O tym, jak chłopiec kometą kręcił
Po "Malowanego ptaka" sięgnąłem w ramach wprawy przed zachwalanym "Good night, Dżerzi", którego mam szczery zamiar niedługo przeczytać. Przejrzałem wszystkie znane mi księgarnie (tradycyjne oraz internetowe) i wszędzie "Malowany ptak" figuruje w sąsiedztwie etykiety "produkt niedostępny". Niby taki kult, kontrowersja, oburzający obraz antysemityzmu polskiej wsi i w ogóle, a tymczasem nikt go nie drukuje. Nic to, uśmiechnąłem się do Siostry, ta zdmuchnęła kurz ze swojego egzemplarza i wrzuciła do mojego plecaka.
Jerzy Kosiński, emigrant i niezły ściemniacz, który swój życiorys omotał mitami na tyle, że chyba sam się w nim pogubił. Człowiek autokreacji, z twarzy podobny do porucznika Columbo, ale najwyraźniej nie do końca normalny (tak, wiem, "normalność" to pojęcie względne). Zarzucano mu nawet, że nie jest autorem "Malowanego ptaka", napisanego po angielsku, kiedy podobno nie znał jeszcze języka tak biegle, by móc tego dokonać. Jego debiut literacki odbierano jako wstrząsający dokument autobiograficzny, ale zaraz obok funkcjonowało przekonanie, że to czysta fikcja literacka. I choć należałoby się skłaniać ku tej drugiej wersji (Jurek dzieciństwo i okupację spędził z rodzicami), to sam autor nigdy się nie ustosunkował do tych opinii, nie potwierdzał, nie zaprzeczał i pogrążał się coraz głębiej w mrocznej mistyfikacji osnuwającej jego życie. Życie, którego linia dramatycznie dobiegła końca w maju 1991 roku, kiedy to Kosiński popełnił rytualne samobójstwo (combo: środki nasenne + alkohol + wanna + foliowy worek na głowie), pozostawiając kontrowersje otaczające jego barwną postać bez rozwiązania. Wszystkie te sporne fakty i manipulacje miały najwyraźniej coś ukryć. Coś, czego Kosiński się obawiał bądź wstydził, bo trudno sobie wyobrazić, że robił to jedynie dla zabawy i z tendencji do autodestrukcji, która jednego z najbardziej znanych na świecie polskich pisarzy zepchnęła na dno bez szans na odbicie.
Przejdźmy jednak do lektury, aby przekonać się, czy poza otoczką kontrowersji ma w sobie coś, co przyciągnie czytelnika. Narrację Kosiński powierzył kilkuletniemu chłopcu, czy Żydowi, czy Cyganowi, to ma już mniejsze znaczenie, bo jedni nie mieli wcale lżej od drugich w okresie, kiedy toczy się akcja książki. A ta obejmuje czas okupacji Polski przez hitlerowskie Niemcy, kiedy to rodzice chłopca postanawiają oddać go pod opiekę pewnej chłopskiej rodziny, odizolowanej od świata, by zaoszczędzić mu przykrych doświadczeń związanych z prześladowaniami. Oj, jak bardzo się pomylili. Pomyli się też ten, kto spodziewa się kolejnej książki opowiadającej o nękanej przez nazistów jednostce bądź ludności. To nie aryjscy wojownicy są tutaj głównym złem, a zacofana ludność, szczelna etnicznie i niedopuszczająca w swoje kręgi czarnowłosego i ciemnookiego chłopca. Ten, błąkając się od wsi do wsi, doświadcza coraz to nowych upokorzeń, dociera do jądra zła ludzkiego i jest świadkiem pierwotnej przemocy, często podszytej seksualnym zezwierzęceniem. Autor zaszczyca nas w powieści surowymi jak tatar opisami najmroczniejszych dokonań ludzkich, przejawów zabobonności i dzikości natury człowieka. Narażony na zderzenie z tym brutalnym światem chłopiec z wrodzoną sobie naiwnością obserwuje i doświadcza wstrząsających epizodów, dzieli się swoimi nieświadomymi, czasem nawet abstrakcyjnymi oraz groteskowymi przemyśleniami i w tych mrocznych barwach poznaje świat, nie mając pojęcia, że gdzieś i kiedyś istniał inny. Miotany z miejsca na miejsce, z rąk do rąk, trafia pod skrzydła kolejnych mało sympatycznych właścicieli, którzy traktują go niczym worek ziemniaków, tyranizując, bijąc i gwałcąc. Najbardziej symbolicznym jest tutaj Lech, łowca ptaków, którego epizod wyjaśni czytelnikowi genezę tytułu powieści. Poza nim jest kilkanaście postaci, mniej lub bardziej pozbawionych skrupułów, ale niezmiennie przesądnych i zezwierzęconych w wielu aspektach. Gwarantuję, że los Głupiej Ludmiły poruszy każdego. Jednego zniesmaczy, drugiego niezdrowo podnieci, ale kim ja jestem, by to oceniać.
Powiada się, że gdyby pozbawić powieść soczystych i wstrząsających fragmentów, to niewiele by z niej zostało. Być może to prawda, ale po co takie bezsensowne założenia? Zastanawiają mnie tego rodzaju dywagacje, bo gdyby dziadek nie miał wąsów, to byłby babcią. Nie widzę nic złego w oparciu treści na bezpośredniej brutalności, jej naturze. Bo przedstawienie obrazowo scen przemocy wcale nie musi nieść przesłania i wnosić do treści czegoś wartościowego, tak samo jak sama przemoc najczęściej jest po prostu przemocą, niczym więcej, bez podtekstu. Taka, a nie inna konstrukcja zawsze do mnie przemawiała, a lektura "Malowanego ptaka" przywołała w mojej pamięci częściowo "Krwawy południk", ale przede wszystkim uwielbianą "Gdy oślica ujrzała anioła". I choć dzieło Nicka Cave'a miało w sobie pewną poetyckość narracyjną, której tutaj brak, nie sposób przeoczyć elementów jaskrawo wspólnych. Moment, w którym wskutek traumatycznych przeżyć chłopiec staje się między-powieściowym, zwierciadlanym odbiciem niemowy Euchrida doskonale to uświadamia. Jestem prawie przekonany, że Cave musiał czytać Kosińskiego i jeśli Tobie podobał się "Malowany ptak", sięgnij czym prędzej po "Oślicę...". Nie rozczarujesz się.
Mnie rozczarowało natomiast zakończenie "Malowanego ptaka". Od pewnego momentu przekaz powieści traci impet. Treść galopuje, ale mam wrażenie, że dotyka wszystkiego jedynie powierzchownie, muska. Tak jakby autor spojrzał na zegarek, stwierdził "Kurde, pora kończyć, bo na autobus nie zdążę", po czym na chybcika, ze sporymi przeskokami spłodził ostatnie rozdziały. Naciągana przez całą powieść sprężyna zła, zamiast na koniec strzelić z hukiem i wykłuć komuś boleśnie oko, robi jedynie ciche "brzdęk!" i nieco sflaczała toczy się pod regał. Szkoda, niemniej jeśli wrażliwość Ci pozwoli, zapoznaj się.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.