Dodany: 17.03.2011 20:19|Autor: Sznajper
Bóg sumy niezerowej
Robert Wright postawił przed sobą bardzo ambitne zadanie. Postanowił udowodnić w swojej książce, że pojednanie pomiędzy trzema abrahamicznymi religiami jest nie tylko możliwe, lecz wręcz konieczne, aby uchronić świat przed zagładą. Co więcej, pokusił się także o próbę pogodzenia religii z nauką. A wybrał sobie do tego narzędzie dość specyficzne, mianowicie „materializm naukowy”. Nie żebym miał coś przeciwko temu. Rozdziały, w których Wright opisuje genezę i historię religii opierając się na najnowszych odkryciach archeologicznych, antropologii, psychologii społecznej i ewolucyjnej, memetyce czy (świeckiej) biblistyce uważam za najlepsze w całej książce. Problem tkwi w wyciąganych przez niego wnioskach.
„Brzmi to jak paradoks. Z jednej strony sądzę bowiem, że bogowie powstali na zasadzie iluzji i że dalsza historia pojęcia Boga jest, w pewnym sensie, ewolucją iluzji. Z drugiej zaś strony: (1) sama historia tej ewolucji wskazuje na istnienie czegoś, co śmiało można nazwać boskością; oraz (2) owa »iluzja« w procesie ewolucji stała się na tyle efektywna, że zbliżyła się do granic wiarygodności. W obu przypadkach stawała się coraz mniej iluzoryczna”[1],
Powyższy cytat jest fragmentem „Wstępu”, w którym Wright sygnalizuje swoje zamierzenia, ale zastrzega przy tym, że na ostateczne wnioski przyjdzie pora na końcu książki. Najpierw musimy dowiedzieć się, skąd w ogóle w ludzkim umyśle wzięło się pojęcie Boga.
Zaczyna się zabawnie, od gołych pośladków Czukczy wypiętych w stronę porywistego wiatru. Rytuał ten ma na celu przebłaganie łasego na tłuszcz Zachodniego Wiatru. Dalej mamy rozważania o tym, na ile wiarygodnie możemy cokolwiek powiedzieć o wierzeniach prehistorycznych łowców-zbieraczy, opierając się na obserwacjach zachowań łowców-zbieraczy współczesnych. W końcu religie „prymitywne” mają za sobą równie długą ewolucyjną drogę co religie „nowoczesne”, w dodatku kultura i religia obserwatorów skaziła materiał memetyczny obserwowanych. Pomocna okazuje się zasada „dziwności”. Im bardziej jakieś wierzenie odstaje od wierzeń innych kultur, tym większe prawdopodobieństwo jego oryginalności. „Na przykład nie wydaje się możliwe, by chrześcijański misjonarz z wiktoriańskiej Anglii nauczył Czukczę wystawiania gołych pośladków na wiatr”[2].
Kolejne rozdziały najlepiej podsumowuje następujący fragment: „Widzieliśmy już przykłady ziemskiej motywacji, która kształtowała zasady teologii. Widzieliśmy eskimoskich szamanów tłumaczących grzesznym kobietom, że boskie przebaczenie ich grzechów zależy od odbycia stosunku seksualnego z szamanem. Widzieliśmy polinezyjskich wodzów, którzy mówili, że ludzie, którzy im się nie podobali, mają stać się ofiarą dla bogów. Widzieliśmy Sargona z Akadu, który stopił Isztar i Inannę w jedną boginię, aby służyła jego imperialnym ambicjom. Widzieliśmy Echnatona, twórcę egipskiego monoteizmu, gdy likwidował tych bogów, których kapłani mogli stanowić dla niego zagrożenie polityczne. Wielokrotnie widzieliśmy jak boskość, a przynajmniej idea boskości, zmieniała to co ziemskie. Ziemskie motywy – związane z władzą, pieniędzmi i innymi prozaicznymi sprawami – często były głównym motorem zmian, za którymi podążała wiara religijna”[3].
To właśnie wpływ rzeczy doczesnych na to, co transcendentalne jest jednym z głównych wątków „Ewolucji Boga”. Być może taka myśl nie jest specjalnie zaskakująca i szokująca, kiedy rozważamy rozwój starożytnych mitologii. (W końcu mało kto dziś wierzy w wielkiego boga Marduka, jedynego boga Atona, czy pomniejszego, plemiennego boga wojny - Jahwe. A przynajmniej nie w ten sam sposób, w jaki wierzyli ich pierwsi wyznawcy). Ale Wright udowadnia, że taki sam mechanizm ukształtował współczesne religie abrahamowe. Najbardziej bolesny jest chyba sposób, w jaki rozprawia się on z mitem o odwiecznym monoteizmie Izraelczyków i wyjątkowości ich Boga.
Odkrycia archeologiczne i „dziwne” fragmenty Starego Testamentu, które nie zostały zmienione przez świątobliwych redaktorów i tłumaczy, ukazują nam czasy, kiedy Izraelczycy żyli pośród politeistycznych Kananejczyków. A mówiąc ściślej: byli politeistycznymi Kananejczykami. Biblijna opowieść o armii Jozuego, wyrzynającej na rozkaz Boga miasto za miastem, okazuje się bajką, co niektórych może smucić, ale mnie akurat cieszy myśl, że nie taki Bóg straszny, jak go malują.
Czytając Biblię „po kolei” trudno jest zauważyć ewolucję, jaką przechodzi Jahwe, kiedy jednak uda nam się ułożyć fragmenty Starego Testamentu chronologicznie (często szatkując z pozoru jednorodne księgi), widoczna jest stopniowa zmiana od zazdrosnego i wojowniczego boga plemiennego do Jedynego Boga, jaki wyklarował się w umysłach Żydów po niewoli babilońskiej. Zmiana ta wywołana jest w dużej mierze wewnętrzną i zewnętrzną polityką Izraela. Im bardziej naród żydowski jest nękany przez sąsiadów i targany wewnętrznymi konfliktami, tym jego Bóg jest potężniejszy i bardziej jedyny.
„Bóg jakiego opisuję, to bóg w cudzysłowie, bóg, jaki istnieje w ludzkich umysłach. Kiedy na przykład w rozdziale 5 pisałem, że Jahwe jest silny, a jednak współczujący, miałem na myśli, że jego wyznawcy uważali go za silnego, a jednak współczującego. Nie było powodu, bu wierzyć, że »gdzieś tam« żył bóg, który odpowiadał tej wewnętrznej koncepcji. Podobnie kiedy mówię, że Bóg wykazuje postęp moralny, to mam na myśli, że pojmowanie Boga przez ludzi posuwa się w kierunku moralnego postępu.
Z punktu widzenia tradycyjnego wyznawcy oczywiście nie ma w tym niczego inspirującego. Biorąc wszystko pod uwagę, ten pogląd na świat, dla tradycjonalistów, chrześcijan, muzułmanów i Żydów, brzmi jak jakiś dowcip o dobrej nowinie i o złej nowinie. Zła nowina jest taka, że bóg, który – jak sądziliście – urodził się doskonały, w gruncie rzeczy urodził się niedoskonały. Dobra nowina zaś mówi, że ten niedoskonały bóg nie jest naprawdę bogiem, tylko wytworem ludzkiej wyobraźni. Oczywiście, dla tradycyjnego wyznawcy to wszystko brzmi jak zła nowina”[4].
Powyższy cytat i jemu podobne spowodowały, że zacząłem się zastanawiać, do kogo właściwie autor kieruje swoją książkę. Bo że nie do „tradycyjnych wyznawców”, to pewne. Do ateistów też nie. Zbyt często sugeruje, że za moralnym rozwojem „boga” stoi jakiś rzeczywisty Bóg (choć nigdy wprost, co jest jeszcze bardziej denerwujące). Tradycyjny ateista wolałby przeczytać, że za moralnym rozwojem „boga” stoi po prostu rozwój moralny ludzkości (Wright dodałby, że za tym ostatnim stoi „coś co, przy odrobinie wysiłku, moglibyśmy nazwać boskością, lub czymś podobnym, ale zdecydowanie niezrozumiałym i tajemniczym… czy coś”).
Przez całą „Ewolucję Boga” przewija się motyw „sumy niezerowej”, czyli takich działań, z których korzyści czerpią wszyscy, współpracujący ze sobą, uczestnicy. Wraz z rozwojem ludzkości wpływ sumy niezerowej na moralność i religie staje się coraz lepiej widoczny. Powstanie imperiów: perskiego, macedońskiego, a później rzymskiego sprzyjało wymianie handlowej pomiędzy nacjami, a co za tym idzie, tolerancji religijnej i międzyetnicznej przyjaźni. W Imperium Rzymskim pojawiło się miejsce dla religii, która wykorzystywałaby te powszechne, pozytywne zjawiska. Spośród wszystkich sekt, jakie pojawiły się w tamtym czasie, największy sukces odniosło chrześcijaństwo w odmianie propagowanej przez Pawła z Tarsu.
„Podczas gdy Jezus wymawia słowo »miłość« tylko dwa razy w całej ewangelii Marka, Paweł używa go przeszło dziesięć razy tylko w jednym liście, do Rzymian. Czasem mówi o miłości Boga do ludzi, czasem o potrzebie, by człowiek kochał Boga, a mniej więcej połowę listu poświęca wezwaniu, by ludzie kochali się wzajemnie – potrzebie, jak to czasem ujmuje, »miłości braterskiej«. To Paweł jest tym autorem w Nowym Testamencie, który rozciąga braterstwo poza granice etniczne, klasowe, a nawet (pomimo określenia »braterstwo«) poza granice płci”[5].
Suma niezerowa objawia się szczególnie mocno w dzisiejszym, zglobalizowanym świecie. Ziemię oplata coraz gęstsza siatka wymiany handlowej i informacyjnej. W globalnej wiosce, współczesnym odpowiedniku Rzymskiego Imperium, Wright widzi szansę dla „zbawienia” ludzkości poprzez zbliżenie do „prawdy moralnej”. A kierunek temu zbliżeniu nadałyby połączone siły judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, co uchroni nas przed zderzeniem cywilizacji, wojną atomową i nadciągającym totalnym kataklizmem.
Wszystko to bardzo piękne, ale przy czytaniu ostatnich rozdziałów ogarniały mnie coraz większe wątpliwości. Wright najpierw udowadnia, że wszystkie trzy religie monoteistyczne są, oględnie mówiąc, mocno przesadzone, a potem chce, by jednoczyły się one w imię wiary w wyższy porządek moralny. Moim zdaniem, po przeczytaniu „Ewolucji Boga” zjednoczyłyby się co najwyżej przeciwko herezjom Wrighta.
Po drugie, mocno dyskusyjne jest w ogóle istnienie narzuconego „porządku moralnego”, do którego od wieków popycha nas historia. A nawet jeżeli taki istnieje i przyjmiemy za Wrightem, że polega na wzrastaniu empatii, tolerancji i ogólnoludzkiej przyjaźni, w „Ewolucji Boga” nie znajdziemy ani słowa o tym, że ostatnimi czasy to raczej ruchy laickie, a nie religijne, dążą w tym kierunku.
W końcu wreszcie dochodzimy do próby pogodzenia wiary religijnej z nauką, która polega przede wszystkim na zrównaniu wiary w Boga z wiarą w elektron, oraz ocierających się o science fiction (z ogromną przewagą fiction) wywodów na podobieństwo tego:
„O ile wiemy, wszechświat ewoluuje dzięki jakiemuś kosmicznemu doborowi naturalnemu, a wszechświaty, które dają początek życiu, które ewoluują w kierunku wiary w prawdę moralną i bliższego jej przestrzegania, lepiej się replikują niż te, którym brakuje tego porządku moralnego i dążności religijnej”[6].
Podsumowując, uważam że „Ewolucja Boga” na pewno warta jest przeczytania przez każdego zainteresowanego genezą i rozwojem religii. Fragmenty, w których Wright wpływa na mętne wody swojego agnostycznego światopoglądu można spokojnie pominąć, bez szkody dla wyniesionej z lektury wiedzy.
---
[1] Robert Wright, „Ewolucja Boga”, tłum. Zofia Łomnicka, wyd. Prószyński i S-ka, 2010, s. 10.
[2] Tamże, s. 22.
[3] Tamże, s. 147.
[4] Tamże, s. 230.
[5] Tamże, s. 285.
[6] Tamże, s. 476.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.