Dodany: 22.09.2010 17:13|Autor: December
"Shantaram" czyli zbieg w wielkim mieście
O „Shantaramie” dużo się mówi. W radiu, telewizji, prasie. Wszyscy zdają się zachwyceni historią, jaką stworzył Gregory David Roberts. Ich zachwyt w dużej mierze opiera się na życiorysie autora, który stał się inspiracją do napisania tej powieści. No właśnie, tylko inspiracją, czemu sam Roberts nie zaprzecza, a wręcz często powtarza w udzielanych wywiadach. W dużej mierze książka ta jest zlepkiem różnych faktów, spotkanych ludzi i czystej fantazji. Jednak wydawcy chętnie podchwycili motyw i wszędzie krzyczą wielkimi nagłówkami: „To wydarzyło się naprawdę!”.
Zupełnie niepotrzebnie. Słowa Robertsa same się bronią. Każdy rozdział zgrabnie opowiada historię życia Lina (alter ego autora), który ukrywa się w Bombaju przed australijskim wymiarem sprawiedliwości. I chociaż ma w mieście zostać tylko przejściowo, bieg zdarzeń i postępujące przywiązanie do miejsca i ludzi sprawiają, że zapuszcza tam korzenie na dłużej.
Roberts ma niezwykły dar trafnego opisywania ludzi. Każdy, nawet przypadkowy człowiek, który pojawia się na kartach jego książki, otrzymuje wyczerpującą charakterystykę. Poczynając od powierzchowności, przez mimikę, na upodobaniach kończąc. Czytamy i przed oczami staje nam postać w całej okazałości. Mnie szczególnie uderzyło, z jaką dbałością autor zawsze opisywał strój Karli, kobiety, która zdeterminowała los Lina od samego początku powieści, i którą Lin pokochał. Oprócz niej poznajemy wielu Europejczyków, którzy związali swoje życie z Bombajem, lokalnych biedaków, którzy ledwo wiążą koniec z końcem i oczywiście bossów miejskiej mafii. Każdy z nich wnosi w życie Lina coś niepowtarzalnego. Prabaker, który ujmuje Lina swoją łagodnością i serdecznością, Kadir, który zastępuje mu ojca czy Anand Rao pokazujący, jak należy przyjmować karę za czyn popełniony z całą świadomością jego zła i późniejszych konsekwencji. A wszystko po to, aby bohater mógł wreszcie pogodzić się z samym sobą i odnaleźć spokój ducha i odkupienie za swoje grzechy. Oczywiście są też momenty przełomowe, gdzie wyraźnie jest powiedziane „tak, wtedy poczułem to i to i zrozumiałem, że...”. Ale tak naprawdę przez całe 700 stron Lin powoli i systematycznie zbliża się do tej chwili, gdy będzie mógł wybaczyć sobie popełnione zbrodnie.
Jest też najważniejszy bohater tej książki. Bombaj. Miasto kontrastów, jak chyba każde w tym regionie świata. Duszące, przygniatające swoim ogromem, zapachami i zapchane ludźmi do ostatniego skrawka powierzchni. Miasto slumsów i luksusowych hoteli, idealna kryjówka dla poszukiwanego zbiega. Miejsce, które nie może się znudzić, bo na każdym kroku czeka odkrycie, a przynajmniej ludzie, którzy chętnie cię do niego zawiodą.
Cała powieść jest podzielona na dwie wyraźne części. Pierwsza mówi o przybyciu Lina do Indii, pobycie w wiosce i mieszkaniu w slumsach. Pełno w niej barwnych epizodów ukazujących serdeczną i żywą kulturę Hindusów, kulturę kraju, gdzie rządzi serce, a miłość jest doprowadzona do perfekcji. Kto nie zachwycił się historią niedźwiedzia Kano albo nie zaśmiewał w głos czytając, jak swobodnie są tam traktowane problemy gastryczne? W drugiej części następuje zmiana stylu. Więcej w niej akcji, walk i brutalności, ale także filozoficznych rozważań. Tutaj główne skrzypce grają chłopcy z bombajskiej mafii. Kończy się sielskie życie wśród przyjaciół i rozpoczyna twarda walka o przetrwanie, która nie zawsze skończy się wesoło.
Wydawać by się mogło, że to książka idealna. Jest w niej humor, egzotyka, którą wszyscy kochamy, i kunszt literacki. Są wyraziste postaci, niespodziewane zwroty akcji również. Chwile wzruszeń i humoru - jak najbardziej. Jednak, pomimo licznych zachwytów, mnie jednak czegoś w „Shantaramie” brakuje do doskonałości. Może to wina bohatera, który, moim zdaniem, był trochę stereotypowym „wrażliwym twardzielem”. Szczerze mówiąc, nie polubiłam go, chociaż widać, że Roberts starał się, aby jego bohater był „dobrym” bandziorem (z drugiej strony trzeba też przyznać, że miał autor odwagę, by sportretować siebie w ten sposób, kwestią otwartą pozostaje, na ile wybielił swój charakter). A może po prostu nie rozumiałam fascynacji Lina Kadirem, szefem mafii, który swoimi filozoficznymi naukami potrafił zjednać sobie serca wszystkich, jak i usprawiedliwić ich złe uczynki. Wiadomo, że mafia ma swój własny kodeks honorowy, jej członkowie oddaliby za siebie życie, bo są jak bracia i tak dalej. Zło z dobrych pobudek - motto, które obrał sobie Kadribaj, może jest i prawdziwe, ale nie w tak wypaczonej wersji, w jakiej on sam z niego korzystał.
Niemniej jednak to typowo subiektywne uczucie, które tak naprawdę nie przeszkadzało mi w przeżywaniu powieści. Nie tak często zdarza się, żeby książka-cegła potrafiła tak łatwo wciągać i bawić. Pozostaje mieć nadzieję, że ten sam urok udzieli się trzem kolejnym tomom planowanym przez Robertsa. A tymczasem „Shantaram” zachwyci jeszcze niejednego czytelnika.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.