Dodany: 30.01.2011 14:51|Autor: zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!

O tym, co pozostało z sadu


Polski czytelnik w zasadzie dopiero teraz ma okazję głębiej zapoznać się z twórczością McCarthy’ego. Wiadomy bestseller, którego tytułu obiecałem sobie nie wymieniać w tym tekście, na tyle zachwycił krytyków i odbiorców, że teraz Wydawnictwo Literackie raczy nas nową powieścią Cormaca co trzy miesiące. Nową w sensie polskiego przekładu. Nie chcę być złym prorokiem, ale to może doprowadzić do przesytu autorem, z tym, że trudno się dziwić wydawnictwu, bo trzeba kuć pisarza, póki gorący. Po kapitalnym, mało romantycznym i cierpkim aż między zębami chrzęści „Krwawym południku” zaprezentowany nam zostaje „Strażnik sadu” – debiutancka powieść McCarthy’ego, która musiała czekać blisko pół wieku na możliwość stanięcia na półce polskiego czytelnika. Czy ma zadatki na kolejny bestseller, podobny do tego, dzięki któremu polski czytelnik pokochał autora? A może stanowi równie ciężkostrawną, ale niepozostawiającą obojętnym żadnego czytelnika przeprawę w stylu „Krwawego południka”? Gdyby bestseller o oczywistym tytule (którego nie wymienię i basta) postawić w punkcie A, natomiast krwisty, na wpół surowy stek („Krwawy południk”) położyć w punkcie B, to odnoszę wrażenie, że „Strażnik sadu” świetnie wkomponowałby się w punkt Ą, w połowie drogi między tymi dwoma. Jak to obliczyłem, jakiego wzoru użyłem? Już wyjaśniam: obliczyłem w pamięci i tak mi wyszło, nie dyskutuj.

Jak wspomniałem, jest to debiut McCarthy’ego i mając tego świadomość mógłbym mędrkować, że to czuć, udawać znawcę, który po lekturze trzech powieści jednego autora jest w stanie ułożyć je chronologicznie tylko na podstawie obserwacji stylu. Nie będę się aż tak wygłupiał. Tym bardziej, że charakterystyczny styl Cormaca jest tutaj wyczuwalny już od pierwszych stron i nikt mi nie wmówi, że ta powieść jest jakby nie jego. Specyficzny sznyt w narracji, niecodziennie przedstawione dialogi, mieszanka niepokoju, melancholii, brudu i kurzu, nie zawsze wytłumaczalnej agresji oraz rozwlekle, wręcz poetycznie opisanej natury. O ile się orientuję, nie każdemu czytelnikowi odpowiada ten ostatni element. I może w tym tkwi tajemnica sukcesu bestsellera, w którym natury nie doświadczyliśmy, opisów zabrakło, a lektura była w porównaniu ze „Strażnikiem” czy „Południkiem” lekka i przyjemna. „Strażnik sadu” nie jest łatwy. On jest nastawiony na powolną lekturę, na niespieszne chłonięcie mroku w niej zawartego; na rozsmakowanie się w metaforycznie opisanej naturze i symbiozie, która zachodzi między nią a człowiekiem. McCarthy cierpliwie kształtuje klimat, w który, przy odrobinie dobrej woli, czytelnik wsiąknie momentalnie, aby następnie podryfować spokojnie przez kolejne rozdziały powieści.

Wśród bohaterów „Strażnika sadu” oczywiście nie mogło zabraknąć mrocznego elementu społeczeństwa, którego tym razem uosabiają reprezentanci fachów wątpliwej uczciwości – przemytnicy alkoholu, kłusownicy, bimbrownicy czy też przedstawiciele prawa, nie do końca bez skazy. Teatrem wydarzeń jest bowiem pewna górzysta wioska, gdzieś w stanie Tennessee, na przełomie lat 30. i 40. XX wieku. Wydarzeń, które w ironiczny sposób splatają losy nieświadomych tego bohaterów.

McCarthy nie zadaje sobie trudu z analizą psychiki postaci. Identycznie jak w „Krwawym południku”, autor nie dzieli się z nami przemyśleniami bohaterów, tym, co im siedzi w głowie, o czym myślą. Skupia się za to na najdrobniejszych nawet czynnościach, na niezauważalnych gestach, na zachowaniu w samotności (której tutaj mnóstwo), na śledzeniu ich wzrokiem. To, moim zdaniem, spory plus, bo w ilu powieściach autor w ogóle nie zagłębia się w duszę swoich bohaterów, nawet tych najważniejszych, nie zarysowuje ich motywacji i rozterek wewnętrznych? Nawet w komiksach stosuje się inny rodzaj chmurek dla oddania myśli bohaterów. A tutaj nic. Tylko czyny i ich przebieg. Relacja jedynie tego, co można odebrać zmysłami.

Jeśli przeczytałeś słynny bestseller i „Krwawy południk”, to już powinieneś wiedzieć, czy chcesz sięgnąć po kolejną powieść McCarthy’ego. „Strażnik sadu” stanowi swoiste połączenie wyciszenia, osamotnienia i powolnego tempa z bestsellera oraz niełatwej, specyficznej narracji „Krwawego południka”, jednak o stonowanej brutalności, bez tej zezwierzęconej przemocy. „Strażnik sadu” stoi w środku i do każdej z tych dwu pozycji ma tak samo blisko. Sama powieść pełna jest sugestywnie opisanych scen. W przejażdżce Syldera z nieznajomym autostopowiczem, w mroku wnętrza samochodu, jedynie przy poświacie tablicy rozdzielczej i zapałki z zapalanego papierosa, jest niezaprzeczalny artyzm, który mnie ujął natychmiast i nie pozwolił tego obrazu wyrzucić z pamięci do teraz.

To dobra powieść, chwilami bardzo dobra. Trzeba jednak w nią wejść, poczuć, a to już nie każdemu się uda. Sam miałem momenty, że padał na mnie cień rozczarowania i znużenia lekturą, ale nie na tyle mroczny, bym ją przerwał. Fabuła nie należy do najbardziej złożonych i zaskakujących nagłymi twistami akcji, bo nie w tym tkwi siła prozy autora. To styl McCarthy’ego stanowi ten magnes, który mnie trzymał przy książce. Obcowanie z nim przynosi pewną satysfakcję, bo ma się wrażenie doświadczania czegoś niepowtarzalnego. Czegoś, co w wyśmienity sposób podsyciło mój głód w „Krwawym południku”, a tutaj pozwoliło go nieco zaspokoić po okresie postu.

Dla fanów stylu Cormaca.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogasQ, tak]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2128
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: