Dodany: 11.03.2007 03:58|Autor: librarian

Niezwykłe wspomnienia


Beata Obertyńska (1898-1980), córka młodopolskiej poetki Maryli Wolskiej, była aktorką, poetką i pisarką. Dzieciństwo i młodość spędziła we Lwowie, kurs szkoły średniej przerabiała w domu, egzaminy zdawała eksternistycznie. Debiutowała jako poetka w 1924 w „Słowie Polskim”. Po egzaminach w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej występowała w latach 1933-1937 w teatrach lwowskich.

Wspomnienia „W domu niewoli” obejmują zajęcie Lwowa przez Sowietów, aresztowanie przez NKWD w lipcu 1940, pobyt w osławionym lwowskim więzieniu „Brygidki”, następnie drogę przez więzienia kolejno Kijowa, Odessy, Charkowa, obóz w Starobielsku, i wreszcie zesłanie i drogę do łagru Loch-Workuta. W łagrze Obertyńską ratuje od niechybnej śmierci interwencja życzliwego współwięźnia na stanowisku doktora, który z dużym nakładem sił i sprytu ocala swoją pacjentkę. Dalsza część wspomnień obejmuje dramatyczną drogę powrotną zesłańców zwolnionych na mocy układu rządu gen. Sikorskiego ze Stalinem, w poszukiwaniu polskich placówek mających za zadanie rekrutację do tworzącej się w Rosji armii polskiej.

Obertyńska ewakuowała się z Armią Andersa w 1942 roku, a następnie służyła w Pomocniczej Służbie Kobiet i przeszła cały szlak bojowy Armii Polskiej: Iran, Palestyna, Egipt i Włochy.

Swoje wspomnienia zaczęła pisać jeszcze w Palestynie, odpowiadając na apel generała Andersa o spisywanie losów zesłańców sowieckich. Ukazały się po raz pierwszy we Włoszech w 1946 roku.

Obertyńska zaczyna swą relację od opisu pożegnania swojego domu letniego i wyjazdu do Lwowa. Choć nie wie, co ją czeka, nie ma wątpliwości co do tego, czym jest okupacja sowiecka dla Kresów, dla Polski. Rozpoczyna swoją relację dzień po dniu. Oto Lwów w roku 1940:

„Zaczynają się aresztowania. Czasem w obławie na ulicy, częściej jednak nocami, po domach. (...) Niepodobna przewidzieć na kogo spadnie. Reguły żadnej. Wyłapują doktorów, profesorów, kolejarzy, studentów, nauczycieli, harcerzy, urzędników, księży, kupców. Właściciele wszystkich większych firm już siedzą. Towar zarekwirowany. Sklepy zamknięte. A potem „plebiscyt”!

Wynik z góry przesądzony: w komisji zasiadają tylko ich ludzie. Kontroli z naszej strony żadnej. Do tych „mężów zaufania” zaufania właśnie nie ma nikt. Wiadomo. Podadzą potem cyfry, jakie sami zechcą.

Mało kto zresztą się tym przejmuje. Wiemy, że wedle międzynarodowych praw, żaden plebiscyt nie jest ważny, póki wojska którejkolwiek strony znajdują się na danym terenie. Miasto jeży się od wrogich bagnetów a tajność głosowania więcej niż problematyczna. Głos jednak musi oddać każdy, czy chce, czy nie. Jeśli kto sam, do jedenastej w nocy nie zgłosił się w lokalu wyborczym w dniu plebiscytu, przynosili mu urnę do domu. Wtedy już trudno mówić o „tajności” bo otrzymaną kartkę musiał w ich obecności albo przekreślić albo rzucić taką, jaką ją otrzymał. Istna komedia, nie plebiscyt! (...)

Po tej perfidnej komedii władze ogłosiły oficjalnie, że zgodnie z jednogłośną wolą ludu okupowane tereny, nie! przepraszam – „oswobodzone” tereny – zostają z tym a tym dniem przyłączone do Związku Socjalistycznych Republik Rad, jako „Zachodnia Ukraina”! (...)

Woda w łazienkach zamarzła. Siostra moja ma ręce tak odmrożone, że skóra pęka na każdym zagięciu. Dzieci chodzą okutane jak cebule. (...) W sam dzień Wigilii, z godziny na godzinę, bez jakichkolwiek uprzednich zapowiedzi, władze odmawiają nagle ważności złotemu polskiemu. Dotąd, na równi z rublem, był monetą obiegową. Ludzie zostają bez grosza. Wszystkie oszczędności są już jedynie garstką bezwartościowych świstków. Żaden urząd ich nie zmienia. Żaden sklep nie przyjmuje. Zaczynamy sprzedawać rzeczy. (...)

Aresztowania trwają w dalszym ciągu. Każdy dzień przynosi nowe nazwiska. Lista rośnie. Nikt nie wie, co się dzieje z tymi ludźmi.

Po pewnym czasie ustala się jedno: Zamarstynów, dawne polskie wojskowe więzienie – jest najgorsze. Zza tych murów nic nie przesiąka na zewnątrz. Do więzienia „św. Brygidy”, czyli do „Brygidek” można się jeszcze jakoś dobić. To znaczy można raz na miesiąc oddać dla więźnia paczkę z bielizną i dostać jego własnoręczne pokwitowanie. Z Zamarstynowa, czy na Zamarstynów – nic.

Władze wiedzą – i my wiemy – że całe to pozornie uległe miasto pokryła z nagła sieć tajnych, polskich organizacji. Coś niby naczynia krwionośne zatajone pod skórą. Wiedzą – i my wiemy – że wszystkich polskich oficerów wyłapano. Są powielacze, na których drukuje się wysłuchane w tajemnicy i wbrew zakazowi alianckie komunikaty. Są kolporterzy, którzy te świstki roznoszą. Są ludzie podrabiający dokumenty, dowody osobiste, karty meldunkowe. (...)

Miasto zmieniło twarz. Jest obce. Nie to samo.

Poprzezywano ulice. Nie ma znajomych sklepów. Coraz więcej sowieckich futrzanych czap, szyneli, kaloszy, wysokich butów i chustek na głowie. Kapelusze znikły prawie bez śladu. Z ostrożności. Umyślna mimikra z tłem. Wszyscy o ile możności ucharakteryzowani są na szumowiny. Ich ludzi jednak poznać od razu. Zwłaszcza kobiety. (...) Zegarki wykupili wszystkie od razu. Widziałam jednego, jak paradował przez Pasaż Mikolascha z dużym, kuchennym budzikiem u pasa. Inny znów miał się skarżyć właścicielce mieszkania, że nigdy nie może dobrze umyć rąk, bo woda z muszli za prędko ucieka, kiedy pociągnie za łańcuszek. W teatrze pojawia się raz jakaś „komandirsza” w strojnej, jedwabnej, nocnej koszuli. Kupiła ją już tu, jako suknię. Najpiękniejszą suknię, jaką w życiu miała. Mnożą się żarty i dowcipy na ten temat. (...)

Władze zarządziły bestialski wywóz polskiej ludności ze wsi i osiedli, na całym zajętym terenie! Wiadomości, które nadchodzą, włosy wprost podnoszą na głowie. W ten wściekły kilkudziesięciostopniowy mróz wywożą całe wsie! I znów nie wiadomo, czemu te a nie tamte. Z tych, na które padnie los, wyganiają całą ludność; ładują do pociągów i wysyłają w głąb Rosji. (...)

Po paru dniach Habicha wraca. Jest zielony, do siebie niepodobny, roztrzęsiony, tak prawie jak my. Widać, że coś się w tym człowieku dzieje, że coś w nim kipi, buntuje się. Wreszcie wybucha.
Jeszcze jedna taka ekspedycja – a zwariuje! To ponad ludzkie siły! Te wyjące, czołgające się u nóg kobiety, ta rozpacz bezbronnych, oszalałych trwogą, nocą zaskoczonych ludzi. Mróz. Sanie przed chatami. Wyganianie całych rodzin z domów, odrywanie czepiających się progu chaty rąk. Piekło! Piekło! Wszystko, co człowiek musi wytrzymać sam, to nic, to nic. Ale patrzeć na te dzieci, których nie ma w co odziać na to zimno, na te małe broniące się, krzyczące dzieci.
- Ja nie mogę, no nie mogą patrzeć, jak dzieciom dzieje się krzywda... – mówi z rozpaczą, i widzę, jak mu mięśnie szczęk drgają konwulsyjnie pod skórą. – A tu stój i patrz, jak taki chłop – bieda z nędzą po prostu... bieda z nędzą... owija dzieci w słomę, bo w co je wszystkie naraz odzieje na ten mróz – tka je w skrzynię... no taką z wiekiem, drewnianą skrzynię na rzeczy - ciasno, jedno koło drugiego, jak słoiki w siano i w tej skrzyni dopiero – na sanie! Ten krzyk, ten płacz... ten strach... Nie mogę... no nie mogę! Rozumiecie?!
Rozumiemy...
W jakiś czas potem Habicha popada w niełaskę. Nie dowiedzieliśmy sią nigdy za co. Może równie szczerze jak nam opowiadał jeszcze innym o tym wywozie, choć wątpię. Dość, że z końcem lutego czy w początkach marca dostaje rozkaz natychmiastowego wyjazdu, gdzieś aż za Ural do fabryki”*.

Obertyńska zostaje aresztowana i przewieziona do więzienia:

„»Brygidki« są bardzo rozległe. Nie widzę tego, tylko czuję. Noc jest czarna, gwiazdy bardzo wysoko. Dziwnie inaczej odczuwa się smak powietrza, gdy się jest aresztowanym. (...)

Rozkładam koc na zsuniętych łóżkach, zdejmuję co nieco z siebie i kładę się. Po dwóch nocach spędzonych na ławce w hallu, zdaje mi się, że nigdy tak wygodnie nie leżałam. Pytam o wszy. Są. Oczywiście są i pluskwy też. Ale nie tyle, by nie dały spać.

Kładę się. Zamykam oczy. I nagle – ku najwyższemu zdumieniu natykam się w sobie na cudowny, podwodny – spokój.

Co się stało? Skąd to uczucie głębinnego zadowolenia, ulgi, bezpieczeństwa? I olśnienie: przestałam się bać nareszcie! Jakby kto prąd wyłączył. Jest we mnie cicho i spokojnie, jak mi już dawno nie było. (...) Nie ma czekania na wywóz. Nie ma strachu przed aresztowaniem! Cóż za cudowne uczucie!”*

Czytając wspomnienia Obertyńskiej przeniosłam się całą sobą w inny świat. Narracja przewspaniała, płynna, porywająca, pochłonęła mnie bez reszty. Zniknęłam dla świata na dwa dni, zagłębiając się w ten świat pełen cierpień, okrucieństw, ale i niewolny od dobra i piękna, pojawiającego się, jak zawsze, nieoczekiwanie i z nagła, a Obertyńska piórem poetki umie to piękno oddać jak nikt, w sposób całkowicie zapierający dech.

Czytając „W domu niewoli” uświadomiłam sobie bardzo mocno, że gorący prysznic, czyste i ciepłe łóżko, nie mówiąc już o jedzeniu w bród, o spowszedniałych mandarynkach i czekoladzie, to niewypowiedziany, niezasłużony, cudowny wprost luksus. Zrozumiałam też, że żyjąc w tym luksusie, mało tego, uważając, że to jest coś, co nam się należy, nie tylko nie doceniamy własnego szczęścia, ale i dajemy dowód przewrotności ludzkiej natury, wyrzekając na drobne zupełnie trudności i niemożności.

W trakcie czytania Obertyńskiej co i raz nie mogłam się powstrzymać od podziwu i ogarniającego mnie szacunku dla tych wszystkich dobrych dusz, napotkanych przez nią w więzieniach i łagrach, które w potwornych i nieludzkich warunkach potrafiły nie myśleć o sobie, a koncentrować się na pomocy chorym i potrzebującym. Ludzie ci oddawali swoje siły, swoje racje żywnościowe, narażali życie, aby iść z pomocą. Na kartach wspomnień Obertyńska pisze o nich z jakimś niesamowitym zdumieniem, czułością i szacunkiem, przywołuje ich postacie z wielką miłością, aby unieśmiertelnić tych niezłomnych świętych na zawsze.

Nie brak na kartach wspomnień i elementów czarnego humoru. Obertyńska nie rozczula się nad sobą ani nad innymi. Ciętym językiem oddaje rzeczywistość sowiecką i swoje w niej doświadczenia. Jej opisanie świata i wrażeń imponuje trzeźwością i prostolinijnością.

O jednej ze współwięźniarek na „Brygidkach”:

„Pani Maria Wójtakowa to wspaniały typ lwowskiej mieszczki, jednej z tych, której praprababki, gdy przyszło co do czego, lały smołę i ukrop na łeb różnym Turkom i Tatarom z murów broniącego się miasta. Ma lat pięćdziesiąt kilka, reumatyzm, domek z ogródkiem, uczciwe poglądy na życie i język nie od parady. Brak jej natomiast wykształcenia i kilku zębów, które jej wybito na Zamarstynowie (więzienie sowieckie we Lwowie, gdzie torturami wymuszano zeznania od więźniów). Trzymali ją tam dwa tygodnie w lochu, którego ściany pokrywała gruba warstwa lodu, głodzili, ale prócz tych zębów właśnie nie wytłukli z niej niczego.
- Myśleli, że na durną natrafili! Ze mnie zastraszą. Akurat! Chcecie – mówię – bijcie! Wy tylko to umiecie, wy psy parszywe, wy czorcie syny... A jakże. Tak im prost do oczu mówię. Co niby mam se żałować? A oni nic i nic tylko: organizacja? Właśnie. Już się narychtowałam. Mówię: jaka organizacja? – Ty nie strugaj duraka – mówi on - tylko gadaj! Na co do ciebie te kontrrewolucjonery, czy jak tam – tak często chodziły? Na co? Gadaj! Na pierogi – mówię – na pierogi z kartoflami. Bo ja miałam taką niby stołówkę. A on jak się nie weźmie przeklinać, jak mi zacznie familię po kątach rozstawiać – to już i mnie cholera wzięła. On do mnie: ty suko! Ja do niego: ty hyclu! I pewnie. Sukę złapał to i hycel... On do mnie: ty stara, pani wie co – a ja jemu: choć stara to bym cię jeszcze nie chciała. I my tak se rozmawiali. On do mnie po rosyjsku, ja do niego po polsku. To jak mnie potem wziął tłuc, tom choć wiedziała za co...”*

O „złotej” Cesi, która pomaga innym:

„Leżę i zdaje mi się, że się już nigdy nie potrafię ruszyć. Mam też wrażenie, że od goryczy zaschniętego języka zgorzkniałam cała od stóp do głowy. I wtedy, nagle, czuję przy sobie czyjeś ciepło. Nie mam siły otworzyć oczu.
- Kto to? – pytam na ślepo.
- Nikt... – słyszę matowy, uśmiechnięty głos Cesi i czuję równocześnie, że mi się coś chłodnego kołysze przy ustach. Otwieram oczy i widzę na tle chmurnego nieba kilka czarno-purpurowych, przejrzałych jagód na gałązce. I złoty, wiatrem miotany czub Cesi i jej dobre oczy pod złotymi brwiami.
- Proszę skosztować... Koniecznie! Ja ich już mnóstwo miałam... Garściami... – a ja wiem, że to nieprawda, bo drę się przecie od kilku godzin przez tę tundrę przeklętą i nigdzie nie widziałam jagód.
Ale Cesia jest właśnie taka. Choćby ginęła z pragnienia nie potrafi zjeść sama, nawet takich kilku znalezionych bruśnic. Nim pomyśli, że i jej w gardle zaschło, zawróci z przebytej już drogi, by je komuś innemu w słone ze zmęczenia usta wcisnąć. Ot i teraz. Wróciła, uklękła nade mną, powiedziała, że to już niedaleko, że już dachy widać, dała mi te jagody i poleciała dalej po to pewnie, by komuś innemu powiedzieć, że to już blisko, że jeszcze tylko dwie falistości dzielą nas od łagru, że zaraz będziemy...”*

O doktorze, który uratował jej życie w workuckim łagrze:

„Pamiętam, jak mnie wsadzono na wózek, pełen jakichś twardych worków, jak mnie otulono kocem i podparto „wieszczami”, żebym się nie waliła na boki. To bardzo dziwne uczucie stać się przedmiotem... Przedmiot ten jest wprawdzie pełen wdzięczności i rozczulenia nad cudzą dobrocią, ale nie ma sił tego okazać. Każde słowo i każdy ruch – to nadludzki wprost wysiłek. Najbardziej męczy mnie to, co chciałabym powiedzieć doktorowi. Okręcił mi nogi kocem, a teraz stoi koło wózka nadęty, nastroszony, jak zmokły ptak, z postawionym kołnierzem i rękami w kieszeniach, mały, śmieszny. Bardzo bym chciała mu podziękować. Ale słowa są tak strasznie daleko ode mnie, że nie mogę ich przywołać na czas”*.

Obertyńska jest świadkiem wiarygodnym, bowiem obok morza cierpień i okrucieństwa nie ma problemu z rozpoznaniem dobra i piękna i pochyleniem się nad nim, kiedy je zauważa. Nie rozczula się nad sobą i często krytycznie pisze o sobie czy o postawach ludzkich, kiedy krytyka jest potrzebna, natomiast z szacunkiem i podziwem o postawach, które na to zasługują. Dostrzega też przyrodę, która najczęściej wydaje się wprzęgnięta w okrutne dzieło cierpienia, ale czasem potrafi dać ukojenie i oderwać biednego cierpiącego skazańca i choć na moment przenieść w inny, piękniejszy świat. Obertyńska jest poetką i artystką i to jej powołanie przebija przez karty wspomnień, nadając im specyficzne piękno. Cięty język opisów sowieckiej rzeczywistości, o której mówi bez ogródek, sąsiaduje z opisami przecudnej urody.

„Człowiek to strasznie silne bydlę! Naprawdę! Dwadzieścia chorych, wycieńczonych kobiet, po całodziennej pracy – rusza w godzinę potem w tundrę. Tylko dzięki awanturze, którą wyciął zalany „wracz” naczelnikowi, dostałyśmy wózek pod rzeczy. Nie wszystkie jednak się zmieszczą. Część worków musimy nieść same.

Nie wiem jak zacząć mówić o tej drodze. Po prostu brak mi słów, dziś jeszcze... To, że człowiek nie padł i nie został gdzieś w bagnie – to cud! Chwilami miałam wrażenie, że to nie ja idę, tylko jakieś obce, niewiadome „coś”, do czego mnie przykuto i co by mnie wlokło za sobą przez tę przeklętą tundrę, jak bezwładny, bolący tobół. Pruję przez krzaki borówek kolanami, bo nie mam siły oderwać stóp od ziemi, by je przestąpić. Nie mogę przeskoczyć z jednej gąbczastej kępy na drugą i walę się co parę kroków w bagno, twarzą i rękami. Długo trwa nim się zdobędę na to, by się dźwignąć. Całe szczęście, że mam gorączkę! Ona zdaje się jest tym motorem, który mnie trzyma i pędzi. Tylko ten słony ból w krzyżach i przy każdym wstrząsie – coraz silniejsze kurcze kiszek!

Po pewnym czasie – w chwili kiedy mnie mija jeden z konwojentów, uświadamiam sobie nagle, że ja już od dawna w głos płaczę. Tak przed siebie. W pustkę. Na oślep. Dziwny rodzaj płaczu, którego nie znam. Płacz, nie przynoszący żadnej ulgi, bo się go nie czuje. Cudzy płacz. Dowiedziałam się o nim dopiero, kiedy ucichł na widok wroga.
- Długo będziemy tak iść? – pytam go, ni w pięć – ni w dziewięć.
- Do samej śmierci – odpowiada mi przez ramię, obojętnie, rzeczowo, bez śladu kpin. Dał po prostu wyczerpującą odpowiedź i poszedł dalej. (...)

Wreszcie jestem już tak osłabiona, że mało co wiem o świecie. Zdaję sobie jeszcze sprawę z tego, jak jestem chora, ale stało mi się to obojętne. Możliwość śmierci – o której wiem – też mnie jakoś nie dotyczy. Jest mętna, rozpłynięta w gorączce i nie wydaje mi się wcale straszna. No więc co? No to zostanę na zawsze w tundrze, za zoną. Nie ja jedna. Zresztą to i tak tylko pokrowiec. Czuję to dokładnie. Coś się we mnie rozdwoiło. To bolące, skulone w budzie pod narami „ja”, stało mi się dziwnie obce i nieważne. (...)

A potem – sama właściwie nie wiem, jak mam mówić o potem, bo było i cudownie i okropnie równocześnie.

Nigdy w życiu nie prułam jeszcze twarzą takiej grudniowej nocy, tak wysoko nad ziemią i tak blisko pod gwiazdami! Nigdy jeszcze świat nie wydawał mi się tak doskonale okrągłą, kryształową kulą, w której by cały granat wypłynął pod kopułę i stężał i znieruchomiał w niepojętej ciszy i spokoju gwiazd. I to było cudowne!

Ale też nigdy jeszcze w życiu nie czułam się takim roztrzęsionym, bezsilnym tłomokiem, trzymającym się zgrabiałymi z zimna rękami wielbłądziej kulbaki i nigdy nie było mi tak słabo z głodu. Na długie chwile straciłam jakby przytomność, nie wiedziałam, czy to prawda, czy to sen – a jeżeli nie waliłam się z siodła, to tylko dlatego, że kurczowo zaciśnięte palce nie rozginały się ze zdrętwienia same. Wiatr rozmotał mnie dawno z koca, odwiał go w tył, więc czułam na całym ciele lodowaty, prący dech. Płaszcz skłębił się wokół mnie, spódnica uciekła pod pachy, zostały tylko nieszczęśliwe, półgołe nogi, błyndające się bezwładnie po obu stronach kulbaki. (...)

Suniemy już teraz bezszelestnie stępa, w mroźnym atramencie tej uzbeckiej nocy. – Jest tak nie do wytrzymania ciężko i męcząco, jesteśmy tak wyczerpane i bezsilne, że zaczynamy się głośno modlić wszystkie trzy. Nie wiem co sobie myśli Uzbek – mnie natomiast przychodzi do głowy, że to chyba pierwszy raz od stworzenia świata – w tym właśnie miejscu po powietrzu – wlókł ktoś za sobą, tak wysoko nad tą pogańską ziemią, prośbę o ratunek i wsparcie u Wspomożenia Wiernych.

Jest późna noc, gdy docieramy wreszcie do kołchozu. Nie widać nic, prócz jednego światełka w oknie. (...) Wbite ciasno między tamte śpiące już na deskach łachmany, zamykamy kamiennym snem, bezsprzecznie najcięższy z przeżytych w Rosji okresów: pogoni za wojskiem i wolnością”*.

Wolność wydaje się blisko, bardzo blisko, ale Obertyńska wraz ze swoimi towarzyszkami niedoli zostaje skierowana do kołchozu, gdzie muszą czekać.

Przedstawicielstwo rządu londyńskiego, misja wojskowa nie jest w stanie wyprocesować morza ludzi nadciągających ze wszystkich stron Związku Sowieckiego.

Pobyt w kołchozie to kolejna poniewierka, zimno i głód, ale i tu poetka potrafi oglądać świat we wszystkich jego barwach i urodzie.

„Dawniej miejscowość ta nazywała się inaczej. Dziś przezwali ją Stalinin. (...) Ale mniejsza z tym... Niech się to nazywa jak chce! Żadne przewroty świata nie zdołają tu zetrzeć z powietrza świateł a z ziemi barwy. Nieporównany czar tej uzbeckiej wioszczyny zaczął się w nas sączyć od pierwszej chwili, kiedy z polecenia zarządu kołchozu, czyli tak zw. Kantoru, obarczone workami, ruszyłyśmy ku wyznaczonej nam kwaterze. (...)

A nad tym wszystkim jest powietrze. Powietrze, jak żadne inne. Powietrze, które widać choć jest czyste, przejrzyste i słoneczne. Nie wiem jak to określić? Powietrze puszyste, jak pastel, jak pył motylich skrzydeł, powietrze sypkie, mieniące się światłem, cieniem, kolorami. Nigdy i nigdzie nie widziałam takiego! Człowiek brodzi w rozpylonej wokół niego tęczy – oddycha nią i widzi świat, jak przez miałki, przejrzysty opar”*.

Opisy realiów sowieckich są natomiast ostre, konkretne, reportażowe i pisane z tak zwanym pazurem.

„Obowiązkiem zwiezionych tu Polaków było pokrótce: pracować ponad siły i nie zdechnąć z głodu. Nic więcej.

Dzień wyglądał tak: o świcie tłumy przez brygadierów budzonych oberwańców szły do stołówki na śniadanie. Stołówka kołchozu to mała, ciemna izba z klepiskiem zamiast podłogi, z kilkoma deskami na kozłach i okienkiem do kuchni. Przy okienku – o ile przedłożysz kartkę brygadiera, żeś „wyrabotał” swoje – wydają ci kromkę chleba grubości dwóch palców i czarę kwaśnej kapuścianej wody. Musisz wysiorbać stojąc w ścisku i pośpiechu, bo inni czekają na naczynie. W oddaną przy okienku, nieumytą czarkę nalewa się zaraz zupę dla kogoś drugiego. Ty także po kimś dostałeś swoją...

Po takim śniadaniu całodzienna robota w polu. Jak to się krótko da napisać! Całodzienna robota w polu... Wytrzymać jednak taki dzień nawet mężczyznom nie było łatwo! W nieustannym, lodowatym a jak płomień palącym wichrze - w wichrze zapierającym dech i miotającym plewy w oczy, usta, w rękawy i za kołnierz – taszczyli od maszyny wory tak pełne, że ciężar w pół ich dosłownie łamał. I nic – tylko tak cały dzień te wory, wory... Wracali o zupełnej nocy, zziajani, zakurzeni, obsypani plewą, znów do stołówki na kapuścianą wodę i taką samą kromkę chleba. Jeżeli ktoś nie odrobił swego, brygadier nie mówił mu nic, tylko nie dawał kartki na śniadanie. (...)

(...) przekonałyśmy się już dawno, że z brudu się nie umiera. Jest to jedna z tych rewelacyjnych prawd jakie nam odkryła Rosja. Wiemy już, że można się nie rozbierać miesiącami – i żyć. Że można spać w tym samym, w czym chodzi się od miesięcy, że można równie dobrze jak łyżką – gdy jej nie ma – prętem z przydrożnego drzewa wydzióbywać pętające się po gorącej wodzie kluski – o ile takie są – że można zamiast tytoniu palić kruszone w palcach bodiaki, wreszcie że można do snu układać się przy świetle pomysłowo zrobionego kaganka”*.

Trzecia istotna sprawa, jaka dotarła do mojej świadomości, to fakt, że ten holocaust urządzony przez Stalina i przez Sowietów jest ciągle słabo albo wcale nieznany przez świat. Najpierw przykryty przez wojenną współpracę aliantów ze Stalinem, a potem przez powojenne układy ustanawiające raz na zawsze nowy porządek świata, a i teraz, kiedy ten porządek rozleciał się, kiedy nareszcie tyle narodów odzyskało wolność, jakoś ciągle istnieje poza świadomością świata zachodniego. W posłowiu do wydania z 1968 roku Obertyńska pisze, że nie znalazł się wydawca dla angielskiego tłumaczenia tej książki. Ciekawe, czy nadal jest to książka niedostępna dla angielskojęzycznej części świata.

Nie umniejszając cierpień narodu żydowskiego, chciałabym widzieć podobną uwagę i świadomość ważności przekazania pamięci o tym innym holocauście, o tej krwawej rzezi i morzu cierpienia spowodowanej przez komunizm. Czy fakt, że tak mało uwagi poświęca się tematyce stalinizmu i spowodowanych przez niego krzywd i cierpień milionów nie jest dowodem na to, że system ten, przy całej swojej nieudolności, potrafił jednak wyprodukować skuteczną propagandę, której udało się zasłonić niewypowiedziane zbrodnie i której pokłosiem jest jeszcze ciągle utrzymująca się wiara w komunizm w dniu dzisiejszym.

Polecam wspomnienia Obertyńskiej wszystkim tym, którym okrucieństwa i krzywdy stalinizmu są nieznane, jako wiarygodne, z pierwszej ręki świadectwo, które śmiało postawić można obok „Innego świata” Herlinga Grudzińskiego, „Archipelagu Gułag” Alekstandra Sołżenicyna czy „Na nieludziej ziemi” Józefa Czapskiego.


---
* Beata Obertyńska (Marta Rudzka), „W domu niewoli”, Nakładem Grona Przyjaciół, Chicago 1968.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4527
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 12.03.2007 16:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Beata Obertyńska (1898-19... | librarian
Czytałam już o tej książce w artykule biograficznym o Obertyńskiej- chyba na łamach "Pani", jeśli się nie mylę, ale nie wpadła mi w ręce. Twoja recenzja mnie jeszcze bardziej zachęciła do poszukiwań - sprawdzę w katalogu w bibliotece.
Użytkownik: 00761 12.03.2007 17:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Beata Obertyńska (1898-19... | librarian
Recenzja godna książki. Zgadzam się z Twoim stwierdzeniem, że o sprawach więzień sowieckich, łagrów, zsyłek mówi się zdecydowanie za mało. A to przecież część naszej historii, którą znać się powinno. Książka Obertyńskiej jest niezwykła może dlatego także, że autorka ma dar niezwykle wnikliwego spojrzenia na ludzi i siebie, że potrafi to opisać nie popadając w patos czy cierpiętnictwo. Ta książka jest bardzo prawdziwa i wtedy, gdy mówi o rzeczach tak prozaicznych, jak tępienie wszy, i wtedy, gdy mówi o człowieczeństwie, godności ludzkiej.
W moim wydaniu [Pax, 91] dołączone są także wiersze Beaty Obertyńskiej - doskonały komentarz liryczny do książki i losów autorki.
Użytkownik: Gusia_78 13.03.2007 16:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Beata Obertyńska (1898-19... | librarian
Bardzo ciekawa recenzja librarianko. Ta książka na nią zasłużyła. Zgadzam się z Tobą w zupełności, iż niestety
o milionach zamęczonych w sytemie stalinowskim w pamięci świata nie ma zbyt wiele miejsca. Dlatego tym bardziej
takie pozycje są wyjątkowo cenne i ważne.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: