O dwóch księżycach, co ukradły taką jedną
Do zapoznania się ze skośnookim Murakamim przymierzałem się od pewnego czasu. Bo sporo dobrego o nim czytałem. Bo miałem ochotę na literaturę o azjatyckim kolorycie. Bo dlaczego nie? Okazja przyszła do mnie sama, gdy ukazał się świeży „1Q84″, pierwszy tom intrygująco zapowiadającej się powieści, która w samej Japonii osiąga imponujące nakłady, a małe, żółte ludziki czytają jak opętane. Nie dziwota więc, iż po dodatkowym zapoznaniu się z notką z okładki (wyd. Muza, 2010) oczekiwałem, że będę miał do czynienia z fascynującą treścią. Teraz, będąc już daleko po lekturze, jestem jednocześnie równie daleko od zachwytu. Trudno mi w tej chwili oceniać, na podstawie jednej powieści (a w zasadzie jej fragmentu, bo to trylogia), co takiego widzą czytelnicy w twórczości Murakamiego. Zrozumiałbym jeszcze, gdyby „1Q84″ otrzymywał niskie noty, a wszelacy recenzenci byli dalecy od podniety, ale dotychczas spotykałem się jedynie z pozytywnymi opiniami. Inna sprawa, że zazwyczaj autorstwa kobiet. Może wymagałem zbyt wiele, może problemem jest moja płeć i inny rodzaj podejścia do literatury, jednak to nie zmienia faktu, że srodze się rozczarowałem. Inicjację z Murakamim mógłbym porównać jedynie do pierwszego stosunku (nie, żebym go już miał za sobą, ale dużo o nim czytałem) – niecierpliwe oczekiwanie na mistyczne przeżycie, a w rezultacie dwa, trzy pchnięcia, plum!, ciężkie westchnięcie, zakładam spodnie i ze spuszczoną głową wychodzę.
A potencjał był. Streszczając się: mamy dwoje bohaterów, alternatywną teraźniejszość i nie do końca rozgryzioną (takie prawo pierwszego tomu) tajemnicę pewnego kultu. Aomame (kobieta, bo z tymi japońskimi imionami to nigdy nie wiadomo), dba o swoje żółte, jędrne ciało, popołudniami ćwiczy kopanie facetów w genitalia, wieczorami daje się podrywać w barze łysawym facetom, a w dodatku czasami zdarzy jej się dokonać zbrodni doskonałej i zabić jakiegoś nikczemnika. Tengo, już nie taki stereotypowo mały i chudy, ale wciąż żółty facio, to wykładowca matematyki, niespełniony pisarz i redaktor, któremu trafia się szansa nie do końca legalnej korekty nieźle zapowiadającej się powieści, napisanej przez najwyraźniej lekko upośledzoną (trauma?) nastolatkę. Naszą parkę bohaterów łączą pewne niejasne powiązania, których natury nie poznamy w pierwszym tomie i które zapowiadają się na pozornie proste, jednak nie byłbym taki o tym przekonany, mając na uwadze wątek alternatywnej rzeczywistości.
Wszystko to rozwija się w treści wolno, zbyt wolno, jak na mój gust. Szczególnie wątek Tenga, którego atrakcje codzienności snują się mozolnie między korektą w domowym zaciszu a szarymi spotkaniami ze znajomymi w kawiarni. Historia Aomame też nie zachwyca, bo po początkowym zrywie tempo wyraźnie siada i ślimaczy się smętnie od rozmów ze starymi ludźmi do puszczania się w barze i rozmów o cyckach z koleżanką. Urozmaicenie biegowi wydarzeń próbują nadać fragmenty dotyczące przeszłości bohaterów, ale wkrada się tutaj stylistyczny banał. I to już jest problem, bo nie doświadczyłem w prozie Murakamiego niczego unikatowego. Czyta się go łatwo, ale lekturę dominuje nuda. A nie, przepraszam, jest pewien wyróżniający się element – swoiste powtórzenia. Ile razy Murakami informował nas, na przykład, że kochanka Tenga jest dziesięć lat starsza, a jego ojciec był inkasentem, to nie zliczę. Być może to celowy zabieg, zapamiętanie poprzez powtórzenia, może Japończyk zawsze tak pisze, ale do mnie to nie przemawia i sprawia wrażenie „lania wody”, które absolutnie nic nie wnosi do treści. Nawet gadanie o cyckach, które teoretycznie powinno zainteresować męskiego czytelnika, jest pozbawione uroku i żenujące niczym pijana w sztok, zarzygana kobieta.
Pewnie, można doszukiwać się w treści licznych aluzji (przede wszystkim Orwell), metafor, mądrości życiowych i trafnych uwag. Dla mnie byłaby to jednak pewna nadinterpretacja. Oczekiwałem przede wszystkim wciągającej fabuły, która przykułaby mnie do lektury, a nie zawoalowanego zbioru aforyzmów, dla którego tło stanowią człapiący ze spotkania na spotkanie bohaterowie. Narzuca mi się na myśl gdzieś wyczytane porównanie z twórczością Coelho, ale nie jestem na tyle podły, by takim określeniem Murakamiego znieważyć. Miałem nadzieję na intensywniejszy finał, natężenie mistyki, okultyzmu oraz fantastyki, która występuje raczej symbolicznie i chciałoby się więcej. Nic z tego. Brakuje mi też nieco niepowtarzalnej aury Japonii (w japońskiej przecież powieści!), a liczyłem, że poczuję ją tak wyraźnie, iż będę mógł się nią otulić podczas czytania.
Pierwszy tom kończy się niemrawo, zwiastując dalszy ciąg nudy w tomie drugim. Niestety, najprawdopodobniej po niego nie sięgnę, bo Murakamiemu nie udało się narobić mi apetytu na dokładkę. Już prędzej zapoznam się z jakąś zgoła odmienną powieścią z jego dorobku.
Istnieje także możliwość, że po prostu nie zrozumiałem tej książki, ale nie zrobię z tego problemu. Czasem tak bywa i nie warto rozdzierać kimona. Jednak jeśli jesteś kobietą, to spróbuj śmiało, bo jeszcze nie spotkałem się z negatywną opinią o „1Q84″ z żeńskiej perspektywy. No i Muza zasługuje na klapsa za stado kłujących w oczy literówek. Wypadałoby, aby kolejne wydania były ich pozbawione.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogasku]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.