O jesiennych górach. Dla Joli.
10.10.
Kilka dni wcześniej, będąc w delegacji, wieczorem, nareszcie po pracy, czytałem ilustrowaną i dobrze napisaną książkę o polskich górach. Lektura wzbudzała we mnie pragnienie wędrówki, ale także bezsilność, tęsknotę i najsilniejsze uczucie - żal: ostatnie słoneczne dni jesieni, a ja nie mogę pojechać w góry!
Aura okazała się być łaskawa trzymając dla mnie nici babiego lata.
Jeszcze w piątkowe popołudnie zamierzałem pracować w sobotę, a w góry pojechać tylko na jeden dzień, ale zmieniłem plan gdy poznałem prognozę pogody na weekend. Zapakowałem plecak i usiadłem w fotelu obłożywszy się mapami i przewodnikami. Dwa dni na szlaku, więc powinienem wybrać taką trasę, aby w jej połowie było schronisko. Pożądliwie patrzyłem na co większe szczyty, niezdecydowany, aż w końcu zauważyłem, że szukam takiej trasy, aby wejść na jak największą ilość szczytów zaliczanych do korony gór polskich. Wtedy zaprotestowałem: przecież nie dla ich zdobycia chodzę w góry! Nie zbieram żadnych poświadczeń, więc jeśli już, to sam kiedyś zdecyduję, czy zdobyłem koronę, a będzie ona skutkiem moich wędrówek, nie ich przyczyną.
Po raz trzeci w tym roku zdecydowałem się pojechać w Góry Stołowe, bo co prawda we wszystkich pasmach Sudetów wiele jest nieznanych mi szlaków – a każdy woła mnie - ale w te góry ciągnęły mnie fantastyczne formy skalne. Zadzwoniłem jeszcze do schroniska na szczycie Szczelińca rezerwując miejsce – i położyłem się spać.
Różanoplaca odsypiała swoje wczesne letnie wstawanie, a gdy w końcu wyswobodziła się z objęć kochanka (a może nie? Może noc spędziła słuchając świerszcza i rozmyślając nad swoim zapominalstwem?), miałem za sobą połowę trasy i właśnie przejeżdżałem przez Wrocław. Za miastem wjechałem we mgłę. Nie, nie, mgła nie przeszkodzi mi w nasyceniu się urokiem gór – przekonywałem siebie tym usilniej, im bliżej byłem celu podróży – Przełęczy Lisiej przeciętej znaną mi, uroczą Drogą Stu Zakrętów, i im gęstsza była mgła.
Zawsze, ilekroć jadę w góry, odczuwam ekscytację, radość i niecierpliwość, a ten wyjazd dał mi wszystkiego po dwakroć: wszak po raz pierwszy nocować miałem w schronisku, po raz pierwszy oglądać ze szczytu zachód i wschód słońca, od tak długiego czasu po raz pierwszy oderwać się od codzienności na dwie doby. Mgła nie przeszkodzi mi – mówiłem siebie wjeżdżając na teren Parku, między drzewa otulone mgłą. Po wyjściu z zakrętu, mając przed sobą prosty odcinek drogi, rzadkość tutaj wielką, zobaczyłem słońce między ciemnymi, gęstymi gałęziami świerków. Brew przepisom zatrzymałem się, wysiadłem i patrzyłem, oczarowany pięknem tego jakże niespodziewanego widoku. Powietrze z resztką mgły rozpłomieniło się trafione promieniami słońca, spomiędzy drzew wytrysnęły pałające słupy światła, rozświetliły zieleń buków i pognały dalej, między drzewa; były tak jasne, tak intensywne, że naturalnym wydawało się dotknięcie ich; wszystko wokół w tej jednej chwili nabrało ogromnego uroku, a ja sam poczułem w sobie radość życia, niecierpliwość i gotowość przeżywania właściwe młodości. Zobaczyłem zatrzymaną chwilę czasu, chwilę mojego życia: owionęła mnie swoją czarodziejską aurą, a ja chwyciłem ją wołając: trwaj!, i ona posłusznie była przy mnie. Krótko, ale była, rozpoznana i uchwycona. Ręce mi drżały, nie wiedziałem co robić; patrzeć i robić zdjęcia i biec chciałem tam, gdzie świetlne słupy dotykały ziemi by dotknąć je, jak wiele lat temu, gdy dane mi było zobaczyć miejsce wspierania się tęczy o ziemię. Wtedy trawa łąki barwiła się jej kolorami, teraz szarozielone poszycie górskiego lasu słoneczną jasnością odpowiadało słońcu, a posępne jeszcze przed chwilą pnie świerków i buków wydały się zastygłymi w słonecznej pieszczocie olbrzymami nie z tego świata.
Do tego świata sprowadziła mnie mina kierowcy samochodu wymijającego mojego forda o grubość lakieru. Pojechałem na parking na Lisiej Przełęczy, a stamtąd poszedłem żółtym szlakiem ku Białym Skałom. Gdzieś tam, w pobliżu tych urokliwych i faktycznie prawie białych skał, dane mi było zobaczyć kolejny niecodzienny widok: z krawędzi urwiska cały świat wydawał się tonąć w powodzi światła. Powietrze było świetliste, odległe szczyty wyłaniały się z morza świecącej perłowo mgły zalegającej doliny, ciemna zieleń bliskich zboczy nabrała połysku starego złota, a drzewa nad ścieżką stały się feerią kolorów żółtych, bursztynowych i czerwonych, a wszystkie one były żywe, nasycone, lśniące.
Robiłem zdjęcia, ale nie na moje umiejętności uchwycenie takich odcieni barw; zostały mi zdjęcia zrobione moim własnym aparatem, mam je pod powiekami i tam będę je pieczołowicie przechowywać.
Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek zniesie wszystko poza codziennością – i miał rację, zwłaszcza w odniesieniu do mężczyzn, którym jakby trudniej odnaleźć się w toku zwykłych, codziennych trosk i zajęć. Niesprawiedliwość w łatwym stawaniu się czasu wyjątkowego czasem codziennym. Gdybym miał możliwość oglądania tych widoków codziennie, właśnie przez to przestałyby być wyjątkowe, tracąc swój dobroczynny wpływ na mnie; doświadczyłem tej przemiany kilka lat temu, gdy przez ponad dwa miesiące mogłem oglądać z okna swojego pokoju szczyty Beskidu Śląskiego. Zostają więc tylko chwile wyrwane z codzienności, jakby kradzione i na krótki czas przeniesione w inny świat; zostają moje jakże często bezradne próby uchwycenia pięknych chwil, by zatrzymane dalej promieniowały swój urok, pomagały mi.
W pobliżu Narożnika, czy może na nim samym, na brzegu urywającej się gwałtownie wierzchowiny, znalazłem drugiego Małpoluda, miniaturkę niewiele większą ode mnie; nie wiem, czy ta ładna skała ma swoją nazwę, a jeśli nie ma, to może należałoby ją nadać?..
Dalej były Błędne Skały, na które poszedłem, nie pojechałem, czując nieco irracjonalną niechęć przed takim zwiedzaniem gór. To świat ze snu autora książek fantasy, któremu brakuje tylko widoku rycerzy z mieczami na plecach, świat odległy o świetlne mile od mojego codziennego świata.
Godzinę przed zmierzchem wszedłem na szczyt Szczelińca. Byłem w jedynym chyba miejscu Polski, z którego Czechy widać na północy, na południu i na zachodzie. Dolina przede mną oddzielała masyw Szczelińca od sąsiedniego Bozanowskiego Spicaka, już po czeskiej stronie, a daleko i wysoko, na tle ciemniejącego nieba, podobne do zębatych, sinych chmur, widniały Karkonosze z wyniosłym stożkiem Śnieżki, za którymi znowu była Polska. Na lewo, za najbliższym szczytem, byli już sąsiedzi, a za mną był niewidoczny z tego miejsca wysoki masyw Śnieżnika, za którym jeszcze raz zaczynały się Czechy.
Słońce zachodziło nad stromym zboczem Błędnych Skał, oprószając ciemniejący świat złotym pyłem; zarysy szczytów, bliższe czarne, dalsze szare i granatowe, powoli nikły w ciemności, a niżej rozległa dolina znaczyła się tysiącem świateł miasteczek i osad. Ogromna, intensywnie czerwona łuna zachodu rozpalona na pół nieboskłonu oświetlała od dołu granatowe, pęczniejące, brzuchate chmury - jakby ich brzemienne ogniem cielska przygnieść chciały cichą, bezbronną, usypiającą ziemię.
Gdy dwa najbliższe szczyty, Bozanowski Spicak i Błędne Skały, znikły w ciemnościach, jedynie odległa Śnieżka trwała widoczna na tle gasnącej zorzy, niczym niewzruszony strażnik Sudetów.
Obejrzałem się: jasne okna schroniska kusiły. Grzane piwo przed snem? Dałem się skusić. Pokój noclegowy przypomniał mi wojsko: duża sala wypełniona piętrowymi pryczami i smrodem skarpetek. Nawet koce były wojskowe, bo szare i szorstkie.
Od mało wyraźnej szarości na tle ciemności nocy ledwie przeczuwającej nadejście świtu, poprzez niebieski odcień nadawany jego skałom przez pierwsze, delikatne jeszcze światło dnia, po świecenie skał miedzianym kolorem na tle szarych niebieskości dalekich szczytów otoczonych linią horyzontu pałającą odcieniami czerwieni i różu - świt na Szczelińcu w towarzystwie nieporuszonego jak zwykle Małpoluda. Zadziwiał kontrast barw. Doliny w szarościach rozmytych mgłą z której wynurzały się pojedyncze drzewa i małe wzgórza, wyżej intensywnie kolorowa linia horyzontu, a ponad nią błękitniejące, czyste, wyniosłe niebo; pobliskie skały czarne, ostro rysowane, a rosnąca tuż obok brzoza zastygła w oczekiwaniu pierwszych promieni. Tuż po wschodzie słońca, przez krótką chwilę, była jedynym drzewem świecącym żółciami i zieleniami swoich liści, podczas gdy zachodnie zbocza gór trwały w swej czerni, a dolina nie wiedziała jeszcze o wschodzie. Gdy wychyliłem się, zobaczyłem słońcem oblany profil obojętnego Małpoluda i świecące szczyty skał.
Do Karłowa schodziłem powoli, często zatrzymując się i oglądając za siebie, chcąc jeszcze mocniej zapisać w pamięci chwile na szczycie i obrazy słonecznego ranka. Postanowiłem poznać chociaż kawałek czeskich Gór Stołowych, pojechałem więc do Pasterki, w schronisku wypiłem kawę i poszedłem niebieskim szlakiem w kierunku granicy i Broumowskich Stenów. O przejściu granicy dowiedziałem się widząc czeskojęzyczne drogowskazy – niech będzie błogosławiona jedność Europy. Dalej nic się nie zmieniło, bo po obu stronach nieistniejącej granicy słychać zarówno polski, jak i czeski język. Ze szczytu Bozanowskiego Spicaka zobaczyłem schronisko na Szczelińcu, zamykając krąg tych dwóch wyjątkowych dni, a u celu podróży stanąłem przed architektonicznym cudem Natury: skalną bramą. Skały ją tworzące są tak ustawione, że tylko razem, wspierając jedna drugą, zachowują stabilność, a wystarczyłoby jedną z nich uchylić, by cała wielotonowa konstrukcja runęła w dolinę. Pokazuje się amerykańskie bramy, jak Delicate Arch, w Utah, bodajże, a o tej równie pięknej bramie i tak bliskiej nam jakoś mało się słyszy.
Dopisek z następnej niedzieli.
Siedzę w pokoju, zakichany, zasmarkany i obolały.. A plany miałem takie piękne!: w sobotę po pracy pójść do lasu na grzyby, a w niedzielę wczesnym rankiem wyjechać w góry. Niestety, w piątkowe popołudnie przyplątała się grypa czy jak tam się nazywa to choróbsko, no i słoneczny dzień oglądam przez okno, rozżalony nie wiadomo na co. Może za tydzień uda mi się spędzić dzień na szlaku?
Póki co wspominam szczelinieckie skały w blasku pierwszych promieni słońca, próbując określić kolor tego światła: podobny nieco do pomarańczowego, ale przecież ładniejszy od niego, podobny do miedzianego, ale tylko podobny… Gdy wspominam zmiany barw światła na tych skałach, pojawia się połączenie szarości i różowości. Czy różowość może przenikać się z szarością? Może w takim znaczeniu, w jakim wrażenie, nastrój, piękna chwila, były różowe dla Prousta. A czy mogło tak być, że bogini świtu udzieliła skałom barwy swojej sukni? Że był to kolor boskiego szafranu? Nie wiem, ale to możliwe, bo kolor był piękny.
24.10.
Po poprzedniej niedzieli spędzonej w pokoju na kichaniu i smarkaniu, byłem zdecydowany jechać nawet w pochmurny dzień, nawet deszczowy, oby tylko nie padało zbyt intensywnie; taka też miała być pogoda tego dnia dla Kotliny Kłodzkiej. Ubrałem się ciepło, i głęboką nocą, o pół do piątej, wyjechałem na południe. Z głównej drogi w boczną, z tej w boczną bocznej, a na końcu świata, w Stroniu Śląskim, okazało się, że są jeszcze bezimienne dróżki, a za końcem świata jest jego ciąg dalszy: Bielice, mała wioska z trzech stron otoczona górami. Koniec drogi, koniec Polski, i góry wokół. Bez schronisk, z małą ilością szlaków, i – miałem nadzieję – bez ludzi. Chciałem być sam na sam z górami i z jesienną przyrodą, chciałem pożegnać słoneczną aurę i oswoić się z późnojesiennymi krajobrazami, pogodzić się z nadchodzącym listopadem.
Nim wjechałem między zbocza gór, zobaczyłem obiecujące kolory świtu: wśród granatowych chmur mały fragment nieba świecił złotym blaskiem pomazanym smugami najprawdziwszego, intensywnego różu, ale gdy u celu wysiadłem z samochodu, szczytów gór już nie widziałem. Szedłem w gęstej mgle targanej silnym wiatrem, widząc przed sobą tylko kilka najbliższych drzew i kawałeczek ścieżki wśród traw i kamieni; momentalne, gnające z wiatrem, zmiany gęstości mgły czyniły silne wrażenie – jakby mleczne opary ożywały i mijając mnie pędziły gdzieś niczym zjawy. Moja czarna kurtka zmieniła kolor pokrywając się srebrzystym nalotem zatrzymanej mgły – miniaturowymi kropelkami wody, ale trzymała się dzielnie, nie przemokła.
Wszedłem na Kowadło, jeden z najwyższych szczytów Gór Złotych, a z niego poszedłem granicą biegnącą szczytami aż do końca szlaku. Gdy ten skręcił na czeską stronę, zrobiłem to, co chciałem, co planowałem, i na co cieszyłem się: poszedłem dalej granicą, bez szlaku, od słupka do słupka, prowadzony widoczną ścieżką – znak, że nie tylko ja chciałem zanurzyć się w to leśno-górskie pustkowie. Trudno było zabłądzić, a jednak pojawienie się znaków szlaku po ponad dziesięciu kilometrach wędrówki przywitałem z ulgą – może dlatego, że nareszcie wiedziałem gdzie jestem, a byłem pod Rudawcem. Tak przeszedłem z Gór Złotych w Góry Bialskie. Wiatr ucichł, mgła znikła, i w najgłębszej ciszy mogłem patrzeć na zaśnieżone już, biało-czarne zbocza Śnieżnika po drugie stronie przełęczy.
Podobała mi się ta droga, mimo iż buty mi się zbuntowały przepuszczając wodę: szedłem wśród świerków wynurzających się dla mnie z mgły, a droga rozwijała się przede mną spokojnie i z nostalgicznym uśmiechem.
Droga w ogóle, a górski szlak w szczególności, mają w sobie urok, którego nigdy nie udało mi się do końca zdefiniować. Mam w swoich zbiorach zdjęcia dróżek, na które czasami patrzę chcąc… właśnie, nawet tego nie wiem, czy dla wzbudzenia tęsknoty, czy dla jej zaspokojenia oglądam te zdjęcia. Po prostu widok drogi przede mną sprawia mi dziwną przyjemność, co nie jedyną jest jej kobiecą cechą. Chciałoby się iść przed siebie mając ją za towarzysza, zawsze taką samą i zawsze inną, znaną i nieznaną, a nieodmiennie pociągającą - kusicielkę i czarodziejkę.
Schodziłem w dolinę pięknymi, rozległymi zboczami, a towarzyszył mi strumień podążający w tę samą stronę i nieustannie szemrzący swoje opowieści; szarość skał i ciemną zieleń wysokopiennego boru świerkowego rozjaśniały drzewa w najżywszych kolorach jesieni. Gdy zatrzymywałem się i patrzyłem za siebie, w górę, szeroki i jasny stok góry zdawał się być schodami zikkuratu ze świątynią Natury na szczycie.
Im bliżej byłem wioski, tym wolniej szedłem, chcąc odwlec chwilę powrotu…
Wrócę tam. Przejdę całe Góry Złote, znajdę złom kamienny z błyszczącymi drobinami złota i idąc szlakiem będę myślał o ludziach, którzy przez stulecia trudzili się dobywając złoto z tych gór.
14.11.
Z „Bolesława Chrobrego” Gołubiewa.:
„Przeczżeś mnie opuściła na swoich srebrnych skrzydłach,
Kąpiąca swoje włosy młodości w głębiach zielonych i chłodnych,
Kiejby tęcza słoneczna z chmur odchodząca deszczowych,
Kiej miłośnica nadobna, do której zawsze tążymy…”
Gdy trzy tygodnie temu wędrowałem zamglonymi szczytami gór Złotych myślałem, że właśnie żegnam się z wyprawami w słoneczny czas, a witam chmurny i mglisty listopad; czy mógłbym wtedy przypuszczać, że najpiękniejszy dzień, bo niespodziewany o tak późnej porze roku - jak późna miłość - dzień wypełniony słońcem i czystym błękitem od pierwszej do ostatniej swojej chwili, że taki dzień jest jeszcze przede mną? Chyba nie. A przecież tak było, bo jedyne chmury jakie widziałem okrywały wczesnym rankiem szczyty Karkonoszy, ale nawet one były piękne: były ostro rysowanym na tle błękitu majestatycznym wałem przykrywającym szczyty gór, mlecznym dołem, górą opalizującym perłowo. Jednak wysysane przez słońce chmury szybko nikły, i nawet Śnieżka, ta chmurzasta marudnica, nie potrafiła zbyt długo zatrzymać ich dla siebie.
Wyjechałem głęboką nocą, bo o czwartej, chcąc być na miejscu z początkiem dnia, tak przecież krótkiego teraz. Samochód zostawiłem na parkingu na przełęczy Karpnickiej, kwadrans drogi pieszej od schroniska Szwajcarka, i już o siódmej zarzuciłem plecak. Przed ósmą byłem na lewym cycku Bardotki – na Krzyżnej Górze, a cień jej całego i jakże okazałego biustu oglądałem w dolinie:)
Słońce niewiele wychyliło się zza ściany Karkonoszy, tyle tylko, by złotem oprószyć niebieską dolinę i nadać wyrazistych, radosnych kolorów zboczom Gór Kaczawskich po drugiej stronie doliny. Patrzyłem urzeczony: w czystym powietrzu widziałem budynki na Szrenicy i stację TV na szczycie Śnieżnych Kotłów, a Jeleniej Górze budynki mogłem policzyć; przejrzystość powietrza pozwalała na swobodny lot wzroku daleko, po krańce odległego horyzontu, a zdawało się, jakby wszędzie było blisko, na wyciągnięcie ręki. Bogactwo i wyrazistość barw oraz ich przemiany fascynowały; stałem na tym szczycie chłostanym silnym i zimnym wiatrem, i zwyczajnie szkoda mi było tak po prostu odwrócić się i zejść.
Na szczytowej skale Sokolika widziałem ludzi – nie tylko ja wybrałem się o tak wczesnej porze. Poszedłem na bliźniaczą górę ładnym i wygodnym szlakiem: szutrową dróżką idącą na szczyt zakolami wśród świerków. Taka właśnie droga: uśmiechnięta i zapraszająca, ocieniona drzewami, prowadząca gdzieś tam, za horyzont, do celu odległego, taką właśnie drogę kocham i takiej jestem niesyty.
Barierki chroniące platformę widokową na szczycie faktycznie są nieco zbyt niskie, ale postawienie tam ławek było świetnym pomysłem. Siedziałem i gapiłem się, bezskutecznie próbując ustalić w którą stronę widok jest piękniejszy, a zgonił mnie ze szczytu czas, świadomość krótkości dnia listopadowego.
Zielonym szlakiem poszedłem ku zamkowi Bolczów. Trasa piękna, bo i słońce towarzyszyło mi, malując dla mnie (oczywiście, że dla mnie!) szare pnie drzew kolorami bursztynów, i niebieskie Karkonosze co raz widziałem między drzewami; nawet Śnieżka odsłoniła swą głowę chwaląc się dyskami swoich budowli na szczycie i smugami śniegu na zboczach. Zamek i jego otoczenie warte jest zobaczenia: ponad korony bukowego boru wystają głazy i resztki murów, prastare i tajemnicze niczym siedziba czarnoksiężnika z powieści fantasy. Gdy patrzy się na pomysłowe tam wcielanie skał w budowlę, zadziwia kolejna ich przemiana: kiedyś były grupą kamieni stojących tam od tysiącleci, później przyszedł człowiek i połączył je murami czyniąc z nich fragmenty swojej budowli, a oto teraz, po upływie wieków, dzieło człowieka rozpada się odsłaniając te same skały – niewzruszone w swoim obojętnym na ludzkie szaleństwa trwaniu idącym przez wieki wieków.
Warto tam pójść i dla dalekich widoków: ze szczytu zamkowych murów widać, jak z niemal całej mojej trasy, bliźniacze i swojskie, bliskie i zielone szczyty Krzyżnej i Sokolika, a ponad wierzchołkami drzew widać odległą, biało-niebieską Śnieżkę.
Z zamku poszedłem czarnym szlakiem ku Głaziskom Janowickim, a dalej zielonym szlakiem via Skalny Most i Starościńskie Skały do parkingu na przełęczy, gdzie dotarłem o szesnastej, po dziewięciu godzinach na szlaku. Po drodze wlazłem na każdą chyba skałę, na którą potrafiłem się wdrapać.
Na szlaku zobaczyłem dwóch chłopaków niosących na plecach coś, co wielkością przypominało mi starą komodę mojej babki. Później, pod jedną ze skałek, zobaczyłem, że nie oni jedni nieśli tak wielki dobytek, i że nie była to żadna komoda, a materac – konieczne, jak się zdaje, wyposażenie miłośników wdrapywania się na skały. Chodzi tutaj o ciapy: otóż oni noszą ze sobą takie specjalne, ładne i chyba drogie ciapy, a gdy je założą u podnóża skały, to chyba nie chcą ich zabrudzić, no i dlatego noszą te komody… to znaczy te materace. A jednego z nich widziałem, jak szczoteczką do zębów i białym proszkiem (do zębów?, do prania?) szorował skałę przed wejściem na nią; wiele jest tam skał miejscami wyszorowanych do białości. Takie z tych chłopaków czyścioszki są… Co ciekawe: mało widziałem samego wdrapywania się na skały, za to wiele przygotowań: chodzenia wokół, zadzierania głowy, układania zwojów lin, zawieszania na sobie licznych pasów z klamerkami, gmerania po plecakach, a najwięcej było pogaduszek w jakimś dziwnym języku. Podobnym do polskiego, ale tylko podobnym, bo ni w ząb nie mogłem zrozumieć o czym mówią, mimo iż wiele słów jakby polskich było.
Na jedną z większych skał, na Skalny Most, oczywiście wdrapałem się. Co prawda bez lin, ale też nie frontowymi, a kuchennymi drzwiami: od tyłu, gdzie wysokość skały zmniejszała się z jakichś 30 do 7 metrów, z licznymi nierównościami umożliwiającymi wejście. Szczyt jest pełen rozpadlin, stąpałem po spękanych skałach, ale do samego mostu doszedłem i na dowód zrobiłem jego zdjęcia z góry, jednak nogi miałem tak miękkie i dziwnie drżące, że przestałem się dziwić tamtym młodym, obwieszonym linami, karabińczykami, bloczkami, windami, etc.
Zdjęć zrobiłem tyle, ile tylko zmieściła karta pamięci; w czarne, niekończące się wieczory grudniowe będą mi przypominały cud przeniesienia kwietniowego czasu w środek jesieni i jeden piękny dzień mojego życia.
21.11.
Na ostatni, pożegnalny, wyjazd w góry ponownie wybrałem Rudawy Janowickie, tym razem południową ich część. Startując z Przełęczy Pod Średnicą chciałem dojść do Głazisk Janowickich, do których doszedłem tydzień temu idąc z przeciwnej strony, i w ten sposób zamknąć swoją pętlę wokół Rudaw. Przeszedłem tę trasę, a nogi gnane moją nienasyconą tęsknotą drogi chciały iść dalej, ale zawrócił mnie rozsądek i krótki dzień: bałem się iść w ciemnościach.
Chciałem zachłysnąć się jesienią, przesiąknąć nią, zasmakować do końca, do dna, poczuć ją na sobie i w sobie, by w ten sposób pogodzić się z nią i nie buntować się już więcej przeciwko listopadowym słotom. Lepszej pogody nie mogłem sobie wyobrazić dla moich celów, bo dzień ten był jesienią całą: ranek był słonecznym wrześniem, gdy stojąc na szczycie Skalnika patrzyłem w dolinę przede mną; południe deszczowym październikiem, gdy idąc wąską ścieżką w gęstym młodniaku strącałem na siebie niezliczone krople wiszące w igliwiu świerkowych gałęzi zagradzających mi drogę; schyłek dnia natomiast, wśród świerków pokrytych grubą szadzią, u stóp mając krzaki jagód przysypane śniegiem, był już zapowiedzią zimy.
Wyjechałem o czwartej, w jasną, księżycową noc, a miałem za sobą już połowę drogi, gdy po lewej zobaczyłem Eos niemrawo ubierającą swoją szatę; zrazu była barwy brudnego granatu z niewyraźnymi pasemkami szafranu, ale później coraz więcej miała jasnych błękitów, seledynów i świecącego złota. Wcześniej, w nocy jeszcze, miałem rzadkiego towarzysza samochodowych podróży: z prawej wielki księżyc w pełni, a po lewej, na szosie, cień mojego samochodu, najprawdziwszy księżycowy cień. Im barwniejsze suknie miała na sobie Eos, tym bardziej nikł ten cień, aż w końcu zgubił mi się gdzieś między Legnicą a Jaworem. Nic to, został we mnie. Jest i będzie.
Parking był w miejscu zaznaczonym na mapie, więc moja znajoma pani z GPS zaprowadziła mnie do niego bez problemów; problem miałem z samochodem, bo ten znowu bał się (a może nie on, tylko ja się bałem? To możliwe.) zostać tam na cały dzień.
Wygodną, chociaż dość stromą asfaltową dróżką leśników doszedłem do drewnianego szałasu, usiadłem na drewnianej ławie z ręcznie ciosanych bali, popatrzyłem na ślady ogniska, na dach z desek, na milczące, nieruchome świerki, które w tamtej chwili wydawały się mi wieczne, i przez chwilę miałem za towarzyszy wojów naszego Bolesława podążających tędy na południe, na Węgry, by bronić tam interesów swojej siostry. Pół godziny i tysiąc lat później był pierwszy szczyt: Skalnik – i pierwsze moje oczarowanie.
Najpierw był Wysoki Kamień w Izerskich, później Wielka Sowa, Kalenica, Trójmorski Wierch, oczywiście Śnieżka, a ostatnio Krzyżna i Sokolik; w tej elitarnej grupie mieszczę i Skalnik, na którym stałem niby na granicy baśniowego świata otwierającego się przede mną. Kotlinę wypełniała niska, świecąca mgła, z której wystawały odrealnione, bo pozbawione łączności z ziemią, szczyty wzniesień i wysokie budynki Jeleniej Góry; zamykające kotlinę szczyty Gór Kaczawskich stały w ciepłym słońcu, a na lewo ciemna zieleń lasów na szczytach przedgórza trafiona niskim jeszcze słońcem jaśniała blaskiem starego złota; za mną niebieściła się wielka, surowa ściana Karkonoszy, a na ich szczycie stała Śnieżka w zimowej już szacie, cała śniegiem okryta.
Gdy w końcu czas pospołu z zimnem zgoniły mnie ze szczytu, siadłem na ławce obok krzyża (kolejna ukrzyżowana góra!) by przypomnieć sobie dalszą drogę, i wtedy zwróciłem uwagę na dwa szczyty omijane przez drogi: Bielec i Dziczą Górę. Zielony szlak biegł blisko, jakieś 300 metrów od szczytów tych gór, ale zapewne niemal wszyscy omijali je w drodze na Skalnik – znany, bo zaliczany do korony i chwalący się pięknymi widokami. Kto i po co miałby tam iść szukając drogi wśród świerków? Pomyślałem, że z tymi nieznanymi górami bez oblicza jest jak z dniami mojego życia – niewyróżniającymi się, zwykłymi dniami powszednimi, które przychodzą, całują mnie i odchodzą w przeszłość smutne, bo natychmiast zapominane. Pomyślałem, że jeśli odnajdę te dwa szczyty i wejdę na nie, to nie tylko ofiaruję im to, czego tym górom brakuje, ale i sobie dam pamięć chwil im poświęconych.
Moja mapa różni się w szczegółach od przedstawianego terenu, więc pewności nie mam czy odszukane szczyty faktycznie były Bielcem i Dziczą Górą, ale akurat ten fakt mniej jest ważny, bo w tej prawdziwej realności, mojej własnej, byłem na obu tych górach, łącząc z nimi cząstkę mojego czasu.
Po drodze była głęboka Przełęcz Rudawska, a za nią Bielec, wspaniale prezentujący swoje gęste, szadzią pokryte lasy, które oglądane z przeciwległego zbocza wydawały się piąć pionową ścianą na niebosiężną wysokość. Szlak prowadzący zboczem Skalnika w dół ku przełęczy czynił wielkie wrażenie swoją dzikością, splątaniem kamiennego rumowiska z korzeniami drzew, martwymi, rozsypującymi się w próchno szczątkami, skaczącym po kamieniach lub rozlewającym się między drzewami strumieniem, a wszystko w półmroku gęstego boru, w chmurny dzień listopadowy, surowe, pierwotne.
Poznałem różne ścieżki: pnące się po głazach i ledwie widoczne; trawiaste, zasypane rudym igliwiem modrzewiowym; wąskie, ginące wśród drzew dróżki, i szerokie dukty leśne niknące na zakręcie i ponownie odnajdujące się za nim; drogi zamglone, czasami błotniste, a przecież tak pociągające swoją dzikością, ciszą, samotnością.
W poprzek tych dróżek czasami wisiały nitki z nawleczonymi nań płatkami śniegu - nachylałem się przechodząc, a nie chcąc ich zerwać - ale też bywało, że gdy podnosiłem głowę, nowe płatki cichutko i powoli opadały na mnie, czułem wtedy ich chłodny dotyk na twarzy.
Odpowiadała mi pustka szlaku: pierwszego człowieka spotkałem na szczycie Skalnika, był to myśliwy z wielką armatą na plecach i bezwstydem na twarzy, gdy mówił o polowaniu na grubą zwierzynę, na sarny i jelenie, a dopiero w pięć godzin później minął mnie zasapany rowerzysta, tak więc tylko Jesień mi towarzyszyła na swoich, bo jesiennych, mokrych i zamglonych, drogach Rudaw.
01.10.
Słownik. Fragmenty.
-Suplement.
Czyli dodatek, uzupełnienie. Kiedyś używane właściwie tylko przez drukarzy w odniesieniu do uzupełniających tomów czy rozdziałów, na przykład encyklopedii, teraz jest w powszechnym użyciu, ale w jednej tylko dziedzinie: suplementem nazywane są preparaty odżywcze, te różne płyny i tabletki nadziane witaminami i żelazami. Nie sprzeciwiam się temu zwyczajowi, słowo używane jest prawidłowo, razi mnie tylko ta nagła moda, podatność wszystkich na nią, bo przecież jeszcze rok czy dwa lata temu nikt nie nazywał tranu suplementem, teraz wszyscy. Razi tym bardziej, że nazwa używana jest wybiórczo: nikt nie nazywa pieprzu suplementem, a jest nim dokładnie tak samo jak tamte, bo jedyna różnica (tutaj bogactwo smaku, tam witamin i związków mineralnych) nie dotyka znaczenia słowa.
Kilka lat temu nasi, za przeproszeniem, politycy, nagle zapałali miłością do słowa konsensus, używając go nagminnie, tym częściej, im mniej zgody było między nimi; a później, równie nagle, słowa zapomnieli. Dlaczego? Możliwe wyjaśnienie znalazłem w wikipedii, a to poprzez skojarzenie z Dawkinsowskim pojęciem memu, pasującym tutaj jak ulał. Definicja została sformułowana przez Glena Granta, oto ona: „Zaraźliwy wzorzec informacji powielany przez pasożytniczo zainfekowane ludzkie umysły i modyfikujący ich zachowanie, powodujący, że rozprzestrzeniają oni ten wzorzec. (…)”
Wyleczyli się z infekcji?
-Wskazane Dzienne Spożycie. GDA. Guideline daily amount.
To takie dziwadło wymyślone przez nie wiadomo kogo. To coś ma na celu zagłodzenie nas szybko i skutecznie, zmuszając do jedzenia otrębów i innego błonnika.
-Kilokalorie. Czasami nazywane kaloriami.
Coś, czego nikt nie widział, ale czego wszyscy mają za dużo, nawet jeśli bardzo się starają mieć tego mało. Kalorie mogą być zdefiniowane jako odwrotność pieniędzy, ponieważ o ile tych jest wiecznie za dużo, tamtych jest ciągle za mało, a podobną definicją posłużyli się Amerykanie, identyfikując nadmiar kalorii jako cechę biedy, a więc małej ilości pieniędzy. Postawienie znaczeń na głowie, bo wszak nasz język jeszcze pamięta wyrażenie „dobrze wyglądasz”, z czasów gdy otyłość była oznaką dobrobytu, chociaż teraz wyrażenie to jest już raczej uszczypliwością.
-Roboty drogowe.
Tak nazywane jest miejsce, gdzie przez szereg miesięcy smętnie szwendają się faceci ubrani w żółte koszulki odblaskowe. Gdy w końcu znikną, zostają po nich: czasami nieco równiejsza nawierzchnia drogi, często wysepki na środku jezdni bardzo przeszkadzające w jeździe i niepotrzebne im znaki ograniczające szybkość. Ponieważ gdzieś tam w pobliżu zawsze znajdzie się jakiś krzak, zaraz pojawiają się smerfy z suszarkami. Siedzą ukryci za tym krzakiem, od czasu do czasu wypadając na jezdnię tak szybko, jakby gonili złoczyńcę, a wtedy kierowca musi ze swojej kieszeni podratować budżet państwa. Gdy już wszyscy kierowcy wiedzą o tej ich kryjówce, smerfy znajdują inną, a faceci w żółci zabierają znaki. Na tym kończą się roboty drogowe.
- Idiota.
Kiedyś to słowo oznaczało osobę o zaniżonej inteligencji, obecnie nazywa się tak osoby mało cwane lub z gruntu uczciwe, tym samym stawiając znak równości między inteligencją a cwaniactwem. Znamienne przestawienie znaczeń.
-Odkrycie.
Kiedyś odkryć można było Amerykę, talent w sprincie na 100 metrów, lub nowe zjawisko fizyczne – teraz wszystko: nowy smak chipsów, bar z paskudnym, śmieciowym jedzeniem zwany restauracją Mc Donald’s, kolejny napój o egzotycznie brzmiącej nazwie, a nawet orzeźwienie, o czym dowiedziałem się z informacji wydrukowanej na etykiecie butelki wody do picia…
-sms.
Kiedyś, w zamierzchłych czasach prapoczątków telefonów bez kabelków, była to krótka wiadomość tekstowa od kogoś nam znajomego, teraz główną rolą smsów jest nachalne naciąganie nas na wydatek w kolejnej szemranej loterii organizowanej przez anonimowych cwaniaków.
-w.
Czy można przekręcić znaczenie najprostszego, bo jednoliterowego słowa? Można, a pokazali to miłośnicy motoryzacji. Samochód może być w garażu, w rzece, ostatecznie w naprawie, a nawet ktoś może mieć samochód w d… Owszem, ale to nie wszystko. Otóż okazuje się, że samochód można mieć jeszcze w metaliku, w skórze, w diesel’u , można też mieć go w benzynie. Jakim sposobem? Nie wiem. Nie wiedzą tego też ludzie mający samochód w metalicznie skórzanej diesel’owskiej benzynie, ale wiedzą, że można, bo oni tak mają. I już.
Dopisek z 21 lutego 2011, cytat.:
>>Również Breton zetknął się z inną wielką tajemnicą miłości: z wyborem. Miłość jedyna bierze się z wyboru, ale czy z kolei ten wybór nie jest wynikiem całego zbioru okoliczności i ich wzajemnych związków? I czy te związki są czysto przypadkowe, czy też mają jakiś sens i podlegają jakiejś ukrytej logice? Tego typu pytania nurtowały Bretona i były powodem, dla którego napisał swe pamiętne strony.
Wybór poprzedzony jest spotkaniem, a w spotkaniu decydujący wydaje się być przypadek. Z dużą przenikliwością Breton zauważył, że o spotkaniu stanowi seria zdarzeń, które zachodzą w obiektywnej rzeczywistości i którymi na pozór nie kieruje żaden plan ani też nasza wola nie ma wpływu na ich przebieg. Oto idę bez celu jakąś ulicą i spotykam przechodzącą kobietę, która wywiera na mnie wrażenie. Chcę pójść za nią, ale ona znika za rogiem. Miesiąc później w domu przyjaciela albo kiedy wychodzę z teatru, albo w kawiarni ta kobieta znowu się pojawia; uśmiecha się, ja do niej mówię, ona odpowiada i w ten sposób zaczyna się związek, który za zawsze nas naznaczy. Są tysiące odmian spotkania, ale we wszystkich występuje czynnik, który niekiedy nazywamy trafem, niekiedy zbiegiem okoliczności, losem lub predestynacją. Czy to przypadek, czy przeznaczenie, seria tych obiektywnych zdarzeń rządzonych przez jakąś zewnętrzną konieczność krzyżuje się z naszą subiektywnością, włącza się i przekształca w pewien wymiar tego, co w każdym z nas jest najbardziej głębokie i potężne: w pragnienie. Breton powołuje się na Engelsa i punkt przecięcia się tych dwóch serii - zewnętrznej i wewnętrznej – nazywa „przypadkiem obiektywnym”.
W oszczędny i przejrzysty sposób Breton definiuje pojęcie przypadku obiektywnego jako „formę manifestowania się konieczności zewnętrznej, która toruje sobie drogę w ludzkiej podświadomości”. Zewnętrzny ciąg przyczynowy krzyżuje się z przyczyną wewnętrzną: z podświadomością. Obie te rzeczy są obce naszej woli, obie nas determinują, a ich połączenie tworzy pewien porządek, pewien układ stosunków, którego cel i racja bytu są nam nieznane. Czy ten splot okoliczności jest czysto przypadkowy, czy też ma jakiś sens i kierunek? Tak czy inaczej jesteśmy igraszką obcych sił, narzędzi przeznaczenia, które przybiera paradoksalną i sprzeczną formę przypadku obiektywnego. W mitologii Bretona przypadek obiektywny pełni rolę magicznego napoju z legendy o Tristanie i Izoldzie i magnesu z metafor renesansowych poezji. Przypadek konieczny tworzy przestrzeń w dosłownym znaczeniu namagnesowaną: kochankowie, jak lunatycy obdarzeni dodatkowym zmysłem, wędrują, zbliżają się do siebie, oddalają i znowu łączą. Nie szukają się: po prostu spotykają się. Z poetycką przenikliwością Breton odtwarza te stany, które wszyscy kochankowie przeżywają na początku swego związku: ową świadomość, że jest się w centrum całej sieci przypadków, znaków i współzależności. Tym niemniej uprzedza nas wielokrotnie, że nie jest to baśń ani powieść fikcyjna: jest to po prostu dokument, sprawozdanie z przeżytego faktu. Fantazja, dziwność – to nie są wymysły autora, lecz sama rzeczywistość. Czy jest nią również ich interpretacja? Tak i nie: Breton opowiada o tym, co widział i przeżył, lecz w jego relacji rozwija się – pod nazwą „przypadku obiektywnego” – cała teoria wolności i konieczności.
Przypadek obiektywny – tak jak go przedstawia Breton – jawi się nam jako inne wyjaśnienie zagadki miłosnego przyciągania. Tak jak pozostałe – napój miłosny, wpływ gwiazd lub skłonności z dzieciństwa odkryte przez psychoanalizę – nie zgłębia ono innej podstawowej tajemnicy: powiązania między przeznaczeniem a wolnością. Czy to będzie przypadek, czy los, ślepy traf czy pretestynacja, aby związek miłosny mógł się urzeczywistnić, niezbędne jest współdziałanie naszej woli. Miłość – jakakolwiek miłość – wymaga ofiary, a jednak świadomie i bez najmniejszych wahań decydujemy się na tę ofiarę. To jest właśnie owa tajemnica wolności, która w tak zdumiewający sposób potrafili ukazać greccy tragicy, chrześcijańscy teologowie i Szekspir. Podobnie Dante i Cavalcanti uważali, że miłość to przypadek, który dzięki naszej woli przekształca się w wybór.
(…)
W każdym razie zdawał sobie sprawę (Breton – dop. mój), że wyjaśnienia, jakie znajdujemy dla zagadki miłosnego wyboru, są niepewne i wymijające. Zagadka ta jest częścią innej wielkiej tajemnicy: tajemnicy człowieka, który zawieszony między przypadkiem a koniecznością, zmienia swą kondycję w wolność.<<
Octavio Paz, „Podwójny płomień. Miłość i erotyzm”, strony 152-156.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.