Gdy dorosły czyta bajkę...
...to ją czyta całkiem inaczej.
W Krakostanie plaga. Krainę nawiedzają wielkie stada Mypingów - niedużych, inteligentnych stworzeń odznaczających się wielką żarłocznością i niepowstrzymanym apetytem. Zjadają zboża, owoce, drób, jaja, a w szczególności korę drzew, ogałacając je do szczętu. Niestety, nawet profesor Baltazar Gąbka, najuczeńszy spośród uczonych grodu Kraka, nie wie, co na to poradzić. Jedynym wyjściem wydaje się udanie się do Krainy Mypingów, skąd stworzenia te przybywają wielkimi gromadami, aby sprawdzić, dlaczego się tak dzieje i czy można temu zaradzić. Wraz z profesorem w podróż udaje się doborowa kompania: arcymistrz patelni Bartłomiej Bartolini, nadworny lekarz doktor Koyot, były zbój Marcin Lebioda, a przede wszystkim Smok Wawelski.
Udając się w kierunku krain nieznanych i niewymienianych nawet w nieodzownym "Opisaniu krain dziwacznych, na krańcach świata znajdujących się", w jakie zaopatrzony jest każdy szanujący się obieżyświat, docierają do wspaniałego państwa, Nasturcji, gdzie ludzie żyją spokojnie i szczęśliwie, a dzieci z radością chodzą do szkół. Jednak w tym samym czasie Największy Deszczowiec i jego najwierniejszy szpieg Mżawka uciekają spod nadzoru w grodzie Kraka, gdzie trzymano ich od czasu pamiętnej wyprawy do Krainy Deszczowców, i już poczynają snuć niecne plany zemsty i odzyskania tronu...
Powieść wyszukałem na ustawionym w miejskiej bibliotece regale z uwolnionymi książkami, traktowanym przez wiele osób jako miejsce pozbycia się książek zalegających u nich od dłuższego czasu. Stąd, oprócz kilku stosików mocno sczytanych harlequinów czy poradników, można tam znaleźć takie nigdy nieczytane rarytasy, jak pierwsze wydanie "Rudego Orma" (trochę porysowane kredkami, czeka na zrecenzowanie) czy właśnie"Misja profesora Gąbki".
Bajkę pamiętałem jeszcze z tak przecież nieodległego dzieciństwa, choć nie za dobrze, dlatego w ramach nadrabiania pokoleniowych zaległości wziąłem ją bardzo chętnie. I nie rozczarowałem się.
Literacko jest to rzecz bardzo dobra. Autor unika prawienia morałów, a fabuła nie jest infantylna. Gąbka nie jest po prostu roztrzepanym doktorkiem, prawiącym, że "e jest emce kwadrat" i jaja w koszulkach, ale naukowcem, co widać choćby w niegłupich rozważaniach, czy Mypingi są rozumne. Czytając, zastanawiałem się, jak można by umiejscowić tę bajkę we współczesnych kanonach, i stwierdziłem, że jest z tym duży problem. Bajki współczesne albo do cna się ubaśniowiły i ugładziły - jak bajki Disneya i ich literackie reprodukcje - albo zapożyczyły chwyty i pomysły od dorosłych powieści kryminalnych, sensacyjnych i fantastycznych, stając się powieściami przygodowymi z nieletnimi bohaterami - jak choćby "Harry Potter" i ekranizacje "Narnii".
W tych pierwszych zbój Lebioda, zagroziwszy swą nabijaną ostrymi krzemieniami maczugą naszym wędrowcom i przepraszając ich później gorąco za pomyłkę, nie mógłby bać się, że zawędruje na stryczek, jak nakazywało prawo, bo w mydlanej bajce o wieszaniu nie może być mowy - dzieci trzeba chronić przed treściami, jakie mogą zobaczyć w wiadomościach telewizyjnych. W tych drugich bohaterem byłby chłopiec podróżujący z Czarnoksiężnikiem Gąbką i groźnym Smokiem, który przeżywałby różne ekscytujące przygody i po pokonaniu przeciwników spotkałby jakąś fajną dziewczynę. No, może trochę przesadzam, ale na takie dwa bieguny się nam to zaczyna rozpadać. A tu gdzieś tak jakby pośrodku nasz Pagaczewski, który baja całkiem po swojemu.
Poważny krytyk, który zajrzałby tu nie mając innych spraw na głowie, powiedziałby, że to prekursorstwo swobodnego postmodernizmu, bo przecież rożne opowieści i historie wzięto tu, zdekonstruowano (trudne słowo) i złożono w nową całość, niebędącą li tylko kombinacją liniową (jeszcze trudniejsze słowo) elementów pierwotnych, jak to się dziś przydarza nierzadko. Spostrzegłby też wyraźną wielowątkowość i istnienie intrygujących postaci epizodycznych, jak chociażby Czciciele Kwitnącego Krokusa, odbywający coroczne pielgrzymki do porośniętych tymi kwiatami łąk. Wymieniłby też z pewnością elementy tyleż baśniowe, co absurdalne, wywołujące u dorosłych rozbawienie, jak zaczepienie samochodem o południk geograficzny czy zawartość sklepów przy Ulicy Miłych Sklepów. Natomiast krytyk nieuzurpujący sobie praw do uczonych wywodów rzekłby po prostu, że jest to dobra książka, której nie zawahałby się dać swym dzieciom, i której nie da się niczego złego zarzucić. Nie jestem ani jednym, ani drugim, lecz sobą, więc coś niecoś do zarzucenia mam.
Książka Pagaczewskiego jest zła, bo za krótka! Co więcej, skoro już inwencja autora skłoniła go do rozmaitych igraszek z czytelnikiem, dziwne się wydaje, że materiał na dwa czy trzy intrygujące rozdziały skrócił on do postaci zapisków z pamiętnika, pomijając obiecujący wątek zmian postaw Deszczowców. Czyżby jednak gonił go termin?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.