Dodany: 30.12.2006 15:15|Autor: mazalova
Świątecznym czasem przeczytałam książkę
Od czasu do czasu wszystkim nam zdarza się spotkać na ulicy kogoś znajomego. Żeby nie być kontrowersyjną dodam, że nie chciałabym generalizować i że nie każdy, oczywiście, spotyka znajomych i nie zawsze na ulicy i nie od czasu do czasu - po prostu rzeczy takie mają miejsce i tyle.
Od czasu do czasu zdarza się nam spotkać na ulicy kogoś, kogo zaliczamy do kategorii ludzi-na-widok-których-myślimy-o-nie (ew. do kategorii ludzi-na-widok-których-myślimy-o-k***). Żeby nie być kontrowersyjną, chciałabym dodać, że ja nie zaliczam ludzi do tej drugiej kategorii, gdyż wewnętrznie czuję, że jest ona prostacka i mnie jako kobiety niegodna. Ja dzielę ludzi na takich, których zaprosiłabym na herbatę z ciastkiem i takich, których bym zaprosiła tylko na herbatę.
Żeby tu nie wyjść na osobę kontrowersyjną, zaznaczam, że wszystkich zapraszam raczej na herbatę z ciastkiem, o ile nie zapraszam ich na herbatę. Bo taka jestem sympatyczna i otwarta. Na przestrzał.
Wracając jednak do naszych dzisiejszych rozważań na temat spotykanych znajomych. No więc, jako ludzie społecznie przystosowani i pogodni, opowiadają nam o wielu interesujących sprawach.
Mówią: tych świąt upiekli żeśmy masę pierników, piernikowych ludzików, konie, kucyki, lukier, mnie wyszedł świerk.
Mówią: taka noc, trzeba będzie dzisiaj spać pod pledem.
Mówią: wspaniale, że się widzimy, co słychać?
A potem nadchodzi moment, w którym pada przerażające „No, tak. A dowcip, znasz?” I tu następuje miejsce na dowcip.
Krótkie, żenujące dowcipy są na miejscu. Długie, fabularnie zagmatwane dowcipy w ustach ludzi, którzy wycinają z piernikowego ciasta konie i kucyki, są nie do zniesienia. Człowiek czeka w nieskończoność na puentę, potem okazuje się, ze puenta już była – chociaż nie, poczekaj, to nie było tak, niech sobie przypomnę – i wracamy w sam środek wydarzeń z oczami szklistymi i wlepionymi w bilboard nad głową opowiadacza dowcipów. Długie, żenujące dowcipy są o tyle bolesne, że trzeba wyczekać długi czas na to, aż wreszcie wolno się będzie grzecznościowo roześmiać.
No i takim literackim dowcipem jest – moim skromnym zdaniem – "Cień wiatru". 516 stron.
O CZYM JEST KSIĄŻKA
„Cień wiatru” jest o tym, jak ojciec ma syna.
Ma syna, zabiera go pewnego dnia rzewnego do tajemniczego domu, gdzie jest Cmentarz Zapomnianych Książek, każe mu jedną książkę wybrać i się nią zaopiekować, gdyż będzie to jego książka życia. (Ach, łza sentymentalna się w oku kręci, sama pamiętam, jak pierwszy raz czytałam „Co słonko widziało” i sama byłam przekonana, że to książka mojego życia, a potem poznałam „Dzieci z Bullerbyn” i okazało się, że dzieci z Bullerbyn widzą lepsze rzeczy niż słoneczko i jedzą więcej jajek). No więc chłopiec, Daniel się zwie, wybiera książkę tajemniczego Juliana Caraxa i od tego momentu różne dziwy się dzieją, przybysze bez twarzy, diabły wcielone, dziewki chętne, rubaszni koledzy nowi, dużo wszystkiego jest. No i Barcelona.
MOJE WOBEC KSIĄŻKI ZARZUTY
- Moim skromnym zdaniem książka wydana (i rozreklamowana) lepiej niż napisana. MUZA wydała „Cień wiatru” bardzo starannie, na okładce ludzie we mgle, wewnątrz zdjęcia w sepii, plan Barcelony z lat 50., kartki grube, szorstkie, w kolorze kremowym. Siedemdziesiąt pięć procent klimatu tej książki kryje się w tym, jak jest wydana. Pozostałe dwadzieścia pięć procent to Barcelona. Nawiasem mówiąc, Barcelona jest dużo piękniejsza w rzeczywistości niż jest to przedstawione w książce. O.
- Dawniej to w ogóle było fajniej. Śnieg był w święta, nikomu nie przyszło do głowy piec pierniki w kształcie kuców, wszyscy byliśmy młodsi, a filmy robiło się tak, jakby to były książki. Teraz natomiast książki robi się tak, jak się kręci filmy, co gorsza, jak się robi filmy w Hollywoodzie. Autorzy budują sceny, o których nie czytali, których sobie nie wyobrazili, a które gdzieś widzieli, istne apocaliptico.
Moim wobec książki zarzutem jest to, że nieznośnie kojarzy mi się z "Harrym Potterem". Mimo tego całego seksu, który się pojawia i tych fotografii w sepii.
- Główny bohater to kolejny przykład bambuca literackiego. Ciągle coś szepcze, ludzie zwracają się do niego per „Danielu”, a bez pomocy przyjaciół (skąd my to znamy :P) nic sam by nie wymyślił. Na szczęście do pomocy dano mu niegłupiego kumpla i odważną kobitkę; tak wyposażony bohater literacki dałby sobie radę z samym Panem Bogiem. Wkurza mnie zawsze bardzo, jak autor chucha i dmucha na swojego bohatera, jakby się z nim nie wiem jak utożsamiał. Zawsze spod takiego pióra wychodzą tylko kretyni z popędem, którzy widząc kobietę nagą myślą o jej fakturze i różanym blasku ciała, a widząc ją w niebezpieczeństwie, komentują to tylko drżącym głosem „chciałem jej pomóc, ale nie mogłem, stałem jak sparaliżowany”. Szanuj tu teraz takiego, kobieto.
- Postaci w „Cieniu wiatru” przewija się wiele, ale na widok większości z nich człowiek – oczytany tak jak ja - myśli: gdzieś już tego faceta/facetkę widziałem/czytałem.
- Zafón pisarzem jest – moim skromnym zdaniem – średnim. Ma ciągoty na miarę Márqueza, ale wychodzi mu z tego Disney Pictures. I jakkolwiek Disney to klasyka i jelonki i wszystko, ale rozumiecie, że jeśli ktoś ma ciągoty na miarę Márqueza, to porównanie do Disneya nie do końca powinno go zachwycać.
GALERIA ŻEMUJĄCYCH CYTATÓW
Nuria Monfort siedząca samotnie w mroku z „oczami zalanymi trucizną łez"[1].
Scena dzikiego seksu:
„- Rób ze mną co chcesz – szepnęła. Miała siedemnaście lat, a jej usta były pełne życia”[2].
Żywych kultur bakterii chyba.
Teksty w stylu:
„- Idziemy. Czekają na nas, Danielu. Czeka na nas życie.
Ubrana była w suknię koloru kości słoniowej, a w oczach miała zapowiedź świata”[3].
No i wspaniałe wstawki żywcem już z twórczości mego idola, Paolo Coehlo, wyjęte:
„- I nie rezygnuj z marzeń – dodał Miquel. – Nigdy nie wiesz, kiedy okażą się potrzebne.
- Zawsze są – szepnął Julian, ale ryk pociągu już porwał słowa”[4].
Podsumowując: bardzo wiele radości dał mi Zafón swą książką. Uważam, że uczynił mnie lepszym człowiekiem, godniejszą kobietą i bardziej wierzącą katoliczką. Książkę przeczytałam w mgnieniu oka, a potem długo o niej rozmyślałam: czy jestem odpowiednim człowiekiem, by wydawać o niej sądy? czy to może być książka mojego życia? co ja zrobiłabym na miejscu bohatera?
I zasmuciłam się swoją postawą, moim niebyciemdobrym, tym, że nie wierzę w cuda. Na szczęście czas Bożego Narodzenia przekonał mnie, że może nie wszystko stracone i jeszcze uda się ze mnie wykrzesać trochę ciepła.
Obiecałam więc sobie skwapliwie, że w przyszłym roku sama zacznę wypiekać pierniki w kształcie koni. Takie bowiem zwycięstwo w mojej duszy odniósł "Cień wiatru".
Tyle.
Zawieszam oficjalnie poza tym KĄCIK PROMOCJI AUTORA, ponieważ doszłam do wniosku, że moja osoba jest zbyt fajna, żeby oddawać jej tylko kącik. Postanowiłam, że będę sobie poświęcać wszystkie recenzje.
---
[1] Carlos Ruiz Zafón, "Cień wiatru", tłum. Beata Fabjańska-Potapczuk i Carlos Marrodán Casas, wyd. Muza, 2005, str. 186.
[2] Tamże, str. 263.
[3] Tamże, str. 508.
[4] TAmże, str. 300.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.