O tym, jak Goya koni nie potrafił malować
„Czarne malowidła” – przepełnione mrokiem, udręką i szaleństwem autora freski, naniesione na ściany Domu Głuchego, gdzie Francisco Goya spędził kilka lat starości i choroby. To podobno właśnie wtedy stworzył tych kilkanaście słynnych obrazów, projekcji jego lęków, bólu, a najprawdopodobniej także obłędu. Kiedy w 2003 roku ukazała się kontrowersyjna książka profesora Juana José Junquery, w świecie sztuki zawrzało. O co cały raban? Otóż Junquera wysunął w niej interesującą hipotezę, iż autorstwo fascynujących „Czarnych malowideł” jest niesłusznie przypisywane Goi. A precyzując – jest przypisywane nie temu Goi, co trzeba. Otóż choć słynny Francisco Goya był jurnym i płodnym kogucikiem, to jednak jego potomstwo obdarzone było raczej lichym zdrowiem. Kolejne dzieci malarza szybciej umierały niż się rodziły, a ojcowska duma Francisca cierpiała. Javier był jego jedynym synem, któremu udało się opóźnić swoją śmierć na tyle, że przeżył własnego ojca. I to właśnie Javierowi, postaci, o której próżno by szukać jakichkolwiek szerszych informacji, Junquera przypisuje autorstwo „Czarnych malowideł”. Jacek Dehnel (poeta, pisarz, malarz, felietonista) najwyraźniej znalazł w tym pomysł na powieść. Powieść omijającą klasyfikację gatunkową, podobnie jak szufladkowania uniknął Janusz Głowacki ze swoim znakomitym „Good night, Dżerzi” – to bardzo podobne z założenia książki. Pewnie nigdy się nie dowiemy, czy wersja wydarzeń Dehnela jest w jakimkolwiek stopniu prawdziwa, ale z pewnością jest ona pochłaniająca literacko.
„Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya”, bo tak brzmi pełny tytuł powieści Jacka Dehnela, to pierwszy problem czytelnika, wszak niełatwo go zapamiętać. No i w zasadzie to jedyny feler, bo poza tym trudno w „Saturnie” dostrzec jakiekolwiek wady. Powaga. Jak bum cyk cyk.
Zauroczyło mnie w tej powieści wszystko – każdy element z osobna i cała mozaika z nich powstała, od której wprost nie sposób oderwać oczu. Dehnel oddał narrację w ręce trzech mężczyzn z rodziny Goya – ojca, syna i wnuka, którzy (w przeplatających się wzajemnie monologach) dzielą się z czytelnikiem swoim punktem widzenia. I próżno by szukać w ich perspektywach odczuć pozytywnych, bo każdy z dżentelmenów aż kipi obrzydzeniem do pozostałych. Rozczarowany potomkiem Francisco drwi z nieudolności i gnuśności Javiera, a ten wprost nienawidzi ojca i nim pogardza, choć stara się zachować pozory. Mariano, syn Javiera, nawet nie próbuje wyzbyć się przykrej tendencji rodzinnej i także poddaje się nurtowi nienawiści, za cel niewdzięcznie obierając sobie ojca, sam będąc jednocześnie oczkiem w głowie dziadka i jego rekompensatą za niefortunnego syna. Wzajemne relacje panów przesiąknięte są uczuciami niskimi, z każdego zdania wyzierają gniew, krzywda, apatia, nienawiść, a kiedy tylko pokazuje się w tym tumulcie nieśmiało miłość (tak!), to prędko okazuje się ona skażona i daleko jej do tego uczucia, które znamy z romantycznych opowiadań. Czytelnik z prawdziwą fascynacją obserwuje naturę tego koszmarnego dziedzictwa genetycznego, a Dehnel swoim pędzlem umiejętnie ubarwia obłędną atmosferę – z wprawą zdolnego malarza stosuje mocne kontury zdań poprzetykane brudnymi, rdzawymi plamami pojedynczych słów.
Taka, a nie inna narracja może się czytelnikowi wydawać znajoma i całkowicie słusznie, bo w podobnym stylu Orhan Pamuk napisał „Nazywam się Czerwień”, powieść, bądź co bądź, także traktującą w znacznym stopniu o malarstwie. O ile jednak powieść Turka mogła się niektórym wydawać przydługą orientalną podróżą na grzbiecie wielbłąda, o tyle „Saturna” należałoby określić jako krótką, intensywną przejażdżkę kolejką górską przez szczyty złości, niespełnionych oczekiwań, obłąkania, odrazy i szyderstwa – nudzić się nie sposób, zapewniam. Dehnel w swojej książce podejmuje się także interpretacji samych „Czarnych malowideł” (są nawet przedruki podglądowe, choć ciemne i niewyraźne - wyd. W.A.B., Warszawa 2011), po raz kolejny przekazując narrację samemu autorowi dzieł.
Który Goya w wersji wydarzeń Dehnela jest twórcą monumentalnego cyklu fresków? Nietrudno się domyślić, natomiast krótki rozdział poświęcony tytułowemu obrazowi robi piorunujące wrażenie, a jego wyraźny przekaz zatrważa dobitnością.
Osobiście jestem zaskoczony faktem, że „Saturn” tak idealnie trafił w mój gust. Nie docierało to do mnie podczas lektury, ba! nawet bezpośrednio po jej zakończeniu jakoś nie byłem tego świadomy. Olśnienie nadeszło dopiero po swoistym ochłonięciu, kiedy już udało mi się wybrnąć z tej przygnębiającej atmosfery, jaką Dehnel narzucił na mnie niczym ciężki, zakurzony pled, pod którym było mrocznie, duszno i przytłaczająco.
Na tym polega magia znakomitej książki i literatury, że mimo wszystko teraz nie wspominam tego typu wrażenia w przykrych kategoriach traumatycznych. Towarzyszy mi raczej uczucie wdzięczności za namacalne ukazanie ciemnych plam na ludzkiej duszy – tej zatrutej obłędem rozczarowania, stłamszonej lekceważeniem czy pozbawionej szacunku.
Nie zastanawiać się i czytać.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.