Dodany: 09.10.2010 23:05|Autor: dot59
Prowadzi ich Błękitny Krzyż
Niełatwo napisać książkę w gruncie rzeczy monotematyczną i w dodatku poświęconą zagadnieniu interesującemu tylko wybraną grupę ludzi w taki sposób, by porwać czytelnika niebędącego znawcą danej dziedziny ani nawet jej szczególnym miłośnikiem. Ale można, o czym świadczy moja reakcja na lekturę „Wołania w górach”. Otóż ja sama chadzam po Tatrach z rzadka - średnio raz na pięć lat przez kilka dni - i oszczędnie, wybierając najłatwiejsze z turystycznych ścieżek, w miarę możności takie, które nie wymagają spoglądania w dół ze zbyt dużej wysokości ani wieszania się na różnych łańcuchach i klamrach, a już widok ludzi z linami, rakami i czekanami, zamiast budzić we mnie podziw i chęć pójścia w ich ślady, powoduje, że oblewa mnie zimny pot. Nie ta psychika, nie te warunki fizyczne. Teoretycznie więc zupełnie nie powinna mnie zajmować literatura faktu opisująca losy nierozważnych albo pechowych turystów i taterników oraz przebieg wypraw ratunkowych zdążających im z pomocą. A tymczasem - proszę!...
Pierwsze wydanie „Wołania w górach” wpadło mi w ręce jakoś krótko po dość dramatycznej - na szczęście dobrze zakończonej, i nawet bez udziału TOPR-u - przygodzie mojego przyjaciela, który wybrał się oglądać wschód słońca z Krzyżnego. Oczywiście, wcześniej czytałam co najmniej w dwóch wersjach (jedna w „Płomyku” czy „Płomyczku”, jedna w „Księdze Tatr” Kurka) historię tragicznej śmierci najsłynniejszego z pierwszych ratowników, Klimka Bachledy, słyszałam o Karłowiczu i o dwóch młodziutkich dziewczynach, uwiecznionych przez Przybosia w wierszu o Zamarłej Turni, ale dopiero zebranie w jednym miejscu takiej liczby przykładów uświadomiło mi, jak groźne mogą być Tatry dla nierozumiejących lub nierespektujących ich potęgi. I jak ogromne ryzyko podejmują ludzie, którzy bez względu na porę dnia i pogodę decydują się nieść pomoc ofiarom wypadków. Najnowsza, siódma już edycja tej kroniki tatrzańskiego ratownictwa jest grubsza od pierwszej na oko o jedną trzecią, bo z biegiem czasu zmieniły się różne realia, jak środki łączności i wyposażenie ratowników, ale liczba interwencji wcale nie zmalała. A może nawet i wzrosła, bo stale rośnie ogólna liczba ludzi chodzących po Tatrach, za to chyba ani trochę nie maleje beztroska, z jaką niektórzy atakują górskie szlaki (sama kilka tygodni temu widziałam wycieczkowiczów gramolących się w obuwiu wizytowym po kilkunastocentymetrowych pokładach błota u wylotu Doliny Lejowej…). Wydawałoby się, że takie wyliczanie wypadków - dnia tego i tego, tu i tu, takiemu a takiemu przydarzyło się to i to, po otrzymaniu zgłoszenia wyruszyła ekipa w składzie... itd. - to tylko nieco obszerniejsza wersja „Ksiąg wypraw” prowadzonych przez toprowców od samego początku ich działalności. Czy to nie nudne? Nie, zdecydowanie nie!
Nie - dlatego, że uświadamia czytelnikom skalę problemu, jakim są wypadki w górach, i przynajmniej pośrednio wskazuje możliwości zapobiegania im. Jeśli nie wszystkie, to najważniejsze: nie chodź w góry samotnie; nie wybieraj się od razu na trudną trasę po rocznej czy kilkuletniej przerwie; zrezygnuj ze wspinania się, gdy się źle czujesz albo gdy nie masz odpowiedniego ubioru, butów, zapasów prowiantu; jeśli zbłądzisz, nie biegaj w panice, jeśli utkwisz na niebezpiecznej ścieżce, nie szukaj zejścia za wszelką cenę; wierz bardziej doświadczonym, jeśli ci odradzają wyjście na daną trasę lub w daną pogodę… A równocześnie nie straszy - tylko zachęca „do świadomego doznawania gór i świadomego poznawania siebie w górach, przestrzegając zarazem przed niebezpieczeństwem wejścia na ścieżkę, która prowadzi na tamtą stronę grani”*.
Nie - dlatego, że dostarcza wglądu w psychikę człowieka w sytuacjach kryzysowych, i to z dwóch stron: tego, który stoi w obliczu śmiertelnego zagrożenia, i tego, który ma mu nieść pomoc. Oczywiście, bardziej zaakcentowany jest tu ten drugi aspekt, bo o tym, co myślą i czują poszkodowani, tylko niektórzy z nich mogą opowiedzieć; ratownik zaś zwykle wraca z wyprawy (zwykle, bo jak w każdym ryzykownym zawodzie, i tu istnieją wyjątki) i czasem całymi latami rozpamiętuje jej przebieg. Czy można było postąpić inaczej - usłuchać intuicji sugerującej miejsce poszukiwań, a nie przypadkowego turysty, który twierdził, że wołano „o, gdzieś stamtąd”? Kontynuować akcję wbrew zdrowemu rozsądkowi, w skrajnie niekorzystnych warunkach pogodowych, ryzykując życie swoje i kolegów? Fragmenty własnych refleksji autora, wplecione między opisy wydarzeń, poskładane razem, mogłyby utworzyć wymowny esej o istocie ratownictwa górskiego, wart przeczytania niezależnie od liczby obudowujących go historii.
I wreszcie, nie - bo jeśli nawet do jakiegoś stopnia może nużyć permanentne oddawanie hołdu ludziom, którzy dla ratowania innych gotowi są poświęcić własny spokój i wypoczynek, zdrowie i nierzadko życie, to na pewno nie dotyczy to tej opowieści, spisanej ładną, bogatą polszczyzną i nasyconej masą osobistych emocji (emocji oddanych w sposób bardzo wyważony, bez bagatelizowania i bez patosu).
Byłam wręcz zaskoczona, jak dobrze czyta się tekst nasycony taką liczbą dat i nazwisk - może dlatego tak dobrze, że suche dane równoważą liczne cytaty - to z literatury pięknej, to z artykułów prasowych czy innych publikacji poświęconych Tatrom i ratownictwu górskiemu (sama dowiedziałam się stąd o istnieniu co najmniej jednej książki, którą prędzej czy później muszę przeczytać). Kto nie wierzy - niech sprawdzi!
---
* Michał Jagiełło, „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”, Iskry, Warszawa 2006, s. 13.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.