Dodany: 11.01.2007 08:27|Autor: gosiaw

Socjalistyczny produkcyjniak?


Nie wiem, czy jestem tu wyjątkiem, czy nie, ale czasami zdarza mi się sięgnąć po jakąś książkę zupełnie spontanicznie. Moja skłonność do ryzyka, jeśli idzie o na przykład finanse, nie jest duża, ale w doborze lektur czasem mam ochotę zdać się na zupełny przypadek. Tym chętniej, że strategia ta bywa całkiem dobra - kilka razy odkryłam w ten sposób prawdziwe skarby. Jednak tym razem skarbu nie było, a to, co się zaświeciło, okazało się nie złotem, a czymś zgoła innym.

Potencjalnym skarbem była tym razem "Śmierć w dżungli", książka zupełnie mi nieznana, autorstwa Edwarda Kurowskiego, człowieka, o którym nigdy nawet nie słyszałam. Czemu więc zdecydowałam się akurat na nią? Okazuje się, że i ponad trzydzieści lat temu znano całkiem skuteczne chwyty marketingowe, a pisanie zachęcających not wydawcy do książek zupełnie przeciętnych to nie tylko domena współczesnej, wolnorynkowej rzeczywistości. Tak więc zwiedziona notą wydawcy postanowiłam się przekonać, jaki też mógł być powód tego, że podróżnik, zamiast w zbiorze reportaży, podsumował swoje wrażenia z wyprawy do Wietnamu w fabularnej historii. Wydawało mi się to sileniem się na oryginalność, zabiegiem zupełnie niepotrzebnym, ale żeby móc to ocenić, trzeba było książkę przeczytać. No i przeczytałam, teorię wyjaśniającą ten zabieg stylistyczny zbudowałam, i jeżeli mam rację, to mamy tu do czynienia z socjalistycznym produkcyjniakiem, wprost klasycznym.

Historia przedstawiona w tej książce jest niezwykle prosta. Żeby nie powiedzieć sztampowa. Mary Array, amerykańska matka i gospodyni domowa jakich wiele, zdecydowana przeciwniczka angażowania się w politykę, a już w wojnę w Wietnamie w szczególności, raptem musi się zaangażować, czy tego chce, czy nie. Otóż bowiem jej jedyny, zupełnie nierozważny syn, wybrawszy w życiu karierę wojskową, zostaje wysłany do Wietnamu, gdzie ginie. Zrozpaczona Mary postanawia odszukać w Wietnamie miejsce śmierci syna i sprowadzić jego szczątki do USA.

Praktycznie już od pierwszej strony miałam wrażenie, że autor się z pisaniem tej historii straszliwie męczy. Że ta amerykańska apolityczna matka, która straciła jedynego syna podczas wojny w Wietnamie to doprawdy ciężki balast. Chciałoby się rozwinąć skrzydła i poszybować, a tu na ziemię co chwilę ściąga jakaś baba, w imieniu której na siłę trzeba snuć tę opowieść. Naprawdę, narracja wygląda tak: trochę nawet ciekawej opowieści o życiu w Wietnamie, względna lekkość i spokój, i raptem alarm, dawno przecież nie było nic o babie! No więc dajmy tu tę babę, niech powie, co czuje, niech powspomina synka, skomentuje zastaną w Wietnamie rzeczywistość, i jedźmy dalej. A wrażenie ciężkiego mozołu pogłębia jeszcze denerwująca, whartonowska narracja – przez cały czas wszystko w czasie teraźniejszym.

To, że podróżująca po Wietnamie Amerykanka dokładnie obserwuje wojenną rzeczywistość egzotycznego kraju, z zażenowaniem dostrzega skutki amerykańskiej interwencji i jej bezsens, jest zupełnie zrozumiałe. To, że wstydzi się za rodaków masakrujących nalotami niewinną cywilną ludność, również. Nie dziwi mnie nawet to, że neguje udział swojego syna w tych zbrodniach, bo mogę wyobrazić sobie sytuację, gdy matka, wbrew wszelkiej logice i faktom, trwa przy czymś, co będzie bronić jej dziecka czy chociaż pamięci o nim. Zupełnie jednak nie wiadomo, dlaczego Wietnamczycy co jakiś czas postanawiają zaprezentować jakiejś tam szukającej grobu syna kobiecie a to kopalnię antracytu, a to spółdzielnię rolniczą zwiększającą w nowej, pięknej, socjalistycznej ojczyźnie produkcję ryżu, a to jakąś inną gałąź gospodarki, rozwijającą się dynamicznie, bo przecież teraz wszystkie socjalistyczne państwa im pomagają, i tak dalej, i tak dalej.

A jak Amerykanka, to oczywiście musi być rasistka i trzeba to parę razy wyraźnie podkreślić jej dosadnymi epitetami pod adresem Murzynów. Żeby już nikt nie miał co do tego wątpliwości. O dziwo, Wietnamczyków jednak Mary Array postrzega nieco lepiej. Osieroconą dziewczynkę, marzącą o karierze artystycznej, postanawia nawet zabrać ze sobą i na własny koszt wykształcić. Cóż jednak z tego. Dziewczynka nie skusi się na żadną jałmużnę z rąk matki człowieka, który przyczynił się do tragedii jej narodu, nie opuści ziemi, gdzie zginęli jej bliscy. Czytając o takiej postawie w innej książce, mogłabym nawet być pełna podziwu. Czemu jednak tu wietrzę propagandę i dumnie brzmiące hasło "Imperializmowi mówimy stanowcze nie!"?

To, że książka ta jest zupełnie nieznana i w BiblioNETce oceniam ją jako pierwsza, nie napełnia mnie smutkiem. Może wcale nie jest to przypadek? Nie chciałabym się tylko zrażać, jak również nie chcę zrażać nikogo innego, do powieści pisanych zamiast podróżniczych reportaży. Być może istnieją przykłady udanych realizacji takiego pomysłu, chociaż "Śmierć w dżungli" do nich zdecydowanie nie należy.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2138
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: