Nie dla estetów
12.04.2011
W niedzielę busem jechało nas dziewięciu, a każdy miał duży bagaż. Było ciasno i śmierdząco. Któryś zapalił papierosa, ale tak na niego naskoczyłem, że wyrzucił go.
- Zabierz ze sobą rzeczy na kilka dni. W Szczecinie złożysz strachy, w Lesznie je rozłożysz, a później pojedziesz po Lubinia – powiedział mi szef. Wziąłem dużą torbę z ubraniem, komputerem, ładowarkami, przyborami toaletowymi i czymś tam jeszcze, oraz dwa wielkie toboły – jeden ze swoją pościelą, drugi z ubraniem roboczym. Gdy znosiłem te rzeczy ze swojego pokoju w bazie, ktoś przeniósł moją torbę do drugiego busa, a ten już odjechał.
Bojąc się o całość mojego netbooka, wywołałem kierowcę przez CB prosząc o nie przyciskanie torby. Spoko – usłyszałem, ale wcale spokojny nie byłem. Kierował nieznany mi Ukrainiec, na S3 jechał 140 bojąc się zostać w tyle za pierwszym busem; na początku miałem obawy co do jego umiejętności kierowcy, ale jechał nieźle. Dojechaliśmy. Wieczorem wytarłem kurz na półkach przydzielonego mi campingu, porozkładałem swoje rzeczy, i dość wcześnie położyłem się spać, jako że nazajutrz czekała mnie ciężka, całodniowa praca i nocna jazda ponadgabarytowym zestawem pojazdów do Leszna, 350 kilometrów. Pod wieczór, krótko przed wyjazdem dowiedziałem się, że mój camping nie jedzie do Leszna, więc muszę zabrać z niego swoje rzeczy. Gdzie? Do kabiny mojej scanii. Że mam ich dużo? No to po co tyle ich brałem? – usłyszałem zadane mi przez szefa pytanie.
I znowu, jak w niedzielę, gdy pakowałem się do wyjazdu, łzy stanęły mi w oczach, bo ponownie poczułem się, żyjąc na walizkach, jak bezpański pies przenoszony gdzieś, bez swojego kąta i swojej woli. W Lesznie miałem pojechać na bazę i spać w swoim pokoju. Po co więc wiozłem te wszystkie graty? – zadawałem sobie bezradne pytanie. Już w czasie jazdy uświadomiłem sobie, że wszystkie klucze z bazy, cały ich pęk, zostawiłem na półce w campingu, a wśród nich klucz do mojego pokoju…
Bałem się tej drogi: po całym dni pracy jeszcze nocna jazda, ale szło mi nieźle – „senny” kryzys miałem dość krótki, a zwalczyłem go klepiąc teksty afirmacji. Ledwie dziesięciotonowa przyczepa nie obciążała zbytnio ciężarówki, dość nowej scanii, mogłem więc utrzymywać sporą szybkość jazdy, częstokroć przekraczającą osiemdziesiątkę. Na placu byłem pierwszy, o czwartej nad ranem, po dwudziestu jeden godzinach pracy non stop, a tak szybko dlatego, że zaryzykowałem, przekraczając limit dozwolonych czterech i pół godzin jazdy bez przerwy - wszystko dla dłuższego snu.
Byłem w roboczym, brudnym ubraniu, cały byłem brudny, bo nawet rąk i twarzy nie miałem gdzie ani kiedy umyć przed wyjazdem, więc postanowiłem nie korzystać z mojej pościeli: na leżance w kabinie położyłem zwiniętą kurtkę roboczą pod głowę, a przykryłem się moją starą, postrzępioną kufajką. Oczywiście nie zdejmowałem ubrania, a nawet założyłem na siebie dodatkowy sweter – ogrzewanie postojowe nie działało. Nie mogłem usnąć, zimno mi było w stopy. Wstałem, wygrzebałem z torby zapasowe skarpetki, zdjąłem stare, a założyłem dwie pary świeżych. Nie pomogło, więc owinąłem nogi płaszczem przeciwdeszczowy. Było lepiej, ale mimo takiego ogacenia zimno budziło mnie, więc w końcu wstałem raz jeszcze (a w tym rodzaju kabin trudno mówić o wstaniu, w nich wszystko robi się w kucki, albo na siedzącą), rozwiązałem tobół z pościelą i wziąłem mój prywatny śpiwór używany zwykle jako narzuta, więc niezbyt czysty, ponieważ w moim służbowym pokoju w bazie kurzy się niesamowicie. Pęcherz wypełniony wypitym na sen piwem budził mnie w nocy, sikałem na ziemię przez otwarte drzwi klęcząc na fotelu kierowcy, ale w sumie przespałem około siedmiu godzin. Gdy w południe założyłem buty i wyszedłem na dwór, wymięty i cholernie nieświeży, ktoś krzyknął do mnie, że jest śniadanie. Oczy mnie piekły, dłonie miałem brudne – jak iść do kuchni w takim stanie? Pod kranem wyprowadzonym na zewnątrz z kuchennej instalacji mającej własny zbiornik wody, umyłem twarz i dłonie. Bez mydła dłonie ślizgały mi się po zatłuszczonej twarzy. Czym wytrzeć? W kieszeni namacałem zwitek papieru toaletowego i nim wytarłem twarz – zrobił się czarny jak stara onuca. Na śniadanie jak zwykle była paskudna kiełbasa z wody, kupowana z przeceny po pięć złotych za kilo.
Przypomniały mi się słowa szefa odmawiającego nam podwyżki i tłumaczącego swoją odmowę „podwyżką kuchenną”, jak się wyraził; że musi więcej wydawać na nasze wyżywienie, bo cukier podrożał. Zakipiałem bezsilną złością. Kiełbasy nie jadłem, nigdy jej nie jem, na szczęście kucharka miała troszkę marmolady. Obok przy stole siedział właściciel tak cholernie śmierdzących skarpetek, że ledwie przełknąłem dwie kromki chleba.
Po śniadaniu jeden z kolegów wziął ode mnie klucze od scanii, bo musiał gdzieś nią jechać; prosiłem go o zamykanie kabiny na klucz, o zwrócenie uwagi na mój bagaż, w którym, oprócz ubrań, był telefon, komputer i portfel z dokumentami i pieniędzmi. Obiecał pilnować, a ja znowu poczułem się jak ten pies.
Szef, jak to on, zdaje się, że podejrzewał moją złośliwość – on wszystkich ocenia według siebie – z powodu tych zapomnianych kluczy. Dał mi na najbliższą noc inny camping. Siedzę w nim, komputer postawiwszy na brzegu stolika, obok mojej nie rozpakowanej torby, i piszę tę relację z początku mojego lunaparkowego sezonu. Brud tutaj i bałagan. Drzwi od szafy są bez zamka, siedzenie przy stoliku rozlatuje się, drzwi od niedziałającej lodówki nie dają się zamknąć, na podłodze i w szufladach śmieci. Nie mam czym sprzątnąć tutaj, a poza tym… po co, skoro jutro może znowu będę się przenosić? Na obu łóżkach kompletna pościel, wygląda na nieużywaną, po praniu. Wącham ją. Czuję zapach taniego proszku przebijający ponad zapach stęchlizny. Ujdzie. Koledzy podłączyli wodę i prąd do wozu sanitarnego, więc nareszcie mogłem zmyć z siebie brud dwóch dni. Jutro zaczynamy pracę o siódmej, kończymy o dziewiętnastej.
Do emerytury mam dziewięć lat.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.