Przedstawiam Wam konkurs, który przygotował
Paweł:
Konkurs olfaktoryczny, czyli zapachy w literaturze
Wiosna przyszła! A z nią różne zapachy, ale i nie tylko zapachy. Zapach, woń, aromat, smród, odór, fetor, swąd. Książki nie przekazują zapachu bezpośrednio (czasem to i lepiej), ale on tam jest i w zależności od kunsztu autora możemy go sobie lepiej lub gorzej wyobrazić. Zapach czasem pełni kluczową rolę, czasem tylko uzupełnia scenę.
Do odgadnięcia jest
30 pachnących fragmentów, za każdy można otrzymać 2 punkty (po jednym za autora i tytuł), czyli maksymalnie
60 punktów. Uprzedzam, że niektóre fragmenty pachną „inaczej”, dlatego być może co wrażliwsi nie powinni przystępować do czytania przy jedzeniu lub niedługo po nim.
Odpowiedzi proszę wysyłać na adres:
[...]. Jeśli ktoś chce nie chce dostać informacji o czytanych fragmentach, proszę o zaznaczenie tego w pierwszym mailu.
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa
12.04. (wtorek) o godz. 23.59.
Bardzo proszę o rozważne podejście do podpowiedzi. Choć doceniam niektóre pomysły, bardzo proszę o nie opieranie podpowiedzi na rebusach tylko na fragmentach konkursowych. Podpowiedzi powinny być uzupełnieniem fragmentu, a nie jego zastąpieniem. A osobiście bardziej cieszę się z udziału w konkursie osoby, która samodzielnie dochodzi do jednej prawidłowej odpowiedzi niż z osoby, która ma co prawda komplet, ale wiem, że o niektórych „odgadniętych” książkach nie słyszała.
Podpowiedzi może nawet nie będą potrzebne, bo konkurs jest łatwy (naprawdę ☺ ), a we fragmentach są pochowane kluczyki. Owszem, znajdą się też trudniejsze orzeszki, ale znakomita większość to książki bardzo znane i lubiane.
1.
Ciągle ten zapach krwi! Wszystkie wonie Arabii nie odejmą tego zapachu z tej małej ręki.
Och!och!och!
2.
O paręset jardów poniżej, nad małym jeziorkiem leżącym w zagłębieniu łąki, rosła kępa jodeł. Wśród tych drzew spoczywało parę karibu: dwa lub trzy. [T.] wiedział to z taką pewnością, jak gdyby je widział. Równie łatwo jak człowiek odróżnia dzień od nocy, grizli odróżniał
wenipow, czyli woń spoczywającego zwierza, od
nechisoo - woni zwierzęcia będącego w ruchu. Pierwsza unosi się w powietrzu lekko, niby słaby, przelotny zapach ubrania i włosów przechodzącej kobiety, druga ściele się po ziemi, ciężka i przenikliwa jak woń stłuczonego flakonu perfum.
[M.] podpełzł do boku wielkiego grizli i przypadł do ziemi. I on także wyczuł już obcą woń. Teraz przez dziesięć minut [T.] ani drgnął. Oczyma ogarniał wgłębienie łączki, brzeg jeziora i skraj kępy jodłowej; nosem z dokładnością kompasu badał kierunek wiatru. Zwlekał, wiedział bowiem, że znajduje się w niebezpiecznym punkcie. W tym właśnie miejscu plątanina skał wytworzyła rozłam fal powietrznych; lada nieostrożny ruch mógł zdradzić jego obecność i udaremnić łowy, karibu bowiem mają znakomity węch.
Z nastawionymi uszkami, z nowym błyskiem zainteresowania w głębi ślepek, [M.] brał pierwszą lekcję polowania. [T.] bezszelestnie posuwał się naprzód w kierunku wgłębienia, pełznąc niemal na brzuchu. Długa sierść jak grzywa zjeżyła mu się na karku. [M.]szedł za nim trop w trop. [T.] zataczał teraz półkole. Na przestrzeni stu metrów trzykrotnie przystawał węsząc. Wreszcie osiągnął to, czego chciał; miał wiatr prosto w oczy, a woń była obiecująca. Ruszył więc znowu naprzód. Skradał się stawiając drobne kroczki i przewalając się z łapy na łapę, każdy mięsień olbrzymiego cielska był napięty jak struna.
3.
- (…) powiedz mi z łaski swojej, jakże to pachnie dzieciak, który pachnie tak, jak wedle ciebie powinien pachnieć? Co?
- Ładnie pachnie - rzekła mamka.
- Co znaczy “ładnie"? - ryknął na nią [T.]. - Dużo rzeczy ładnie pachnie. Bukiecik lawendy ładnie pachnie. Mięso rosołowe ładnie pachnie. Ogrody Arabii ładnie pachną. Więc jak pachnie niemowlę, słucham!
Mamka zawahała się. Wiedziała, jak pachną niemowlęta, wiedziała to doskonale, wykarmiła tuziny niemowląt, niańczyła je, kołysała, całowała... mogła węchem trafić do nich po nocy, nawet teraz miała w nozdrzach wyraźny zapach niemowlęcia. Ale nigdy dotąd nie próbówała tego wyrazić w słowach.
- No? - huknął [T.]i niecierpliwie pstryknął palcami.
- No więc - zaczęła mamka - to niełatwo powiedzieć, bo... bo one nie wszędzie pachną jednakowo, chociaż wszędzie pachną ładnie, rozumiecie, ojcze, a więc na przykład w nóżkach pachną tak jak taki gładki, nagrzany kamień..., nie, raczej jak garnek..., albo jak masło, tak, właśnie jak świeżutkie masło. A na ciele pachną jak... jak kawałek ciasta zanurzony w mleku. A znowu główka, na czubku, gdzie robi się wicherek, tu, ojcze [T.], gdzie wy już nie macie ani kosmyka... - i dotknęła łysiny zakonnika, który wobec tej powodzi idiotycznych szczegółów na moment oniemiał i jak niepyszny opuścił głowę - tu, właśnie w tym miejscu, pachną najładniej. W tym miejscu pachną karmelem, taki słodki zapach, nie macie pojęcia, ojcze! Kiedy się je w tym miejscu powącha, to człowiek zaraz zaczyna je kochać, wszystko jedno, czy to swoje, czy cudze. Właśnie tak i nie inaczej mają pachnieć małe dzieci. A jeśli tak nie pachną, jeśli w tym miejscu, na czubku głowy, w ogóle nie pachną, nawet tyle co zimne powietrze, tak jak ten tu bękart, to... możecie to sobie tłumaczyć, jak chcecie, ojcze, ale ja - i stanowczym gestem skrzyżowała ramiona pod biustem oraz rzuciła na stojącą u jej stóp kobiałkę spojrzenie tak pełne odrazy, jak gdyby w kobiałce roiło się od ropuch - ja, [J.B.], więcej tego nie tknę!
Ojciec [T.]z wolna podniósł głowę i kilkakrotnie przejechał sobie palcem po łysinie, jak gdyby chciał przygładzić włosy, potem niby przypadkiem zbliżył palec do nosa i poniuchał z namysłem.
- Jak karmel...? - spytał i spróbował wrócić do poprzedniego surowego tonu. - Karmel? Co ty w ogóle wiesz o karmelu? Jadłaś kiedy karmel?
- Nie bezpośrednio - odparła mamka. - Ale byłam raz w jednym pałacu przy Saint-Honore i widziałam, jak z roztopionego cukru i śmietanki robi się karmel. Pachniało tak ładnie, że nigdy tego nie zapomnę.
4.
Usiadłem obok niej, a ona wzięła mnie za rękę.
Niegdyś szalenie lubiłem jej zapach. Zawsze pachniała czymś świeżym: świeżą bielizną, świeżym potem albo świeżą miłością. Czasami używała perfum, nie wiem jakich, ale ich zapach także był świeższy niż wszystko inne. Pod tym świeżym krył się jeszcze inny, ciężki, mroczny i gorzki zapach. Często obwąchiwałem ją niczym ciekawskie zwierzę. Zaczynałem od szyi i łopatek, pachnących po świeżej kąpieli, między piersiami wdychałem świeży zapach potu, który pod pachami mieszał się z inną wonią; ciężki, mroczny zapach wokół pasa i brzucha uważałem za czystą esencję, a zapach między nogami zabarwiony był owocową nutą, która mnie podniecała; obwąchiwałem także jej nogi, stopy i uda, na których gubił się ów ciężki zapach, i wgłębienia pod kolanami, znów pachnące świeżym potem, i stopy, z zapachem mydła, skórzanego obuwia lub zmęczenia. Plecy oraz ramiona nie miały specjalnego zapachu, niczym nie pachniały, a mimo to pachniały nią; w dłoniach krył się zapach dnia i pracy: farby drukarskiej z biletów, metalowego dziurkacza, cebuli, ryby albo tłuszczu z pieczeni, mydlin lub prasowanej bielizny. Umyte początkowo nie zdradzały żadnej z tych rzeczy. Ale mydło tylko tłumiło zapachy, które po chwili ujawniały się znowu, słabiej, stopione w jeden jedyny zapach dnia pracy i jej końca, wieczoru, powrotu do domu i samego domu.
Siedziałem obok [H.] i czułem zapach starej kobiety. Nie wiem na czym polega ten zapach; znam go od babć i starych ciotek, niczym przekleństwo wisi w domach starców, w pokojach i na korytarzach. [H.] była na to za młoda.
5.
Tak więc tu, w Kastellionie, badam swojego fioła i piszę Ci o tym wszystkim szczerze, bo chcę zasięgnąć Twojej rady. Prawda, że jesteś jeszcze młody, Szefie, lecz przeczytałeś wiele dzieł starych mędrców i stałeś się przez to - nie obraź się czasem - trochę starszy. Proszę Cię więc o radę.
Sądzę, że każdy człowiek wydziela specyficzny zapach: nie czujemy go, bo zapachy się mieszają, i nie wiemy, który do kogo należy, wiemy tylko, że coś śmierdzi, i nazywamy to ludzkością, chciałem powiedzieć - ludzkim smrodem. Jedni wdychają go jak lawendę, a mnie on mdli. Ale dość już, to inna śpiewka...
Chciałem raczej powiedzieć - i znowu mało brakowało, abym wyzbył się hamulców - że łotrzyce baby mają węch ostry jak suki, z miejsca wyczują, który mężczyzna ich pragnie, a który nie. Dlatego właśnie w jakimkolwiek mieście postałaby moja noga, nawet teraz, kiedy jestem stary, brzydki jak małpa i źle ubrany, znajdą się zawsze dwie, trzy kobiety, które na mnie polecą. Trafiły więc na mój trop te suki, niech je Bóg błogosławi!
(...)
Kupiłem pieczone pestki dyni, gryzłem je, wypluwając łupiny, i spacerowałem. Zapalały się właśnie latarnie, mężczyźni szli na kielicha, kobiety wracały do domów, a wokół nich unosił się zapach pudru, toaletowego mydła i pieczeni z rożna. «Oj, [Z.]! - mówiłem sobie. - Ile jeszcze twego życia i wąchania takich zapachów? Pewnie niedługo przestaniesz oddychać, korzystaj więc, póki czas, i wciągaj w nozdrza te wonie!» Oto co myślałem, przechadzając się tam i z powrotem po wielkim, znanym Ci placu. Nagle słyszę gwar, tupot tańczących, odgłos bębenka i pieśni. Nastawiam uszu i biegnę tam, skąd dochodzą te dźwięki. Oto kabaret! Tego mi było trzeba! Wszedłem do środka, zająłem stolik przy wejściu. Dlaczego miałbym się krępować? Mówiłem już, że nikt mnie tu nie zna, a więc hulaj dusza!
Na estradzie tańczyła jakaś niezdara, zamiatając spódnicą, ale nie zwróciłem na nią uwagi. Zamówiłem butelkę piwa, patrzę, a tu podchodzi i siada obok maleńka, urocza, kunsztownie wymalowana czarnula.
- Czy można, dziadku? - zwraca się do mnie ze śmiechem.
Krew uderzyła mi do głowy. Miałem szczerą ochotę ukręcić łeb smarkuli. Opanowałem się jednak, bo zrobiło mi się żal kobiety. Zawołałem kelnera:
- Dwie butle szampana! - mówię (wybacz, Szefie, wydawałem Twoje pieniądze, lecz zniewaga była zbyt wielka, toteż musiałem ratować nasz honor, Twój i mój. Musiałem rzucić tego dzieciucha na klęczki przed nami. Jestem pewien, że w tak ciężkiej chwili nie zostawiłbyś mnie bez pomocy. A więc: «Kelner! Dwie butle szampana!»).
6.
Wszystko, co złe, zdarza się zimą. Zimą R. miał wypadek. Na białych górskich zakrętach wpadł w poślizg i wleciał na ciężarówkę. Głową uderzył w kierownicę, złamał nos. Długi niklowany pysk samochodu uratował mu życie. O takich wypadkach mówi się, że nic się nie stało.
A jednak stało się. Od tej pory R. czuł dziwny zapach, chociaż nos zrósł mu się prawidłowo i nie widać już było szwów. R. mówił, że ten zapach pojawiał się znienacka, falami, w różnym natężeniu. Najbardziej czuł go w jednym miejscu, gdzie schodzi się do stawu. Rosły tam pokrzywy, a w nich jesion, więc R. obwąchiwał liście pokrzyw i korę drzewa, lecz nie znajdował tam nic. Myślał nawet, że może woda tak pachnie - ni przyjemnie, ni przykro, trochę słodko i troszeczkę cierpko. Ale to nie była także woda. Raz znalazł ten zapach w kieliszku koniaku. Potem w kawie i na swetrze, który długo leżał w zimowej szafie. W końcu odkrył, że ten zapach nie jest cechą rzeczy, nie przedmioty są jego źródłem, że właściwie on nie ma źródła, tylko przyczepia się do rzeczy na chwilę, na jeden, przypadkowy raz i dlatego tak trudno go nazwać. Nie jest podobny do niczego, mówił raz R., a potem wydawało mu się, że właśnie odwrotnie, że jest we wszystkich innych zapachach, i złamany nos, pokiereszowane komórki węchowe uczuliły się na niego, odkryły go i na zawsze zapamiętały. I to jest właśnie przykre - nie umieć nazwać tego, co się czuje własnym nosem, co od razu zwraca uwagę na ten moment, w którym się jest. To dręczące - nie móc znaleźć miejsca dla tego doświadczenia w hierarchiach innych doświadczeń, nie rozumieć go, nie móc wytłumaczyć. Niektóre owady tak pachną i ich ślad pozostaje na jagodach. Zapach ostrza noża, gdy tnie pomidora. Zapach benzyny pomieszany z wonią zgliwiałego sera. Moje stare perfumy we wnętrzu niemodnej torebki. Opiłki żelaza, rysik z ołówka, nowa płyta CD, powierzchnia szyby, rozsypane kakao.
Dlatego widywałam R., jak często zatrzymywał się w środku tego, co robił, i węszył. Jego twarz stawała się skupiona. Obwąchiwał sobie dłonie i nagle w środku rozmowy zaczynał wąchać urwany guzik. Albo rozcierał w palcach listki piołunu i już mu się wydawało, że odkrył. Ale to zawsze nie było to.
Oboje domyślaliśmy się, że to jest zapach śmierci. Że R. poczuł ją wtedy, gdy jego samochód uderzał w tira, w tym krótkim, nieprawdopodobnym momencie, kiedy wszystko może się zdarzyć i nie ma żadnego odwołania, w momencie o wielkiej potencji, w ułamku sekundy, który jest brzemienny we wszelkie możliwe czasy, jak gram materii, który zaraz stanie się atomową bombą. Tak tam pachnie i to jest śmierć. R. martwił się, że zawsze już będzie ją czuł.
7.
Smok, powiadacie? Że straszny? Że wam dziewice pożera? I zabić dlatego go chcecie? Proszę bardzo, ale muszę was ostrzec, że smok martwy też nie jest przyjemny.
Wiem o czym mówię, właśnie przychodzę ze stron, gdzie mieliśmy smoka, a raczej, gdzie nadal poniekąd go mamy.
Żył długie lata i choć wielu próbowało go zabić, zdechł ze starości. Trochę żeśmy mu w tym pomogli widłami, ale dopiero wtedy, gdy zęby stracił i stał się mniej niebezpieczny. Pod koniec życia ledwie międlił te dziewice bezzębną paszczęką, ostatnie nawet przeżyły, choć wyszły z jaskini wymiędlone, aż zdechł.
Radość oczywiście była wielka. Zebraliśmy się na placu, żeby tańcem i muzyką uczcić wyzwolenie od smoka. Trzy dni trwało święto i zabawa, aż trzeciego dnia pod wieczór coś jakby...
Nie ma co ukrywać: coś zaczęło śmierdzieć.
To nie nasza wina, żeśmy smoka nie pogrzebali. Był tak duży, że tak dużego dołu, który by pomieścił tak wielkie ścierwo wykopać nie podobna. A gdyby nawet, to jak taki ciężar ruszyć z miejsca? Więc zaczął gnić na świeżym powietrzu.
Smród wzmagał się z każdym dniem i nie dawał o sobie zapomnieć, bo oddychać przecież trzeba. Co gorsza, wszystko zaczęło przesiąkać tym smrodem, od powietrza zajęła się ziemia i żywność, a nawet nasza odzież. Tylko ogień pozostał czysty, choć dym, oczywiście, nie.
Sprowadziliśmy cysternę perfum zagranicznych, ale smród z perfumami jest jeszcze gorszy od czystego, że tak powiem, smrodu. Niektórzy żałowali czasów, kiedy smok był żywy. Owszem, wtedy też zapach miał nieszczególny, ale tylko w swojej jaskini i najbliższym jej otoczeniu, teraz zaś cuchnął na całą okolicę.
A najgorsze, że dziewic rozmnożyło się co niemiara. Nietrzebione, siedziały teraz pod każdym krzakiem, gdzie spluniesz, to dziewica. Ale żebyż to siedziały spokojnie! Nie, latały wszędzie z liliami, każda ci swoją lilię pod nos podtyka i żąda, żebyś ją za dziewictwo chwalił.
Tylko że te lilie coś nie bardzo... Zapach, znaczy się.
Co? Już odchodzicie? Nie chcecie posłuchać dalszego ciągu?
Nie dziwię się wam, nieco podjeżdżam, choć dawno zmieniłem ubranie i myję się codziennie. Widocznie do skóry przyległo.
Zresztą, to może i lepiej, że nie chcecie posłuchać, co było dalej. Bo ja nie wiem.
8.
Musiał się teraz zastanowić, jak pozbyć się zdechłej suki. Najpierw jednak umył się, ubrał i zszedł na śniadanie, tym razem także drzwi zamykając na klucz. (...)
Po śniadaniu wrócił do siebie na górę, usiadł na łóżku i popatrzył na psa. (...) uświadomił sobie, że oto nadarza się okazja przeprowadzenia samodzielnie sekcji zwłok. Ta myśl go zaintrygowała, zamiar nastręczał jednak trudności. Po pierwsze krew. Pomagając ojcu przy autopsjach przekonał się, że krew w pewien czas po śmierci krzepnie, mimo to trochę jej zawsze wypływa...
(...)
Nie poszedł na zajęcia, opuścił też obiad. Przez cały dzień preparował zwłoki, robił notatki i szkice. Późnym popołudniem skończył z organami wewnętrznymi i kilkoma stawami. Zamierzał jeszcze zbadać i naszkicować kręgosłup, tymczasem jednak włożył trupa z powrotem do komody i wsunął szufladę. Nalał wody do miski i długo szorował ręce, zużywając w tym celu mnóstwo szarego mydła, a następnie wodę z miski wylał do wanny. Przed zejściem na kolację przebrał się od stóp do głów w świeże ubranie.
A mimo to dziekan Hammond już przy zupie zmarszczył swój mięsisty nos.
- Co się stało? - zaniepokoiła się jego małżonka.
- Coś cuchnie - oświadczył. - Może kapusta?
- Niemożliwe - zaprzeczyła.
[S.] był szczęśliwy, gdy po skończonym posiłku mógł wreszcie wymknąć się do siebie. Siedział w swoim pokoju i oblewał się zimnym potem, drżąc ze strachu, że któryś z domowników zechce się wykąpać. Na szczęście nikt nie zechciał.
Zbyt zdenerwowany, żeby odczuwać senność, czekał długo, aż wszyscy się położą. Kiedy miał już pewność, że leżą w łóżkach, zniósł wannę na spowite ciepłą ciemnością podwórko za domem i wylał krwawe pomyje na trawnik. Studnia zdawała się skrzypieć głośniej niż zwykle, gdy obracał rączką, zawsze istniało też niebezpieczeństwo, że ktoś będzie schodził do ubikacji. Wyszorował wanienkę kilka razy mydłem i dobrze opłukał, a potem wniósł do sieni i zawiesił z powrotem na gwoździu.
Rano okazało się, że nie będzie już mógł spreparować kręgosłupa, gdyż w ciepłym pokoju zgęstniał trupi odór. [S.] nie tylko nie otworzył szuflady, ale opatulił ją nawet dodatkowo poduszką i ściągniętą z łóżka pościelą w nadziei, że zahamuje w ten sposób wydobywający się z niej fetor. Gdy zszedł na śniadanie, twarze zasiadających wokół stołu osób wykrzywiał grymas obrzydzenia.
- Przypuszczam, że to zdechła mysz albo szczur gdzieś w ścianie - powiedział bibliotekarz.
- Nie-zaprzeczyła pani Hammond.-Zlokalizowaliśmy dziś rano źródło tego smrodu. Wygląda na to, że wydobywa się z ziemi przy studni.
Dziekan westchnął.
- Mam nadzieję, że nie będziemy musieli kopać nowej.
Brooke wyglądał tak, jakby zaczął cierpieć na bezsenność. Przez cały czas odwracał nerwowo oczy. [S.], półprzytomny ze strachu, pobiegł na lekcję chemii, aby dać domownikom czas na opuszczenie domu. Po zajęciach wrócił na stancję, ponieważ pilno mu było oczyścić swój pokój. Wdrapawszy się na schody od podwórka natknął się wszelako pod swoimi drzwiami na Brooke'a, panią Hammond oraz jednego z dwóch policjantów, którzy pilnowali porządku w mieście. Pani Hammond trzymała w ręku klucz. Cała trójka obróciła oczy na [S.].
- Czy w tym pokoju znajdują się jakieś zwłoki? - zapytał go policjant.
9.
- Tato! Mamo! Niech ktoś tu przyjdzie!
[R.] zaczęła wstawać, ale [L.] posadził ją z powrotem.
- Zostań z [G.]. Ja pójdę. - Podejrzewał, że wie, w czym problem. Ale przecież, do cholery, wyrzucił kota na dwór; po tym, jak [E.]już się położyła, złapał go w kuchni, gdy węszył koło miski, i wyrzucił. Nie chciał, żeby kot z nią spał. Już nie. Gdy wyobraził sobie [C.] drzemiącego na łóżku [E.], natychmiast przychodziły mu do głowy dziwne myśli o chorobach oraz wspomnienia z zakładu pogrzebowego wujka Carla.
Zorientuje się, że stało się coś złego i że przedtem [C.] był inny, lepszy.
Wyrzucił kota, ale kiedy wszedł do sypialni, [E.] siedziała na łóżku, niemal w półśnie, a [C.] leżał rozciągnięty na kołdrze - mroczny cień w kształcie nietoperza. W dochodzącym z korytarza świetle jego otwarte oczy lśniły tępym blaskiem.
- Tatusiu, zabierz go - jęknęła [E.]. - Tak strasznie śmierdzi.
- Ciii, [E.], śpij - odparł [L.], zdumiony spokojnym brzmieniem własnego głosu. Przypomniał sobie epizod lunatyzmu tuż po śmierci [P.] . Gdy następnego dnia rano dotarł do przychodni, natychmiast zamknął się w łazience, żeby spojrzeć w lustro, przekonany, że wygląda koszmarnie. W istocie jednak wyglądał zupełnie zwyczajnie. Ciekawe, ilu ludzi krąży po świecie, kryjąc w sobie straszne tajemnice.
To nie tajemnica, do diabła! To tylko kot!
Ale [E.]miała rację. Rzeczywiście cuchnął pod niebiosa.
Wyszedł z pokoju córki i zniósł kota po schodach, starając się oddychać przez usta. Owszem, istniały gorsze smrody. Na przykład, brutalnie mówiąc, gówna. Miesiąc wcześniej mieli zabawę z opróżnianiem szamba i jak zauważył Jud, który wpadł do nich i przyglądał się chłopcom z firmy Puffer i Synowie wylewającym nieczystości, „trudno to nazwać Chanel numer 5, co nie, [L.]?”. Woń zgangrenowanej rany - doktor Bracermunn z akademii nazywał je „gorącym mięsem” - też była gorsza. Nawet spaliny z hondy, kiedy przez chwilę stała w garażu z włączonym silnikiem, były gorsze.
Niemniej jednak kot zdecydowanie śmierdział. A poza tym, jak w ogóle dostał się do środka? [L.] wypuścił go wcześniej, wypchnął szczotką, gdy cała trójka - jego najbliżsi - siedziała na górze. W istocie po raz pierwszy od powrotu kota trzymał go w rękach, choć minął już prawie tydzień. Zwierzę leżało w jego ramionach, nieruchome i gorące, niczym uśpiona choroba.
Jaką dziurę sobie znalazłeś, draniu?
Nagle przypomniał sobie swój sen tamtej nocy – [P.] przenikającego przez drzwi między kuchnią i garażem.
Może nie było żadnej dziury. Może [C.]po prostu przeniknął przez drzwi jak duch.
- Niech to szlag - szepnął. Jego głos zabrzmiał lekko ochryple.
Nagle [L.] nabrał pewności, że kot zaraz zacznie się szamotać, że go zaraz podrapie. Ale [C.] leżał absolutnie nieruchomo; promieniowało z niego ciepło i ohydny smród. Patrzył w twarz [L.] , jakby potrafił odczytać myśli ukryte w jego oczach.
10.
Chwilę później karoca stanęła, a przyjaciele z ulgą wysiedli. Otoczenie było... nieokreślone. Dziwna sprawa, ale tak należało to nazwać. Choć rozglądali się, nie potrafili stwierdzić, gdzie się znajdują, ani co ich otacza. Przypominało to przeglądanie gazety w obcym języku. Jedno tylko było oczywiste:
- Ale tu nieziemsko wali! - [N.] zatkał nos. - Jak w domu kolekcjonera zdechłych krów.
- Gdzie? - zdziwił się [F.].
- Tak mi się wymskło... ale wali masakrycznie.
(...)
Przyjaciele z niepokojem patrzyli na rodziców [F.], jakby tamci byli przybyszami z kosmosu. Tata wstał i udał się do kuchni, rzucając po drodze „Harum kuranta. Piponto". Poszli za nim. Szafki kuchenne zapełnione były psią karmą i najprzeróżniejszymi rodzajami mięs. Mięsa były nadpsute i to one tak cuchnęły. Na workach z jedzeniem było napisane wielkimi literami, że robione jest ze świeżych, niepasteryzowanych kotów, pochodzących wyłącznie z polskich hodowli i nie zawiera konserwantów ani sztucznych barwników.
11.
Pewien znajomy kupił kiedyś w Liverpoolu dwa krążki sera. Cóż to były za wspaniałe okazy, dojrzałe i soczyste, a ich wysokooktanowy zapach niósł się na trzy mile i potrafił z odległości dwustu jardów zwalić z nóg dorosłego człowieka. Byłem wtedy przejazdem w Liverpoolu. Znajomy spytał, czy byłbym tak miły i zabrał sery z sobą do Londynu, bo on ma zamiar zostać jeszcze parę dni, a nie jest wskazane trzymać ser tak długo.
- Ależ z przyjemnością, drogi przyjacielu - odrzekłem - z przyjemnością.
Zabrałem sery i wsiadłem do dorożki. Była to stara drynda, którą ciągnęła słaniająca się na nogach szkapina o świszczącym oddechu (w ferworze rozmowy właściciel nazwał ją raz koniem). Położyłem sery na wierzchu, po czym ruszyliśmy majestatycznie z prędkością której mógłby nam pozazdrościć wyścigowy walec parowy. Wszystko szło jak z płatka nagrobnej chryzantemy, póki nie wzięliśmy zakrętu. Wiatr tchnął serowym aromatem w nozdrza naszego Pegaza. Nagle zbudzona szkapa zarżała ze strachu i pognała z prędkością trzech mil na godzinę. Wiatr nadal wiał w jej kierunku, toteż zanim skończyła się ulica, osiągnęliśmy już prawie cztery mile na godzinę, nie dając żadnych szans kalekom i najczerstwiejszym ze staruszek. Prócz woźnicy potrzeba było jeszcze dwóch tragarzy, żeby ją zatrzymać na stacji. Pewnie i to by nie wystarczyło, gdyby któryś nie wykazał się przytomnością umysłu i nie przytknął jej do nozdrzy chusteczki, a następnie nie zapalił armeńskiego kadzidła. Gdy kupiłem bilet i dumnie wparadowałem na peron z serami pod pachą, ludzie z szacunkiem rozstępowali się na boki. Pociąg był zatłoczony, toteż byłem zmuszony wsiąść do przedziału, w którym jechało już siedem innych osób. Pewien gderliwy starszy pan wprawdzie zaprotestował, lecz mimo to wsiadłem, położyłem sery na półce, wcisnąłem się na siedzenie i z miłym uśmiechem powie-działem, że mamy ładny dzień. Po upływie kilku chwil starszy pan zaczął się wiercić.
- Straszny tu zaduch - powiedział.
- Siekierę można powiesić - poparł go sąsiad.
Następnie obaj zaczęli węszyć i już za trzecim niuchem płuca odmówiły im posłuszeństwa - bez słowa wstali i wyszli. Potem powstała tęga matrona i orzekła, że to skandal, żeby zacna zamężna kobieta musiała się tak poniewierać, po czym chwyciła swoją torbę i osiem pakunków i wyszła. Pozostali czterej pasażerowie przez jakiś czas siedzieli spokojnie, dopóki pewien mężczyzna o uroczystym wyrazie twarzy (sądząc po stroju i ogólnej aparycji - z branży karawaniarskiej) nie orzekł, że zapach przywodzi mu na myśl martwe niemowlę. Pozostali trzej pasażerowie nie zmieścili się naraz w drzwiach, toteż doznali uszczerbku na ciele.
Uśmiechnąłem się do dżentelmena w czerni i powiedziałem, że chyba będziemy mieli przedział dla siebie. Roześmiał się życzliwie i odparł, że niektórzy ludzie potrafią zrobić awanturę o byle drobiazg.
12.
W całym korytarzyku pachniało rosołem, a tuż przed drzwiami [L.] dołączył się do tego zapachu aromat kapusty i naleśników. Wszystkie te smakowite wonie stanowiły dla [G.] konkretną jedność, oznaczającą, że dom ten żyje i czeka.
Zadzwoniła radośnie ze dwadzieścia razy, łomocząc w drzwi jednocześnie czubkiem buta i pięścią.
13.
Jestem więc na pokładzie. Przekroczyłem wybrzuszoną nasmołowaną burtę, która dawno temu mogła być jedną z groźnych „drewnianych fortyfikacji obronnych” Brytanii, schyliwszy się wszedłem przez niskie drzwi do jakiegoś pogrążonego w ciemności pomieszczenia... I niewiele brakowało, bym udławił się własnym oddechem. Dobry Boże, cóż za straszliwy smród! W mroku nieznacznie tylko rozjaśnionym sztucznym światłem trwała gorączkowa krzątanina. Jakiś osobnik, który przedstawił się jako mój służący, zaprowadził mnie do czegoś w rodzaju dużej skrzyni ustawionej przy burcie statku i oświadczył, iż jest to moja kajuta. Człowiek ów utyka na jedną nogę, z pewnością liczy sobie wiele lat, ma twarz o ostrych rysach oraz lśniącą łysinę na szczycie czaszki, okoloną sterczącymi we wszystkie strony siwymi włosami.
- Dobry człowieku, czy możesz mi wyjaśnić, skąd ten smród? - zapytałem.
Zaczął żywo rozglądać się dokoła, jakby spodziewał się raczej ujrzeć go niż poczuć.
- Smród, panie? Jaki smród?
- Ten smród - odparłem, zasłaniając sobie nos ręką. - Fetor, odór... Nazwij go sobie, jak chcesz.
Pogodny drań z tego [W.]. Obdarzył mnie tak promiennym uśmiechem, jakby nagle pokład nad naszymi głowami rozstąpił się, wpuszczając do wnętrza blask słońca.
- Szybko pan do niego przywyknie.
- Nie mam najmniejszego zamiaru do niego przywykać. Gdzie jest kapitan tego statku?
[W.] błyskawicznie zalał wodą płomień swego uśmiechu i otworzył drzwi kajuty.
- Kapitan [A.] też nic na to nie poradzi, proszę pana - poinformował mnie. – Nowsze statki mają balast z żelaza, ale w naszym jest piasek i żwir. Gdyby ta łajba była w średnim wieku, że tak powiem, pewnie wymieniliby go na żelazo, ale ponieważ jest bardzo stara, to nie ma odważnego, który zechciałby tam grzebać.
- Nie dziwię się, bo sądząc po zapachu, macie tam chyba cmentarz!
Zastanawiał się przez chwilę.
- Nie wiem, proszę pana, bo jestem tu od niedawna. Proszę teraz wygodnie usiąść, a ja przyniosę brandy.
Zniknął, zanim zdążyłem zebrać się na odwagę, by mu odpowiedzieć, gdyż wiązałoby się to z koniecznością głębszego zaczerpnięcia powietrza.
14.
Maria natomiast, dziecko natury, pozwalała sobie w mojej obecności, nie krępując się wcale, na najśmielsze rzeczy. I tak za każdym razem, gdy miała umyć podłogę w bawialni, zdejmowała od ud poczynając, owe pończochy, które podarował jej [M.], a których chciała oszczędzić. Którejś soboty po zamknięciu sklepu - [M.] załatwiał coś w dzielnicowym biurze partii, byliśmy sami - Maria zrzuciła spódnicę i bluzkę, w ubogiej, ale czystej halce stanęła koło mnie przy stole w bawialni i zaczęła czyścić benzyną kilka plam na spódnicy i bluzce ze sztucznego jedwabiu.
Jak to się stało, że Maria, ledwie zdjęła odzież, ledwie ulotnił się zapach benzyny, zapachniała przyjemnie i naiwnie odurzająco wanilią? Czyżby nacierała się tą przyprawą? Czyżby jakieś tanie perfumy miały ten zapach? A może ta woń była jej właściwa w takim samym stopniu, w jakim pani [K.] zajeżdżała amoniakiem, a babka [K.] przechowywała pod spódnicami zapach lekko zjełczałego masła? [O.], który każdą rzecz musiał zbadać gruntownie, zbadał i wanilię: Maria nie nacierała się. Maria tak pachniała. Ba, dziś jeszcze jestem przekonany, że wcale nie zdawała sobie sprawy z właściwego jej zapachu; bo kiedy u nas w niedzielę po pieczeni cielęcej z tłuczonymi ziemniakami i kalafiorem polanym masłem trząsł się na stole budyń waniliowy, gdyż ja stukałem butem w nogę stołu, Maria, która przepadała za kisielem, jadła budyń bardzo niechętnie, podczas gdy [O.] po dziś dzień uwielbia ten najprostszy i chyba najbardziej banalny ze wszystkich budyni.
(...)
[O.] zerwał się, rzucił się ku Marii. Przyjęła go swoimi włosami. Zanurzył w nich twarz. Poczuł, jak rosną mu między wargami. Maria zaśmiała się i chciała go odciągnąć, ja jednak coraz bardziej ją zagarniałem, tropiłem zapach wanilii. Maria śmiała się nadal. Zostawiła mnie nawet przy wanilii, widocznie to ją ubawiło, bo nie przestała się śmiać. Dopiero gdy nogi ugięły się pode mną, a ją zabolało - bo nie puściłem włosów albo one mnie nie puściły - dopiero gdy wanilia wycisnęła mi łzy z oczu, gdy poczułem smak pieprzników czy w ogóle czegoś ostrego, ale już nie wanilii, gdy ów zapach ziemi, który Maria ukrywała za wanilią, przybił mi do czoła butwiejącego [J.B.] i zatruł mnie na zawsze smakiem przemijania, wtedy puściłem.
15.
- Jednakże czuł pan jakiś zapach.
- Zapach? - zdumiał się pan [S.].
- Niech się pan zastanowi, niech pan sobie przypomni, czy poczuł pan jakiś zapach, gdy wszedł pan do pokoju - nalegał [X].
- Rzeczywiście - szepnął pan [S.] - w pokoju był jakiś dziwny zapach.
- Czy może go pan określić bliżej?
- Nie... chyba nie... to był jakiś niezwykły zapach.
- Doskonale - mruknął detektyw [X] i nagle podsunął zaskoczonemu panu [S.] pod nos mały flakonik.
- Czy taki?
Pan [S.] powąchał nieufnie.
- Ładnie pachnie.
- Ja się nie pytam, czy ładnie pachnie, tylko czy to jest ten zapach, jaki pan poczuł wchodząc do pokoju? Gdyby to był ten zapach, to znaczyłoby, że mamy do czynienia z doktorem [B.K.], znakomitym kieszonkowcem.
- Dlaczego?
- Jest to zapach jaśminu, a doktor [B.K] pracuje zawsze w stroju wizytowym suto zroszonym najlepszymi perfumami jaśminowymi. Perfumy jaśminowe to słabość doktora [B.K]. Jest to zapewne słabość niebezpieczna, gdyż naraża go na zdemaskowanie, jednakże doktor [B.K] nie może powstrzymać się od używania tych perfum. Każdy przestępca ma jakąś słabość, proszę państwa. A więc, panie [A.], czy to był ten zapach?
- Nie... to nie był żaden przyjemny zapach, a raczej... - skrzywił się pan [S.] - fetor czy odór.
16.
- Nie potrzebuję światła, aby odnaleźć człowieka, który pachnie czarną tabaką Rappee - odparł [J.], skacząc żwawo po schodach w górę. - Gdyby człowiek ten pachniał jakimś innym zapachem, na przykład sznurami lub gorącą wodą, sprawa przedstawiałaby się oczywiście trudniej. Ale tabaka - cha, cha!
- Jak to, czy gorąca woda ma też jakąś woń? - zdziwił się [d.].
- Oczywiście - odpowiedział [J.]. - Gorąca woda pachnie zupełnie inaczej niż zimna. Gorąca woda lub lód mają naprawdę woń bardzo trudną. Pewnego razu szedłem dziesięć mil w zupełnej ciemności za jakimś człowiekiem, kierując się jedynie zapachem gorącej wody, której używał do golenia, bo biedak nie miał mydła... No, a teraz popatrzmy, z której strony wiatr dmucha. Wiatr jest ogromnie ważny przy wąchaniu na wielką odległość. Nie może to być zbyt silny wiatr - i oczywiście musi dąć z właściwej strony. Najlepsza jest stała, wilgotna, miła bryza (lekki wiatr sprzyjający połowom)... Ha! Ten wiatr idzie od północy.
[J.] pognał na przód statku, wystawił nos pod wiatr i począł mruczeć sam do siebie:
- Smoła, hiszpańska cebula, nafta, mokre płaszcze, zwiędłe liście bobkowe, paląca się guma, koronkowe firanki, rozwieszone na sznurze do suszenia, i lisy - setki młodych lisów
- Czy naprawdę potrafisz wywąchać te wszystkie rzeczy z tego jednego wiatru? - zapytał [d.].
- Ależ naturalnie - odparł [J.]. - I to jest zaledwie cząstka łatwych zapachów, są to mianowicie zapachy najmocniejsze. Każdy zakatarzony kundel potrafiłby rozeznać te wonie. Czekaj pan chwilę, a wymienię panu kilka trudniejszych zapachów naniesionych wiatrem - kilka delikatnych zapachów.
I pies zamknął mocno oczy, wyciągnął łeb daleko pod wiatr i węszył z natężeniem, z na wpół otwartym pyskiem.
Długi czas nie mówił nic, stał nieruchome jak kamień i zdawał się ledwie oddychać, a gdy wreszcie począł mówić, brzmiało to prawie jak smutne nucenie przez sen.
- Cegły - zawodził cichutko - stare, żółte cegły, które kruszeją ze starości w jakimś ogrodowym murze; słodka woń młodych cieląt, stojących w górskim potoku; blaszany dach gołębnika - lub może spichlerza - a na nim południowe słońce; czarne rękawiczki skórkowe w szufladzie biurka z orzechowego drzewa; droga pełna kurzu i koryta do pojenia koni pod platanami; małe grzyby przebijające się przez zgniłe liście i - i - i...
17.
Zwrócił się w moją stronę i wyciągnął rękę, żeby pomacać mego wierzchowca. Koń parsknął trwożnie i stanął dęba.
- Zostawcie go, sir! - poradziłem staremu. - On nie znosi białych.
- Przecież wy także jesteście białym człowiekiem.
- Tak, lecz on uważa mnie za czerwonoskórego.
- Aha! Więc do tego posłużyła maskarada z opończą! A to sprytnie! Rzeczywiście, od was można się wiele, bardzo wiele nauczyć. Ale przecież Indianina czuć... hm, jakby to powiedzieć? Czuć go brudem, dymem ogniska... jednym słowem, czuć go dzikim! Biały nie wydziela tej osobliwej woni.
- Czuć go cywilizacją, nie dzikością? - zapytałem, śmiejąc się.
-Tak, cywilizacją. Jeśli zamaskowaliście się nawet, to koń musiał poznać po zapachu, że nie jesteście Indianinem.
- Zmieniłem właśnie ten zapach.
- Nonsens!
- Nie. Jest wypróbowany środek, którym można każdego oszukać.
- Co takiego?
-To moja tajemnica. Powiem wam to może kiedyś. Ale kto odrobinę pomyśli, sam na to wpadnie.
- Tak? I wyście to sami wymyślili?
- Nikt mi o tym nie mówił, to mój własny wynalazek, wypróbowany zresztą już od dawna. Nie pierwszy raz oszukuję indiańskiego konia. Jednakże za kilka godzin ten zapach się ulotni, a gdy jeszcze zdejmę koc i włożę kapelusz, koń pozna się na oszustwie i będzie się bronił. W biały dzień i na otwartej prerii nastąpi walka, której teraz postaram się uniknąć, aby nie wystawiać życia na szwank.
18.
Czego nigdy nie wiedział nikt z rodziny, a z czego od razu zdali sobie sprawę obcy, to że [X] wytwarzała wokół siebie jakąś aurę niepokoju, atmosferę burzy, wyczuwalną jeszcze w parę godzin po jej przejściu. Mężczyźni doświadczeni w rozkoszach miłości, kosztowanych na całym świecie, twierdzili, że nigdy nie doznawali takich dreszczy, jakie wywoływał w nich naturalny zapach [X]. Na ganku z begoniami, w salonie, w każdym zakątku domu można było dokładnie określić miejsce, w którym przebywała, i czas, jaki minął od chwili, gdy stamtąd odeszła. Był to ślad trwały, nieomylny, którego nikt w domu nie mógł rozróżnić, gdyż od dawna połączył się z innymi codziennymi zapachami, ale obcy odróżniali go natychmiast. Dlatego też tylko oni rozumieli, że młody dowódca straży zmarł z miłości, a rycerz przybyły z dalekich stron stoczył się na dno rozpaczy. Nieświadoma burzliwej atmosfery, w jakiej się porusza, ani nieznośnego stanu wewnętrznej katastrofy, jaki wywołuje swoim przejściem,
(...)
Przegniły strop rozleciał się z groźnym trzaskiem i mężczyzna ledwie zdążył krzyknąć z przerażenia, zanim rozbił sobie czaszkę i umarł bez jęku na cementowej podłodze. Cudzoziemcy, którzy dosłyszeli hałas w jadalni i pospieszyli, żeby wynieść trupa, poczuli na jego skórze dławiący zapach [X]. Całe jego ciało było nim tak nasiąknięte, że z rozbitej czaszki popłynęła nie krew, lecz bursztynowa oliwa przesycona tym tajemnym aromatem, i wtedy zro-zumieli, że zapach [X] torturuje mężczyzn nawet po śmierci, dopóki nie rozsypią się kości. Nie skojarzyli mimo wszystko tego straszliwego wypadku z dwoma innymi, nie znając tamtych dwóch mężczyzn, którzy umarli przez [X]. Trzeba było jeszcze jednej ofiary, żeby obcy przybysze, i wielu spośród dawnych mieszkańców [...], uwierzyli w legendę, że to, czym emanuje ciało [X], nie jest miłością, lecz śmiercią.
19.
No, doczekałem się ja soboty. Nowe buty wzułem. Pół flakonu najlepszych na świecie perfum „STALINOWSKI ODDECH” na głowę wylałem. Dwa zegarki przysposobiłem. Następnie z bukietem kwiatów poszedłem ja na randkę z moją ukochaną. Ale długo na nią czekałem. Nawet zmarzłem porządnie, bo już silne mrozy chwyciły, Ale miłość potężnie mnie rozgrzewała i jakoś doczekałem się ja mego ideału. W rączkę ją, naturalnie, pocałowałem i bukiet kwiatów uroczyście wręczam.
(...)
Więc idziemy sobie uroczyście. Ja złotymi zębami błyszczę. Cały czas, można powiedzieć, gęby nie zamykam. Zegarki również uwidoczniłem należycie. No a perfumami to chyba nikt na całym rynku tak nie pachniał jak ja. A Irce to to się podoba, to owo. Więc kupuję ja dla niej to i owo.
20.
To było prawdziwe indiańskie polowanie. Z dmuchawkami. A także z codziennym rytuałem zabijania ludzkiego zapachu przez dokładne smarowanie ciała zwierzęcym łajnem.
- Na całym ciele, [g.]. Razem z włosami i twarzą! Koło nosa i ust nakładaj najgrubiej, bo tu się będziesz mocno pocił.
- Ymhm?
- Tak. Teraz jest dobrze... Oddychaj, [g.], bo się udusisz. Kiedyś w małym sklepie myśliwskim w USA zaproponowano mi specjalne „perfumy” - domowej roboty - które dają ten sam efekt, co zwierzęce łajno. Nazywały się „Swąd do wieczności”, albo „Swąd ostateczny” - dokładnie nie pamiętam, ale na pewno coś w tym guście.
Powąchałem je i szybko opuściłem sklep, w przekonaniu, że właściciel jest niebezpieczny dla otoczenia. Jedna fiolka „Swądu” wrzucona do systemów wentylacyjnych Pentagonu i trzeba by zbudować nowy. (Pentagon.) Ta sama fiolka upuszczona z niezdarnej łapy na podłogę w prywatnym garażu albo w kuchni, i trzeba by przewietrzyć cały powiat.
Teraz, w dżungli, pożałowałem tamtej decyzji - ach, gdybym miał przy sobie „Swąd”...
Jego zapach, podawany w higienicznych kropelkach, punktowo - na przykład na skórę za uszami lub na kołnierzyk - to byłoby ciacho z kremem waniliowym w porównaniu z obowiązującą mnie obecnie Indiańską Procedurą Maskującą (IPM).
Polegała ona na zanurzaniu dłoni w burozielonych plackach pozostawionych przez dzikie zwierzęta (moim zdaniem cierpiące na żołądek); a potem się człowiek dokładnie nacierał i w ten sposób stawał niewidzialny dla zwierząt.
Czasami, kiedy nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego placka, stosowaliśmy zastępczo suche bobki.
Były wielkości małych pączków. Pochodziły z tego samego... źródła, co placki, ale miały tę wadę (poza wszystkimi wadami o.c.z.y.w.i.s.t.y.m.i), że były twarde i trzeba je było wstępnie namaczać.
Potem i tak szorowały skórę, jak pumeks, za to pachniały zdecydowanie bardziej. Bardziej niż pumeks potrafi pachnieć wszystko, a one pachniały bardziej niż cokolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek. Jasne?!
Moich Indian to bardzo cieszyło, a ja, ku własnemu zdziwieniu, powoli przestawałem mieć zdanie.
21.
Otwór kanału na ulicy [M.] sławny był z zaraźliwych wyziewów, które się z niego wydobywały. Zamknięty kratą z ostro zakończonych sztab żelaznych, podobnych do szeregu zębów, wyglądał na tej nieszczęsnej ulicy jak paszcza smoka ziejąca piekłem na ludzi. Wyobraźnia ludowa przydała ponuremu zlewowi [P.] jakiejś ohydnej nieskończoności. Nawet policji nie przychodziła myśl zbadania tych kryjówek trądu. Któż by się odważył przetrząsać to niewiadome, zapuścić sondę w te cienie, robić odkrycia w tej przepaści. Było to przerażające. Jednak znalazł się ktoś taki. Kloaka miała swojego Krzysztofa Kolumba.
Pewnego dnia w roku 1805, podczas jednej z rzadkich wizyt, które cesarz składał [P.], minister spraw wewnętrznych asystował przy wstawaniu monarchy. Słychać było na placu [K.] szczęk szabel tych niezwykłych żołnierzy wielkiej Republiki i wielkiego Cesarstwa.
Cała ówczesna armia była tam, na dziedzińcu [T.], reprezentowana przez szwadrony lub plutony strzegące spoczynku Napoleona; była to owa świetna epoka, w której wielka armia miała za sobą Marengo, a przed sobą Austerlitz.
– Najjaśniejszy panie – powiedział minister spraw wewnętrznych do Napoleona – widziałem wczoraj najodważniejszego człowieka w twoim cesarstwie.
– Kim jest ten człowiek – zapytał porywczo cesarz – i co zrobił?
– Chce dopiero zrobić, najjaśniejszy panie.
– Cóż takiego?
– Zwiedzić [p.] kanały.
Człowiek ten istniał rzeczywiście i nazywał się [B.].
22.
Nie wiadomo było, gdzie szukać, trafiliśmy na jakiś dziwny mur, który nam do niczego nie pasował, takie coś, jakby zamurowany szyb. Studnia w ścianie. Z różnych przyczyn nie można się było do tego dobrać inaczej, jak od dołu, i kuliśmy na zmianę strop w ciasnym pomieszczeniu w podziemiach, w dodatku nie wprost, a skosem. Każdy pracował oddzielnie, bo na dwóch nie było miejsca, jeden nie wiedział, ile zrobił drugi, tylko po prostu właził tam i kontynuował robotę. Pan kustosz osiągnął podobne rezultaty jak my, też zwrócił uwagę na ów dziwny mur, też spodziewał się tam skarbu, ale pan kustosz lepiej od nas znał zamek. Wiedział, do czego służył szyb powyżej parteru. Przeraził się, że lada chwila znajdziemy mienie barona i zmącił nas. Czekaj, jak by ci to wytłumaczyć... Trzeba było kuć nad głową, w górę i skosem, żeby się przebić do tej dziwnej, zamurowanej części, parę metrów kamienia, w którym łatwo było zgubić kierunek. Ten łajdak to wykorzystał, wlazł tam w nocy i zmienił kierunek naszego kucia w ten sposób, żebyśmy ominęli ową część pod parterem i przebili się od razu wyżej. Wystarczyły mu trzy takie wizyty. Żaden z nas się nie zorientował, każdy myślał, że kontynuuje robotę drugiego. Rezultat był straszliwy...
Patrzyłam na niego z narastającą zgrozą.
- Przestań się śmiać, na litość boską, co jest śmiesznego w straszliwym rezultacie...?!!!
- Nie mogę! Teraz już na wspomnienie tego nie mogę się nie śmiać. Ale, przysięgam ci, że wtedy się nie śmiałem! Przekuliśmy się w końcu przez dół tego szybu, nie tam, gdzie mieliśmy zamiar, tylko trochę obok, i istny cud, że przypadkiem zdążyłem! Padło na mojego przyjaciela, to on, nie wiedząc, co go czeka, przekuł się na wylot i nastąpiła rzecz potworna. Mianowicie okazało się, że ów szyb to był, za przeproszeniem, staroświecki wychodek...,
- Co takiego'?! - spytałam, nie wierząc własnym uszom.
- Staroświecki wychodek, kiedyś tam, przed laty, zamurowany. Bardzo szczelnie zamurowany, bo to był bazalt, cały zamek z bazaltu. Na tego nieszczęsnego chłopaka poleciało wszystko, co się tam gromadziło przez stulecia, pod potężnym ciśnieniem. Przypadkiem przyszedłem tam wcześniej, niż powinienem, i uratowałem mu życie. Byłby się utopił, wyciągałem go nieprzytomnego, tego wszystkiego tam, w górze, było więcej niż miejsca na dole. Sama rozumiesz, że śmiać się zaczęliśmy dopiero znacznie później... On cały dzień przesiedział w potoczku, a ja latałem i szukałem dla niego ubrania. Dla siebie zresztą też. Ode mnie ludzie przestali się odsuwać już po trzech dniach, od niego dopiero po dwóch tygodniach. Włosy musiał ostrzyc na zero, nie do wiary, jak przesiąkł! Ubrania trzeba było wyrzucić z butami włącznie, ale nie mógł wyrzucić dokumentów, które miał w kieszeni. Same te dokumenty wystarczały do uperfumowania całej okolicy...
Potworny obraz oszołomił mnie tak, że zapomniałam, o co mi chodziło i czego się chciałam dowiadywać? Trwała niechęć do osobnika, który wywołał katastrofę, wydała mi się ze wszech miar zrozumiała.
- Nie dziwię się, że go szukałeś dwadzieścia siedem lat...
23.
Nos tak mnie boli, że muszę na chwilę zdjąć zacisk.
Boziu, jak tu śmierdzi! To gaz z baterii! Ale nie, nie tylko gaz. Teraz śmierdzi również fekaliami i moczem, tak przenikliwie, jakby ktoś wypróżnił się w pomieszczeniu. Czy któremuś ze śpiących nawalił mięsień zamykający? Czy też stoi tu gdzieś wiadro do sikania?
Sikanie: natychmiast czuję mocny ucisk w pęcherzu. Zaciskam uda. Parcie na pęcherz się zmniejsza, ale burczenie w brzuchu również się włączyło i nie mogę go tak łatwo opanować. Przecież prawie nic nie jadłem! Kęs kiełbasy z puszki na chlebie z „Wezery" - to wszystko. Teraz wyraźnie fermentuje mi w brzuchu. Co to będzie, jeśli wielu ludziom w przedziale dziobowym zaczną się poruszać flaki. Również w brzuchach funkcje fizjologiczne idą żwawo swoją koleją. Smród fekaliów staje się nie do zniesienia. Wypchnięcie tego wszystkiego sprężonym powietrzem za burtę nie wchodzi w rachubę. Płuczki ustępowej na tej głębokości nie da się użyć.
Lepiej znowu założyć zacisk na nos i oddychać przez pochłaniacz! Zapewniony nam przez naturę wybór: albo nos, albo usta, jest prawdziwym błogosławieństwem. Mogę po prostu wybrać drogę oddychania przez usta, a w gardle na szczęście nie ma nerwów powonienia. Twórca nieba i ziemi, lepiąc z gliny, mądrzej przewidywał niż konstruktorzy naszego żelazka.
Z pewnością jeszcze chwilę wytrzymam. To śmieszne! Teraz tylko leżeć płasko, nie ruszać się, rozluźnić mięśnie brzucha, myśleć o czymś innym niż szczanie i sranie.
(...)
Muszę znowu zdjąć zacisk z nosa. Ohydny smród trudno znieść. Oddychając przez usta, przywołuję przeciwko mdłościom przyjemne wrażenia węchowe: fiołki, dzwonki majowe, selery, szczypiorek, twaróg, grzyby, pietruszka, tymianek.
Jakbym chciał udowodnić własną odwagę, włączam sobie nieprzyjemne zapachy: nasienie herakleum jest mi szczególnie wstrętne. Cuchnie przenikliwie tygrysią klatką. Sparzona gęś: paskudne świństwo, wspomnienie odrażającego smrodu mokrych, wyrwanych piór wstrząsa mną.
A teraz otaczają mnie zapachy, których nie potrafię natychmiast określić. Muszę sobie łamać głowę, skąd pochodzi ta czy inna woń, którą wyraźnie wyczuwam. Ta ostra, słodkawa, na przykład, jest dla mnie zagadką. Wreszcie wpadam na ślad. Oczywiście: świnki morskie! Nasz pokój dziecięcy. Wyraźnie widzę przed sobą wszystkie meble i akwaria, które stały przy oknie. Nawet wzory na muszlach ślimaków, które kleiły się na wewnętrznej stronie szklanych szyb akwarium i miały je utrzymywać w czystości, mogę wyraźnie rozpoznać.
Dręczy mnie nowy zapach, niepodobny do żadnego innego. Wiem już: czarny piasek formierski. Widzę wysokie hale naszej odlewni żelaza, gdzie powietrze nasycone było tym zapachem. Zgromadzona w wysokie stosy ziemia formierska leżała wszędzie, wytarta starannie była tylko wokół zagłębionych form. Wyglądało to tak, jakby wydobywano tu z czarnej ziemi kosztowne sarkofagi.
Siedzę teraz w ciężkim oparze ropy, potu, wilgoci i fekaliów, a ze wspomnień wywołuję nowe zapachy: ognisko z ziemniakami, zgniły opar jesiennych pól - co tylko chcę.
Z wyobrażeń węchowych potrafię nawet stwarzać obrazy, prowadzić się przez nie aż do najdrobniejszych wspomnień: czuję stary aksamit, przeciągam po nim palcami i natychmiast dostaję gęsiej skórki. Owiewa mnie zapach cukrowej waty i już samo przypuszczenie, że musiałbym jej dotknąć, ściąga mi skórę na głowie.
24.
Kiedy w chwili wyjścia z kościoła ukląkłem przed ołtarzem, uczułem nagle, wstając, że z głogów wydziela się gorzki i słodki zapach migdałów; zauważyłem wówczas na kwiatach złotawe punkciki, pod którymi wyobrażałem sobie, że musi być ukryty ten zapach, niby pod zapiekanymi miejscami smak migdałowego kremu albo pod piegami smak policzków panny Vinteuil. Mimo milczącej nieruchomości głogów ten dorywczy zapach był jak szept ich wzmożonego życia; ołtarz drgał nim niby żywopłot nawiedzony przez żywe macki, które przywodził na myśl widok pręcików prawie rudych, zachowujących jakby wiosenną energię i drażniącą siłę owadów dziś przeobrażonych w kwiaty.
(…)
Ścieżka brzęczała zapachem głogów. Żywopłot tworzył szereg kapliczek, które znikały pod pękami kwiatów narzuconych niby na ołtarze; u stóp tych krzewów słońce kładło się na ziemi jasną kratą, jak gdyby przeszło przez okno kościelne. Uroczysty i tak w swej formie odrębny zapach głogów dawał mi wrażenie, iż znajduję się przed ołtarzem Matki Boskiej; wystrojone kwiaty z roztargnioną minką trzymały lśniące bukiety pręcików, delikatnych i promiennych strzałek płomienistego stylu, podobnych tym, które w kościele ażurują poręcz empory lub filarki witrażu, a które tu rozkwitały białym miąższem kwiatu poziomki. Jakże naiwne i chłopskie wydawały się w porównaniu z nimi dzikie róże, które za kilka tygodni miały także w pełnym słońcu wstępować tą samą wiejską drogą, w gładkim jedwabiu swoich różowych staników rozchylanych wiatrem.
25.
Zbliżyli się teraz do miejsca, gdzie rosło coraz więcej ogromnych szkarłatnych maków. Innych kwiatów było tam coraz mniej i mniej i wkrótce nasi przyjaciele znaleźli się w samym środku wielkiego makowego pola. Jak zapewne wiecie, duża ilość maków wydziela zapach tak silny, że każdy, kto go wdycha, zapada w sen i – jeśli się go szybko nie przeniesie gdzieś indziej – może tak spać w nieskończoność. Ale [D.] o tym nie wiedziała, nie mogła też wydostać się spomiędzy gęstwiny jaskrawych kwiatów, więc wkrótce powieki zaczęły jej ciążyć i poczuła, że musi usiąść, by odpocząć i trochę się zdrzemnąć.
[X] nie pozwolił jej na to.
- Musimy jak najszybciej, zanim zapadnie zmrok, dostać się do drogi wykładanej żółtą kostką – rzekł, a [Y] mu przytaknął. Szli więc dalej, ale [D.] zaczęła słaniać się na nogach. Po chwili oczy same się jej zamknęły, zapomniała, gdzie jest i upadła między maki pogrążona w śnie.
- I co teraz? – spytał [X].
- Jeśli zostawimy ją tutaj, na pewno umrze – stwierdził [L.] –Woń tych kwiatów może zabić nas wszystkich. Mnie też oczy zaczynają się kleić, a pies już zasnął. (…)
- Jak najszybciej uciekaj spomiędzy tych śmiercionośnych kwiatów – rzekł [Y] do [L.]. – My zabierzemy stąd dziewczynkę, ale jeśli zaśniesz, jesteś za duży, żebyśmy mogli cię udźwignąć.
[L.] otrząsnął się i pognał przed siebie najwcześniej jak potrafił. Po chwili znikł im z oczu.(…)
Szli i szli, i wydawało się, że wielki dywan śmiercionośnych maków wokół niech się nie skończy. Długo wędrowali z biegiem rzeki, aż wreszcie napotkali swego przyjaciela [L.], śpiącego mocno pośród kwiatów.(…) [L.] poddał się odurzającemu zapachowi upadł przed samym końcem makowego pola, gdzie widać już było piękne, zielone łąki porośnięte miękką trawą.
26.
I wracając teraz do zdrowia, w obliczu odzyskanego, lecz wciąż tak samo zagmatwanego życia Oleg cieszył się, że istnieje takie szczęśliwe miejsce - Usz-Terek, gdzie ktoś myśli za niego, gdzie wszystko jest jasne i proste, gdzie uchodzi za niemal pełnoprawnego obywatela i dokąd wróci jak do domu, jak do domu. Jakieś niewidzialne nici wiązały go już z tym miejscem i gotów był mówić o nim: „u nas”...
W Usz-Tereku przebywał od roku, przez dziewięć miesięcy chorował - i nie zdążył przyjrzeć się tamtejszej przyrodzie i życiu, nie czerpał z nich radości. Człowiekowi choremu step wydawał się zbyt suchy, słońce - zbyt ostre, ogrody - zbyt nędzne, domostwa - zbyt prymitywne.
Jednakże teraz, gdy życie znów wibrowało w nim jak namiętny ryk osłów tamtej wiosennej nocy, Oleg krążył po alejkach szpitalnego parku, patrzył na drzewa, ludzi, kolory, wielkie murowane domy - i tęsknie przypominał sobie każdy szczegół ubogiego, skąpego świata Usz-Tereku. I ów ubożuchny świat był mu bliższy, gdyż był to „jego” świat, swój, swój aż do grobowej deski, swój „po wieczne czasy”, zaś w tym znalazł się tylko chwilowo, przelotnie.
I przypomniał sobie stepowy żusan o gorzkim, a przecież tak swojskim zapachu. I żanlak o kolczastych gałęziach. I jeszcze bardziej kolczasty dżingil - doskonały na żywopłoty (kwitnie w maju, ma fioletowe kwiaty i pachnie równie mocno jak bez). I to oszałamiające drzewo dżidu, którego kwiaty wydzielają tak silną korzenną woń, jak kobieta wyperfumowana ponad wszelką miarę.
Jakie to dziwne, że on, Rosjanin, przypisany do rosyjskich pól i lasów, do spokojnej środkoworosyjskiej przyrody, zesłany tu wbrew własnej woli i na zawsze, tak szybko przywiązał się do tego monotonnego bezkresnego pejzażu, to spalonego słońcem, to smaganego wichrami, do krainy, w której pochmurny dzień jest chwilą wytchnienia, a deszcz - świętem... I chyba pogodził się już z myślą, że pozostanie tu do śmierci.
27.
Pierwsze dojrzewają czereśnie. Półtora centa funt. Niechże to wszyscy diabli! Przy tej cenie nie warto ich nawet zrywać! Czereśnie czarne i czerwone, soczyste, słodkie; każdą z nich do połowy objadają ptaki, a w wydziobanych przez nie otworach brzęczą żółte osy. Na ziemię spadają pestki i schną tam wraz z poczerniałymi resztkami miąższu.
Coraz dojrzalsze i słodsze są fioletowe śliwki. Do diabła! Nie stać nas na okadzanie ich siarką, zrywanie i suszenie! Nie stać nas na opłacenie robotników, choćby nie wiem jak mało żądali. Fioletowe śliwki zaściełają więc ziemię. Najpierw marszczy się nieco ich skórka, potem roje much przylatują na ucztę i dolina wypełnia się słodkawym zapachem rozkładu. Miąższ śliwek czernieje i cały plon gnije na ziemi.
Z kolei żółkną i miękną gruszki. Pięć dolarów tona. Pięć dolarów za czterdzieści pięćdziesięciofuntowych skrzynek. Podcinałeś gałęzie, spryskiwałeś drzewa, dbałeś o swój sad, zrywaj więc teraz owoce, układaj w skrzynki, ładuj na ciężarówki, dostarczaj przetwórniom - i to czterdzieści skrzynek za pięć dolarów. Nie wyjdziemy na swoje. Żółte owoce spadają ciężko i rozpryskują się na ziemi. Osy wgryzają się w słodki miąższ, wokoło unosi się zapach fermentacji i zgnilizny.
Wreszcie winogrona. Ale czy można pozwolić sobie na wyrób dobrego wina? Ludzi nie stać na nie. Zrywaj więc z winorośli ich owoce - zrywaj dobre, zrywaj nadpsute i nadjedzone przez osy. I wytłaczaj je razem z łodygami, razem z błotem i zgnilizną.
Ale przecież w kadziach tworzy się pleśń i kwas mrówczany.
Dodaj więc siarki i taniny.
Woń dokonującej się fermentacji nie jest upajającym aromatem wina, to zapach rozkładu i chemikaliów.
E, co tam! Zawsze to alkohol. I można się nim upić.
Drobni farmerzy wiedzieli, że długi zalewają ich jak morze podczas przypływu. Spryskiwali drzewa, a nie mogli sprzedać owoców, przycinali gałęzie, szczepili, a nie stać ich było na zebranie plonu. Ludzie uczeni pracowali i głowili się, tu zaś owoce gniją na ziemi, a rozkładająca się w kadziach miazga zatruwa powietrze. Skosztujcie tego wina - za grosz smaku winogron, nic, tylko siarka, garbnik i alkohol.
Za rok ten mały sad stanie się własnością wielkiego towarzystwa akcyjnego, bo inaczej farmera wykończyłyby do reszty długi. Winnica przejdzie na własność banku. Ostać się mogą tylko wielcy obszarnicy, do nich bowiem należą również przetwórnie owoców.
28.
Otóż, [E.], jego żona i ja siedzieliśmy już przy stole, gdy usłyszeliśmy nagle, że ktoś w pobliżu nas kichnął. Za pierwszym i drugim razem ledwośmy na to uwagę zwrócili, gdy jednak ów niewidzialny nos trzeci, czwarty raz, a potem nie wiedzieć ile razy jeszcze kichnął, mocnośmy się wszyscy zadziwili. [E.] i tak już gniewny na żonę, że kazała nam długo przed drzwiami czekać, nie otwierając ich, teraz jeszcze bardziej się rozsierdził i zawołał: „Co to ma znaczyć? Kto tutaj tak kicha?”
Rzekłszy to i skoczywszy ze swego miejsca, pobiegł ku schodom, znajdującym się tuż koło komnaty. Pod tymi schodami była komórka z desek, przeznaczona, jak zwykle, na skład podręcznych rzeczy. Zdało mu się, że kichania w tej komórce się rozlegały. Zaledwo [E.] drzwiczki otworzył, natychmiast wydobył się na zewnątrz nieznośny dym z siarki. Już przedtem, poczuwszy tę przykrą woń siarki, pytaliśmy o jej przyczynę, na co gospodyni nam odparła, że zasłony swoje bieliła siarką, a później wystawiła pod schody kociołek, nad którym były rozwieszone, miały bowiem przejść dymem. Dlatego woń jeszcze stamtąd przenika. Jednakoż, gdy [E.], poczekawszy nieco na rozejście się dymu, do komórki zajrzał, spostrzegł tam właściciela kichającego nosa, który dymem siarczanym gryziony, wciąż jeszcze kichał. Zaduch i dym w komórce tak go odurzyły, iż chwiał się na nogach. Gdybyśmy przyszli o kilka chwil później, niewątpliwie byłby duszę wykichał. [E.]na ten widok zawołał: „Rozumiem teraz, wiarołomna niewiasto, dlaczego za przybyciem naszym tak długo nas przede drzwiami trzymałaś! Bodajbym już nigdy radości nie zaznał, jeżeli ci hojnie za to nie zapłacę!”
29.
- Jesteśmy na miejscu! Wrzasnął, przekrzykując jęk wiatru. Dotarliśmy! Nic nie czujecie?
- Co mamy czuć?
- Zapach benzyny. Spalonej gumy. Nie czujecie?
Opuściłem maskę śniegową, przyłożyłem ręce do twarzy i ostrożnie wciągnąłem powietrze nosem. Jedno pociągnięcie wystarczyło. Naciągnąłem maskę z powrotem, ująłem mocniej [Z.] pod ramię i podążyłem za [H.]. Gładka powierzchnia kończyła się po następnych kilku krokach. Teren wznosił się ostro w górę, aby tam utworzyć coś w rodzaju płaskowyżu. Po wywindowaniu [Z.] na to wzniesienie, prawie zupełnie opadliśmy z sił. Przy każdym kroku zapach spalenizny zdawał się być coraz ostrzejszy. Wysunąłem się do przodu i ustawiwszy tyłem do wiatru zdjąłem okulary i zacząłem omiatać równinę półkolistymi ruchami reflektora. Silny zapach spalenizny drażnił, pomimo maski, nozdrza. Zdawał się dolatywać wprost z przodu. Odwróciłem się i osłaniając rękami oczy, skierowałem reflektor w drugą stronę. Przeszedłem parę kroków i uderzyłem o coś twardego. Poświeciłem latarką, ale ledwie rozróżniłem niesamowicie wygięty, stalowy szkielet, okryty z nawietrznej strony śniegiem, a z zawietrznej zupełnie wypalony. Szkielet czegoś, co kiedyś było barakiem z prefabrykatów, specjalnie przystosowanym do przebywania w warunkach arktycznych. Odnaleźliśmy […]
30.
Co się tyczy fetorówki obrzydnicy, przyznaję, iż woń, jaką ona wydaje, nie ma sobie równej. Doktor Hopkins z uniwersytetu w Milwaukee obliczył, że szczególnie energiczne okazy potrafią wytwarzać do pięciu tysięcy cuchów (jednostka odorowa) na sekundę. Ale nawet małe dziecko wie, że fetorówka zachowuje się w ten sposób tylko wtedy, kiedy się ją fotografuje.
Widok wycelowanego aparatu fotograficznego wyzwala odruch zwany refleksem soczewkowopodogonowym, jakim Natura usiłuje bronić owe niewinne stworzonko przed natarczywością gapiów. Prawda, że fetorówka, będąc nieco krótkowzroczna, bierze niekiedy za fotoaparat przedmioty takie, jak papierośnica, zapalniczka, zegarek, a nawet ordery i odznaki, ale to także po części dlatego, że niektórzy turyści używają aparatów zminiaturyzowanych, a wtedy łatwo o pomyłkę. Co się zaś tyczy spostrzeżenia, że fetorówka w ostatnich latach zwielokrotniła swój zasięg i produkuje do ośmiu megacuchów na hektar, należy wyjaśnić, że spowodowane to zostało masowym stosowaniem teleobiektywów.
===========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu