Drżąca "Ręka mistrza", czyli o nowej powieści Stephena Kinga
- Chcemy krwi – Dawaj jakąś scenę mordu! – Och, nie trzymaj nas tak długo w napięciu… Zabijaj, wgryzaj się w szyje niewinnych ofiar, Deus ex machina niech zstępuje, jak zawsze, w otoczce psychologicznego horroru – Tyś jest King, panuj więc nad strachem, nad słowem.
Tym razem jednak Mistrzowi zadrżała dłoń. To, co czasem wychodziło, zdawałoby się - przypadkiem, w gorszych powieściach Króla, teraz nabrało rozmiarów monumentalnej powieści. Powieści niezbyt udanej. Cytuję mojego znajomego, także Kingofila: Najnowsze dzieło Stephena nie powala, po prostu. Dlaczego tak się stało? Dociec próżno. Wszystko było zgodnie z planem: ostatnie tomisko ("Historia Lisey" z 2006 roku) pozostawiło niedosyt i ach, wielką ciekawość, co teraz wymyśli psychodeliczny umysł geniusza grozy? Zdarzały się wpadki – "Colorado Kid" się ślimaczył i kiepsko finiszował, "Łowca snów" musiał zamienić się w wersję filmową, żeby trochę postraszyć, a "Rose Madder" zalatywała nieco tanim sentymentalizmem… Ale Królowi wybaczało się te tycie błędy. Dał nam wszak wściekłego "Cujo", rewelacyjne "Lśnienie", rozszalałą "Carrie", przerażający "Smętaż", obłędne "Miasteczko Salem", demoniczną "Misery" czy ziejący złowrogą futurologią "Bastion"… Och, Boże, a "Desperacja", która śniła się po nocach, a niepokojący "Sklepik z marzeniami"? Lista wydłużała się w miarę upływu lat. Nie zawodził, często zaskakiwał. Królewska korona należała Mu się od dawna – z horrorowej branży wygryzł wszystkich próbujących straszyć tak jak On… No i powstała "Ręka mistrza". Pomysł, tradycyjnie już, doskonały – zamożny przedsiębiorca, w wyniku wypadku na budowie, ulega poważnemu uszkodzeniu ciała. Traci rękę. Jak łatwo się domyślić, traci też wiarę w lepszą – sprawną przyszłość. Traci żonę, która w okaleczonym partnerze nie odnajduje dawnych, ciepłych uczuć. Bohater odsuwa się również od ukochanych córek i – w konsekwencji – usuwa się z własnego życia. Zmienia otoczenie, przyjaciół, zainteresowania, a długotrwałą rehabilitację rozpoczyna na nowym gruncie. Prowadzi go umęczony umysł oraz kikut ręki, który nagle wykazuje nadprzyrodzone zdolności… Świetny początek, lecz rozwój akcji, ku rozpaczy fanów, nie zaskakuje!
Może rozpieścił nas Wielki Stephen, może jeszcze nie możemy dojść do siebie po innowacyjnej sadze "Mroczna Wieża" - z moim ulubionym odcinkiem, "Wilkami z Calla", kiedy to grupa wieśniaków odpiera atak bardzo niebezpiecznych mutantów… O czym to ja…? No tak, może za bardzo zachłysnęliśmy się szybkimi jak krzyk bólu "Dziećmi kukurydzy", lapidarną i wstrząsającą "Mgłą" oraz autobiograficznymi, pięknymi wyznaniami z cyklu "Jak pisać – poradnik S. Kinga"? Może, może, tym razem, celowo, miało być odtwórczo i nie-paraliżująco? Wszystko po to, żeby następna "epopeja" znów zwaliła nas z nóg? Ale ile można czekać? I czy ładnie tak naciągać fanów na wydumaną story o domku na plaży i na nudnawe wynurzenia o zarośniętej dziką dżunglą puszczy, w której czai się zło… Przecież mieliśmy już pusty, u-p-i-o-r-n-y dom w "Grze Gerlada", jak również niezbadaną knieję w "Pokochała Toma Gordona".
To już było! – Chcemy nowej krwi - Dawaj pełnokrwistą scenę mordu – Och, nie mów, że straciłeś formę, Mistrzom to się nie zdarza…
Zabijaj tych swoich bohaterów, wgryzaj się w szyje czytelników – przecież za to Cię kochamy! Deus ex machina, w Twoim wydaniu, wart jest każdej ceny – więc bierz się do roboty, Panie King. I nie traktuj nas tak, jak w "Ręce mistrza"! Zrozpaczeni i zawiedzeni – błagamy o nowy, lepszy HORROR. Bo jeśli się bać – to tylko z Tobą.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.