Halo, tu Ziemia!
Do sięgnięcia po „Widmopis” skłoniła mnie lektura świetnego „Snu_numer_9” i chęć przeżycia porównywalnej przygody. Tymczasem już po lekturze pierwszego rozdziału było wiadomo, że to zupełnie inne bajki. Różni je sama konstrukcja: „Widmopis” składa się z dziewięciu pozornie niezwiązanych ze sobą rozdziałów, które przy wnikliwej lekturze wchodzą ze sobą w pewien specyficzny dialog. Każdy rozdział pozostaje samodzielną historią, rozgrywającą się w precyzyjnie zlokalizowanej przestrzeni. Ich różnorodność jest imponująca, ponieważ poszczególne epizody rozgrywają się, niemal jednocześnie, na różnych kontynentach, w różnych krajach - od Japonii, przez Hongkong, Mongolię, Rosję, Wielką Brytanię, po Clear Island. Pomysł kojarzy się z filmem Jima Jarmuscha „Noc na Ziemi”, chociaż mniej tutaj rozpoznawalnych na pierwszy rzut oka wspólnych elementów łączących bohaterów. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że Mitchell pisał swoją książkę traktując ją raczej jak obraz filmowy, niż klasyczną powieść.
Mamy do czynienia z wielością światów społecznych, rozmaitością kultur, języków, wrażliwości, światopoglądów i wytyczonych celów. Poznajemy kolejno: młodego zamachowca na tokijskie metro, sprzedawcę ze sklepu muzycznego, biznesmena, dziewczynę z herbaciarni, transmigrującą duszę (!), dziewczynę rosyjskiego gangstera, zblazowanego pisarza, genialną panią naukowiec i dziennikarza prowadzącego nocną audycję radiową. Niestety, w przypadku tak wielu historii wyraźnie odczuwalna jest różnica w jakości prowadzonej narracji. Każda z historii pisana jest językiem charakterystycznym dla jej głównego bohatera, zawsze prowadzona w pierwszej osobie, a ilość szczegółów zawartych w opisach przyprawia o zawrót głowy. Autor próbuje przekonać, że, choć może się to wydawać niemożliwe, wszystkich (nie tylko pierwszoplanowych) bohaterów łączy wspólna perspektywa.
Chociaż każdy z rozdziałów opowiada historię jednego człowieka, po lekturze książki pozostaje wrażenie szalonego natłoku i przeludnienia. Każdy z bohaterów występuje w swoim rozdziale, po czym, zapomniany, odnajduje się w mniej lub bardziej istotnym szczególe sto stron dalej. Mitchell bezlitośnie porzuca swoich bohaterów w momencie, w którym dopiero przekroczyli prolog, by zmusić czytelnika do wskoczenia w skórę kolejnej postaci. Szkoda, ponieważ wielu z nich zasługuje na solidną powieść. Może debiutujący tą książką Mitchell miał zwyczajnie problem z podjęciem decyzji, z wyselekcjonowaniem z bogatego wachlarza pomysłów tego, który byłby godny szerszego zainteresowania? Tymczasem obserwujemy bohaterów będących ostatecznie tylko statystami, którym dziękuje się po odegranej scenie. Co z nimi dalej? Mitchellowi wystarcza chyba fakt ich ponownego pojawienia się dopiero w napisach końcowych. Bardziej interesuje go finał, możliwość pokazania, jak ich losy misternie i sprytnie się plączą, ale wtedy bohater przestaje już być bohaterem, a zostaje sprowadzony jedynie do roli trybiku w machinie.
Trudno nie zadać sobie pytania: o czym właściwie jest ta książka? Odpowiedź nie jest łatwa, ale przyjmuję, że prawdziwym bohaterem „Widmopisu” jest fenomen przypadkowości. To przypadek rządzi światem, rolą przypadku jest wyrokowanie, co jest rzeczywiste, a co nie. Dlatego książkę opanowuje fragmentaryczność. Dla czytelnika skrawek, jaki dostaje do rozpoznania jest motywem przewodnim, fragmentem układanki, która, na co ma nadzieję, utworzy spójny obrazek. A na obrazku będzie raczej coś przykrego niż miłego, ponieważ, niezależnie od położenia geograficznego, bohaterów nie opuszcza poczucie niepokoju, zagrożenia i nadciągającej katastrofy. Stąd ich rozpaczliwe poszukiwanie tożsamości, potrzeba zakorzenienia w otaczającym świecie.
Mitchell przekonująco pokazuje lęk współczesnego człowieka, żyjącego na przełomie XX i XXI wieku, który, niczym transmigrująca dusza z jego powieści, posiada swobodę przemieszczania się po świecie, czyniąc go sobie podległym i redukując do rozmiaru podręcznego bagażu; z drugiej strony jak nigdy dotąd przeżywa niepokoje związane z bliżej nieokreślonymi zagrożeniami, które czyhają za rogiem. Nigdy nie wiadomo, kto okaże się zdolny do zniszczenia tego świata: czy będzie to niepozorny japoński inżynier programista, neurotyczny guru tajemniczej sekty, cyniczna portierka z Ermitażu, czy może niewyspany radiowy didżej. Czytelnik może się poczuć jak agent przeglądający tajne archiwum, który widzi tylko pewien wycinek rzeczywistości. Służą temu również setki szczegółów, które sterują przypadkiem i bombardują czytelnika często nieistotnymi informacjami, w celu odciągnięcia jego uwagi. Bo ważny jest nie bohater, ale historia: „człowieczy świat tworzą opowieści, nie ludzie. Nie należy obwiniać ludzi, o których snują się opowieści”*. Im bliżej końca, tym bardziej napięcie się potęguje, czas oczekiwania wydłuża się potwornie, a my nabieramy przekonania, że należy się spodziewać nie tyle katastrofy porównywalnej do wielkiego wybuchu, ile wielkiej implozji.
Właściwie z opisu mogłoby wynikać, że zabawa przy tej książce jest przednia, zagadki same proszą się o rozwiązanie, poziom zaciekawienia sięga zenitu; tylko co z tego wynika? Skoro jednak mają tworzyć pewną całość, czemu to ma służyć? Czy wszyscy bohaterowie, czy może raczej dusze hasające pomiędzy nimi jak po torze przeszkód, mówią nam więcej, niż byłby w stanie opowiedzieć jeden, solidnie skonstruowany bohater? Oczywiście stracilibyśmy wtedy niezwykłą szansę odbycia szalonej podróży dookoła świata, a tak odkrywamy niezwykłe prawdy o ludzkiej naturze i ludzkim lęku.
Czyżby?
---
* David Mitchell,"Widmopis", przeł. Janusz Margański, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.