Dodany: 13.09.2010 17:19|Autor: dot59
A do Camonii chyba nie wrócę…
Uporawszy się ostatecznie z dwiema nieczytanymi wcześniej częściami cyklu camońskiego Moersa - „13 ½ życia kapitana Niebieskiego Misia” (przeł. Ryszard Wojnakowski, słowo/ obraz/ terytoria, Gdańsk 2006) oraz „Kot alchemika” (przeł. Katarzyna Bena, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2010) - dalej nie wiem, co mam o tych książkach myśleć. Mam coraz większe wątpliwości, czy aby na pewno jest to literatura dla dzieci, a jeżeli tak - czy dla wszystkich. Niestety nie mam w rodzinie nikogo w stosownym wieku; kiedy zaś usiłuję przypomnieć sobie dziecko, którym swego czasu byłam, mam wrażenie, że nie nacieszyłabym się zbytnio tymi powieściami. Zapotrzebowanie na bajki miałam gdzieś może do 10 roku życia, później wolałam literaturę przygodową bez elementów fantastycznych, by w późnych latach licealnych odkryć Tolkiena, a dopiero sporo potem sięgnąć po pominięte w dzieciństwie Muminki. Gdybym zabrała się za Moersa we wczesnej podstawówce, najpewniej byłabym zachwycona - podobnie zresztą jak i dziś - niepohamowaną kreatywnością autora w obmyślaniu najprzedziwniejszych stworów, przedmiotów i zjawisk. Ponieważ wszystko, co z misiami związane, od zawsze budzi moją głęboką sympatię, bez wątpienia polubiłabym Niebieskiego Misia (no i oczywiście śliczną niedźwiedziczkę o sierści barwy bławatków, i wszystkie inne kolorowe niedźwiedzie… tym bardziej, że sama kiedyś podobne wymyśliłam). Ale nie wiem, czy wzbudziłyby mój zachwyt wywody w rodzaju „ jeśli z kolei zsumujemy szczytowe częstotliwości, wykazywane przez owe odczucia na kardiogramie aury Nachtigallera…” i wyjaśnienia zasad funkcjonowania dziur międzywymiarowych, a już na pewno znudziłyby mnie opisy wędrówek wewnątrz mózgu bollogga i ciągnącego się przez kilkadziesiąt stron (!) pojedynku blagiatorów. Nawet jako dziecko nie lubiłam nadużywania wyrazów onomatopeicznych, więc na pewno by mnie zirytowały powtarzające się przez kilka stron, coraz większymi literami, kolumny złożone z samych „BRUMM! BRUMM! BRUMM! BRUMM!”. Po co niektórych baśniach z wydatnym udziałem istot pochodzenia pozagrobowego miewałam serie koszmarów sennych, na przykład z bladą, lodowatą ręką wysuwającą się spod tapczanu, toteż wspomógłszy swoją wyobraźnię wizjami klabaterników i piasbirów, pewnie miałabym takich snów trochę więcej. Ale mimo wszystko po „Niebieskim Misiu” na pewno jeszcze bym się do Moersa nie zraziła.
Natomiast po „Kocie alchemika” - zdecydowanie tak! To nie bajka, tylko najzwyklejszy horror! Już sama koncepcja krota (kota mówiącego ludzkim głosem), zgadzającego się oddać odrażającemu czarnoksiężnikowi swój tłuszcz (oczywiście pośmiertnie) w zamian za miesiąc wspaniałej wyżerki, jest wystarczająco ponura - a te puste klatki, gdzie „w niektórych drewnianych prętach tkwiły nadal zęby i pazury (…) do żelaznych krat przywarła zaschła krew”, a opisy poszukiwania kumaczego mchu na cmentarzu czy halucynacji po ugryzieniu pszczelego żądła zapieczonego w chlebie, a wreszcie scena, w której kociak rozpruwa pazurkami żołądek spożywanego właśnie pieczonego ptaka, by odkryć, że zawiera on składniki jadłospisu jego jedynego pierzastego przyjaciela i jeszcze koszmarniejsza inna, z Eisspinem przedstawiającym krotkowi, w jaki sposób ma zamiar pozbawić go życia i z „częściowo zgniłymi zwłokami” w jednej z głównych ról - makabra, istna makabra! Zahartowana powieściami sensacyjnymi o seryjnych mordercach, i tak nie umiem się otrząsnąć z koszmarnego wrażenia - a gdybym miała, powiedzmy, osiem lat i w pamięci tylko niewinne opowiastki o krasnoludkach, Deszczowcach i Koziołku Matołku, chyba potrzebna byłaby mi pomoc psychologa…
Przy poprzednich tomach chwaliłam Katarzynę Benę za radzenie sobie z kreatywnością słowotwórczą autora, ale teraz muszę stwierdzić, że u Ryszarda Wojnakowskiego podoba mi się co najmniej tyle samo pomysłów na przekład oryginalnych nazw. Jednak tak młodszemu, jak i dorosłemu czytelnikowi może przeszkadzać tłumaczenie dwóch części tego samego cyklu przez dwoje różnych tłumaczy dla dwóch różnych wydawnictw. Z góry wiadomo, że w takim przypadku nie ma jakiejś obowiązującej zasady i to samo miejsce akcji może nosić dwie różne nazwy. Dorosły może na tyle znać niemiecki, by domyślić się, że Camonia to to samo co Zamonia, tylko w zapisie fonetycznym, ale po dziecku raczej nie należy się tego spodziewać, podobnie jak domyślenia się, że Słowiczy to przetłumaczony na polski Nachtigaller, świniobarbarzyńca jest tożsamy z dzikunem, a czerw rekini - z robakinem. Czy Mikropiraci odpowiadają Nieistniejącym Maciupcim („Rumo i cuda ciemności”), tego już nie dociekłam. Ale gdyby nawet, na piątą (chronologicznie drugą) część raczej się nie połakomię.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.