Mój entuzjazm nad dramatem pełnym entuzjazmu
Często zdarza się, że jesteśmy uprzedzeni do jakiejś książki. Nie podobały nam się inne dzieła tegoż autora, słyszeliśmy o niej kiepskie opinie lub też tematyka rzeczonej książki nie należy do naszych ulubionych. Chyba wszyscy przyznają mi rację, nie? Ale jak w takim razie nazwać książkę, co do której niemal z góry wiemy, że będzie się nam podobać? Bo doprawdy, „Zbójcy” musieliby być niesamowicie wprost „kiepscy”, abym dała im mniej niż 4. Ale problemu nie było, bo okazali się... zresztą, na razie mniejsza o to.
Zacznijmy od tego, że mamy dwóch braci, Franciszka i Karola von Moor. Jako że Karol jest dobry, szlachetny i odważny (choć nie brak mu pewnych wad), a Franciszek zły, obłudny i okrutny – do jakiegoś konfliktu musi dojść i ten właśnie konflikt czyni Schiller osią całego dramatu. Nawiasem mówiąc, autor drwi sobie z ówczesnej mody, polegającej na odczytywaniu ludzkiego charakteru z twarzy – Franciszek jest szpetny i sam się tym martwi, natomiast wygląd Karola odzwierciedla wszystkie jego najlepsze cechy. Zresztą jak ważna była wtedy aparycja, możemy poznać choćby po portretach samego Schillera, tych wszelkich obrazów typu Schiller w powłóczyste szaty klasyka odziany (zapewne aby ukryć zbytnią chudość poety), Schiller z puklami złotymi (włosy miał rudawe i całkiem nie kręcone), Schiller widziany z profilu, błękitnymi oczami w dal patrzący itd. Przecież wielki poeta, idealista w dodatku, nie może zbytnio od ideału wyglądem odbiegać! I jak tutaj przejmować się szczegółami fizjonomiki, kiedy na przykład taki Goethe wspomina przyjaciela: „Wszystko w nim było piękne i dumne, tylko oczy były łagodne”*?
Ale kiedy Schiller pisał „Zbójców”, nie był jeszcze klasykiem spoglądającym na nas z niedostępnych pomników – miał około dwudziestki i był zwyczajnym studentem medycyny (nienawidził jej, ale cóż, wola księcia jest prawem), gnębionym przez rygor panujący w uczelni (wraz z kilkoma kolegami z trudem przemycał pierwsze dzieła Sturm und Drang, „Burzy i naporu”, w tym „Cierpienia młodego Wertera” Goethego – Schiller nie mógł wiedzieć, że nie minie dwadzieścia lat, a będzie tegoż Goethego najbliższym przyjacielem). Wątek swojej tragedii zaczerpnął z opowiadania bardzo znanego wówczas Schubarta, a fragmenty „Zbójców” odczytywał przyjaciołom, by przekonać się, jakie robią wrażenie. Jako że chorym uczniom wolno było dłużej palić świece, Schiller często symulował chorobę (i równie często chorował naprawdę), aby więcej pisać. Kiedy ukończył szkołę, wydał dramat anonimowo i własnym kosztem (żadne wydawnictwo nie kwapiło się z promocją dzieła poety bez znanego nazwiska, w dodatku tak młodego) – i odniósł sukces. Opłaciły się lata znoszenia upokorzeń ze strony władz uczelni – świeżo upieczony lekarz wojskowy wkrótce dostał od teatru w Mannheim propozycję przerobienia „Zbójców” na użytek sceny. Przerobił z ochotą, więc wkrótce dramat wystawiono – i znowu sukces, owacje na stojąco, oklaski, oklaski, oklaski i powodzenie... Raz jeszcze wydano sztukę, tym razem z nazwiskiem autora i dedykacją wymierzoną „przeciw tyranom!”. Za jakiś czas Schiller ponownie, bez wiedzy księcia Wirtembergii (który despotycznie panował w swoim małym państewku), wybrał się do Mannheim i anonimowo obejrzał przedstawienie. Książę Karol Eugeniusz nie był zadowolony z samowoli poety, we wszystko wmieszała się afera ze Szwajcarią (jakiś widz dramatu poskarżył się księciu, jakoby jeden z bohaterów „Zbójców” obrażał Szwajcarię; w rzeczywistości chodziło o jedno miasto otoczone złą sławą, zamieszkane w dodatku przez ludność włoską) i zakazał Schillerowi pisania „komedyj”. Artysta nie mógł tego znieść, wkrótce uciekł więc z Wirtembergii w nocy i praktycznie bez środków finansowych (których zresztą niewiele posiadał), za to z przyjacielem (jak się przekonał, ten okazał się dobry i w biedzie – przez parę pierwszych tygodni Schiller zmuszony był prosić go o pomoc w kwestii pieniężnej). Tak dotarł do Lipska, Drezna, za parę lat do Weimaru, ożenił się, wykładał historię na uniwersytecie w Jenie, założył z Goethem teatr – ale to już zupełnie inna historia.
Wróćmy do „Zbójców”, którzy będą wystawiani na deskach teatrów niemieckich państewek jeszcze długo, ciesząc się niesłabnącą popularnością – publiczność dostrzegła w postaci Karola Moora nieszczęśliwego romantyka. Biedny to człowiek – zraniony przez brata, czyli ze strony najbliższej rodziny, postać prawdziwie tragiczna, niemająca właściwie wyboru – gdy w V akcie się Karola przed tym niby-wyborem postawi... Zbójcy z jego bandy słuchają się go jak Boga, ale to właśnie sprawia, że Karol czuje na sobie całą odpowiedzialność za ich czyny – i to stanie się przyczyną jego zguby. Zwiąże się przysięgą, która w pewnym momencie stanie się niewygodna – i co będzie musiał poświęcić dla honoru? Sami się przekonajcie, powiem tylko, że drogo za wszystko zapłaci.
Jest też Franciszek. Zazdrosny, jak wyżej wspomniałam – przeciwieństwo Karola, czysty kontrast. Zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele mu do brata brakuje – i stara się podstępem pozyskać ojcowską miłość... Nie wierzy w Boga, to na pewno. Tutaj, przy Bogu, zatrzymajmy się na chwilę... Otóż Schiller pokazuje dwuznaczną rolę kleru – mamy więc całkowicie zależnego od władzy Księdza z Lasów Czeskich, postać negatywną – i dobrego duszpasterza Mosera, który nosi nazwisko nauczyciela autora z lat młodości. Zaskakujące jest też niekiedy dosadne słownictwo niektórych postaci – ale cóż, zbójcy nie mogą wysławiać się jak mniszki, na które napadł tchórzliwy Spiegelberg. Inną kwestią, która mnie zaciekawiła, jest szacunek, jaki wszyscy okazują staremu Moorowi – nie tylko synowie (przy czym w przypadku Franciszka jest to, oczywiście, szacunek nieszczery i na pokaz), ale i Amalia.
Właśnie, Amalia... Zubożała krewna Moorów, ukochana Karola (a także obiekt westchnień, rzecz jasna, Franciszka i niejakiego Hermana) i jedyna kobieta w „Zbójcach”. Jest istnym aniołem, ale w jakiś cudowny sposób Schillerowi udaje się uniknąć efektu postaci „tak idealnej, że aż odpychającej”... Nie wiem, jak inni – ja Amalii współczułam. Pięknie reprezentuje „niewiasty” w dramacie (bo taką rolę przyjmuje siłą rzeczy) – jest kochająca, wierna, niezwykle oddana Karolowi, a przy tym dumna i silna psychicznie (opiera się zalotom Franciszka, który proponuje jej wszystkie swoje ziemie). Ponadto właściwa jej jest jeszcze jedna cecha, w tamtych czasach (druga połowa XVIII wieku) zupełnie „niekobieca” – honor, jakaś szlachetność, którą najlepiej widać w V akcie.
O, V akt – muszę podjąć się trudnego zadania, jakie sama sobie wybrałam, i opisać cały jego tragizm, nie wyjawiając przy tym szczegółów fabuły. Czy wystarczy, jeśli powiem, że V akt spełnia wszelkie wymogi starożytnego katharsis (w innych kwestiach Schiller tak się starożytności nie trzymał, w „Zbójcach” mamy tłumy – a jakże – zbójców oraz swobodne przemieszczenie się w czasie i przestrzeni)? Że bardzo łatwo wyobrazić sobie rozpacz wśród tłumów na premierze w Mannheim? Że autor musiał wiele ryzykować, stawiając na tak mocny efekt – i znowu wygrał? Chyba nie wystarczy, chyba jednak trzeba samemu poznać wszystkich bohaterów „Zbójców”, przywiązać się do nich, i dopiero wtedy przeczytać V akt...
Ale wróćmy do całego dramatu. Rację mają ci, którzy mówią, że jest on egzaltowany... a ja im odpowiadam – i co z tego? Na co nam wyważone uczucia? Na co nam cynizm? Na pewno na nic to było ludności niemieckiej dopiero zasmakowującej Sturm und Drang, dopiero uwalniającej się z racjonalnego Oświecenia – a czy nam jest to potrzebne? Nie. Naprawdę, w dzisiejszych czasach za mało jest egzaltacji... Dobrej egzaltacji, dodajmy, bo egzaltacja źle wyrażona staje się śmieszna. Dobrą egzaltację właśnie w „Zbójcach” znajdziemy.
Ktoś może spytać, dlaczego ten dramat jest gloryfikacją wolności, skoro próba ucieczki od twardo wyznaczonych praw źle się kończy? To proste; tę próbę niszczy to, przeciw czemu jest skierowana, prawo unicestwia każdy poryw - i tym samym "Zbójcy" wołają o zastanowienie się, czy takie nieszczęsne bunty są potrzebne? Tutaj jest entuzjazm; entuzjazm wobec nas, czytelników, coś w stylu: "patrzcie, co może sprawić ograniczenie swobody jednostki, do jakich czynów ta zakuta w kajdany jednostka może się posunąć!"... entuzjazm poprzez nadzieję, że czytelnicy zrozumieją, jaka ważna jest wolność, jak gubi brak wolności.
Co jeszcze mam powiedzieć? Może trochę o wpływie, jaki dramat ten wywarł na literaturę. Był to bez wątpienia wpływ ożywczy, odważny głos przeciw tyranii i tłumieniu wolności, utwór, można powiedzieć, preromantyczny – mimo to jeszcze do połowy XIX wieku uważano „Zbójców” za „coś chorobliwego”, za dzieło „niewłaściwe dla młodzieży”... Teraz takie głosy mogą nas tylko śmieszyć, ale spróbujmy choć na chwilę wczuć się w moralność mieszczaństwa przełomu XVIII i XIX wieku. Schillerowskim dramatem zachwycał się młody Adam Mickiewicz – kilka pieśni, które śpiewała Amalia, włączył do swoich „Dziadów” lekko przerobione.
Nasłodziłam tutaj mnóstwo, warto coś dodać o wadach dramatu. Dla mnie bez wątpienia najgorszą wadą były idiotyczne przypisy, mające w zamyśle wyjaśniać to, co było bardzo zrozumiałe – doprawdy nie wiem, jakim półgłówkiem musiałby być czytelnik, aby się nie domyślać sensu wypowiedzi naprawdę łatwych do rozszyfrowania. Ale cóż, to nie wina autora. Winą autora jest z pewnością pewna niekonsekwencja (typu: Amalia widzi swojego ukochanego – co prawda jest przekonana, że to ktoś inny – przez dość długi czas i go nie poznaje, choć przez ten rok niecały aż tak zmienić się nie mógł), ale ja to „wspaniałomyślnie” wybaczam (;.
Teraz przydałoby się jakieś zakończenie, proste i chwytliwe. A więc jest – nie będę się długo rozwodzić i napiszę króciutko: gorąco polecam!
---
* Cytat za Izabellą Korsak - ze wstępu do zbioru „Ballady w danych przekładach i dawnej grafice”, Wydawnictwo Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek, Warszawa 1989 (mogłam pominąć jakieś słówko, za co przepraszam, bo teraz dostępu do tej książki nie mam, niemniej ogólny sens jest dobrze zachowany).
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.