „Czego ode mnie chcecie?!”. Niewiele. Wystarczy, że „będzie pan milczał przynajmniej przez pewien czas...”. Detektyw – amator nie dał się tak łatwo zamknąć w piwnicy willi. Artur z Maksem musieli się trochę namęczyć zanim go skutecznie unieszkodliwili. Artur przy poparciu Maksa zaproponował zabójstwo Skiby i Bielskiej. Bruno nie kwapił się do udzielenia zgody. Ostatecznie zaasekurował się: „(...) Róbcie jak chcecie... Ja umywam ręce...”. Zofia Bielska miała być wykończona tą samą metodą co Janina Zarysówna. Uwięziony Skiba przeklinał własną głupotę: „Ależ wpadłem! Myślałem, że to przemytnicy, a to bandyci! (…) Postąpiłem jak idiota!”.
Samokrytyka okazała się mocno spóźniona.

NIECODZIENNY DOWÓD RZECZOWY
Śledztwo w sprawie wypadku czerwonego Fiata 125p prowadził porucznik Zawiślak z kurowskiej komendy MO. Milicyjny medyk po analizie rentgena czaszki Zarysówny stwierdził zabójstwo za pomocą, powszechnie występującego w powieściach milicyjnych, twardego narzędzia. Nie ulegało wątpliwości, że wypadek mógł być sprytnie zaaranżowany dla zatarcia śladów. Wymagało to jednak wyjaśnienia. Por. Zawiślak szybko uznał swoją bezsilność i postanowił wezwać na pomoc kapitana Żbika. Tenże nie dał na siebie długo czekać. Przybył do Kurowa z por. Michałem i sierż. Sodosiem. Całe śledztwo, dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności, trwało krótko, zaledwie trzy dni. Prowadził je głównie duet kpt. Żbik – por. Michał. Szef kurowskiej komendy zasugerował nawet, że motywem zabójstwa Zarysówny mogłaby być zwykła zazdrość. Żbik był sceptyczny, ale nie odrzucił i tej możliwości. Por. Michał pojechał do Białej nawiedzić Zofię Bielską. Tymczasem kpt. Żbik dyżurujący przy radiostacji otrzymał informację, że przyszła do niego przesyłka ze służby topograficznej. Na przesłanej fotografii utrwalono scenę tuż po zabójstwie Zarysówny: „(...) stojące przy szosie dwa Fiaty i mężczyznę wnoszącego kobietę do jednego z samochodów (…). Rzadko spotykany zbieg okoliczności. Na fotografii został uwieczniony sam Bruno i jego niebieski Fiat. Fotografia była czarno-biała, ale samochód szefa szajki miał jeden charakterystyczny szczegół, który stał się ważnym dowodem w śledztwie. Ukontentowany kpt. Żbik wygłasza złotą myśl swojego szefa: „Szczęście sprzyja prowadzącym sprawę...”. Por. Zawiślak zdaje się podzielać entuzjazm kapitana. Tymczasem por. Michał również miał niesamowite szczęście. Na gorącym uczynku przyłapał Artura w mieszkaniu Zofii Bielskiej. W tej scenie wkradła się pewna nielogiczność czasowa. Bielska wróciła z Rypinek tego samo dnia (późny wieczór), kiedy pojechał Skiba do Bielszowic. Po powrocie stamtąd praktycznie zaraz ma wizytę Artura. Jakim cudem Artur mógł w tak szybkim czasie znaleźć się u Bielskiej, gdy odległość wynosiła „całą noc jazdy pociągiem”? I w dodatku Skiba do tychże Bielszowic jeszcze nie dotarł? Czyżby w tych Rypinkach przebywała do następnego dnia? To też niemożliwe, gdyż taksówkarz miał na nią czekać i zaraz po oddaniu przemytu wróciła do Białej. Tymczasem z treści komiksu wynika, że Bielska wróciła na drugi dzień (miała wolne) i wtedy też nawiedził ją niespodziewanie Artur. Wspólnik Bruna pod groźbą pistoletu zażądał od Bielskiej wyjazdu z nim do Bielszowic. Miał jednak pecha. Na ekranie włączonego telewizora marki SZEHEREZADA zobaczył fotografię swojego szefa w momencie realizacji planu inscenizacji wypadku Zarysówny. Informacje takowe zazwyczaj podawano po Dzienniku TV. Znowu czas się tu nie zgadza. Szybkość działania MO musiała go poważnie zaniepokoić. Do tego omal nie wpadł, gdy do mieszkania Bielskiej zawitał por. Michał. Świetnie narysowana scena zaskoczenia na widok milicjanta i ucieczki. Bielska pewnie roztrzęsiona przebiegiem sytuacji postawiła wszystko na jedną kartę. Złożyła, zapewne obszerne, zeznania przedstawiając swoją współpracę z Janiną Zarysówną przy rozprowadzaniu przemyconych lekarstw tudzież, jakie korzyści miała z tego tytułu. Na końcu wyznała dokąd i z czym pojechał jej narzeczony. Porucznik nie pochwalił tego postępku: „Cóż za lekkomyślność!”. Poinformował o tym fakcie kapitana Żbika, jak też o pobycie zbiegłego nieproszonego gościa. Scena kończy się dość cukierkowo, ale słowa porucznika: „Do zobaczenia...” brzmią tylko z pozoru zwyczajnie.

WILLA PRZY GRANICZNEJ 155
Do Bielszowic podążyły dwie grupy funkcjonariuszy MO. Pierwsza, w cywilu, śledziła Artura uciekającego pociągiem, druga z kapitanem Żbikiem na czele pojechała tam zapewne samochodem.
Demoniczny Bruno przyjął Żbika uniżenie pokpiwając sobie zeń: „Słyszałem o panu panie kapitanie. Jest pan podobno postrachem najgroźniejszych bandytów...”. Kilka minut później do willi weszli por. Michał i sierż. Sodoś. Wpadka była już pewna. Maks zauważywszy milicjantów postanowił uciec. Miał pecha. W chwili, gdy zjeżdżał po linie do ogrodu zauważył go milicjant pilnujący willi na zewnątrz. Zatrzymany Maks próbował się naiwnie tłumaczyć: „To tylko taka gimnastyka, dobrze robi na mięśnie”. Cała scena słownego pojedynku Bruno – kpt. Żbik, jest bardzo dynamiczna. Szef szajki szedł w zaparte praktycznie do samego końca. O niczym nie wie, żadnego Skiby nie zna: „(...) Nie rozumiem, co ja mogę mieć wspólnego z tym człowiekiem”. W trakcie rewizji por. Michał znalazł w piwnicy niefortunnego detektywa, Bronka Skibę. Bruno winę za uwięzienie inżyniera zwalił na Maksa. Uwolniony Skiba wskazał Bruna, jako kierowcę samochodu, który nie zatrzymał się przy wypadku we wsi Sławin oraz jako odbiorcę przemyconych lekarstw. Szefowi szajki puściły nerwy i omal nie pobił Skiby. Ostatecznie stwierdził, że ów jest wariatem: „(...) ten człowiek jest nienormalny, co on wygaduje? Nie mam pojęcia skąd się wziął w mojej piwnicy! Może zakradł się, aby mnie okraść i Maks go zatrzymał?... Zabierzcie go stąd i zamknijcie!...”. Milicjanci uspokoili zapewne obu wzburzonych mężczyzn. Skiba złożył samokrytykę: „(...) Zrobiłem głupstwo działając na własną rękę. Nie wiedziałem, że to cała grupa...(...) To doświadczenie uświadomiło mi, jak głupio postąpiłem nie zawiadamiając was natychmiast...”. Po wyprowadzeniu inżyniera Bruno obrał nową taktykę wykręcania się. Na próżno. Tuż po otrzymaniu informacji, że do willi zmierza obserwowany Artur („Z” zbliża się do willi), kpt. Żbik nie bawiąc się już w żadne ceregiele zarzucił Brunowi zabójstwo Janiny Zarysówny i przemycanie lekarstw. Dowodem koronnym była fotografia na której ogromnie zaskoczony Bruno zobaczył samego siebie w całkowicie kompromitującej sytuacji. Próbował jeszcze wykrętu: „Dlaczego to mam być ja? Takich fiatów jest dużo...”. Wówczas kpt. Żbik przyłożył na odlew: „Tak. Tylko zapomniał pan o jednym szczególe. Taką oryginalną antenę radiową ma tylko pański samochód. (...)”. Nie było już sensu się dalej wykręcać. Bruno odkładając fotografię na biurko powiedział znamienne słowo: „Przegrałem...”. Minęło właśnie 15 minut i oto do willi wpadł jak burza Artur. Bruno, zapewne chcąc ratować swoją kiepską sytuację nie ostrzegł wspólnika, że za drzwiami stoi kpt. Żbik z bronią. Udawał zajętego paleniem papierosa. Artur został aresztowany i rozbrojony. Cała akcja zakończył się pełnym sukcesem. Warto zauważyć, że praktycznie w każdym kadrze postać Żbika góruje nad pozostałymi bohaterami, jego gesty (np.: wskazywanie placem) są bardzo sugestywne. Oddają emocje postaci. Do tego B. Polch (podobnie G. Rosiński) przedstawiał Żbika w różnych stanach emocjonalnych: złość, rozbawienie, zaduma, zmarszczone brwi, groźne spojrzenie... Żbik jest tu bardzo plastyczny, inny niż później u J. Wróblewskiego, gdzie jego twarz nie wyrażała prawie żadnych emocji.

PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI
Scenariusz komiksu ma charakter otwarty. Nie poznajemy odpowiedzi na nurtujące czytelnika pytania: jaką drogą napływały przemycane lekarstwa? Kim byli twórcy szajki? Jakie były powody zabójstwa Janiny Zarysówny? Kim byli odbiorcy przemycanych lekarstw? Co się stało z Zofią Bielską? Została uniewinniona, czy jednak poniosła konsekwencje za współudział w przemycie? Jak te wydarzenia wpłynęły na jej związek z inż. Skibą? Czy uległ on rozpadowi?
Użytkownik: Vemona 17.11.2017 12:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Otwieram wątek poświęcony... | maharana{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
Świetnie mi się czyta Twoje szkice krytyczne. Nabrałam ochoty na odzyskanie starych komiksów, bo nie pamiętam ich tak dokładnie, a chce się zobaczyć to, o czym piszesz.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: