Dodany: 02.12.2006 19:35|Autor: Harey
Powrót do dzieciństwa...
„Oto książka. Wieczorem przy ogniu pieca, kiedy płomień igra wśród drzew, a wiatr skarży się w kominie, zakląłem w nią żywych i umarłych czarem cichym i pogodnym”[1].
Już te pierwsze słowa rzucają światło na całą powieść - taka właśnie jest ta książka; proza życia wyrażona tak poetycko i duchowo, że tylko ręka wrażliwego, głęboko odczuwającego i myślącego człowieka mogła skreślić te obrazy. Dzieciństwo i młodość Wiecherta stają nam jak żywe przed oczami, widzimy autora, kiedy bosonogi przemierza malownicze pagórki i znika gdzieś pomiędzy bujną zielenią drzew, a także wówczas, kiedy już dorosły wraca w rodzinne strony, jak wędrowiec do źródła wody, która podtrzymuje go przy życiu i pozwala pójść dalej i dalej. W jego dzieciństwie odnajdujemy własne małe ślady i w jego młodzieńczych myślach własne odczucia.
Jest to przepiękna poetycka autobiografia, która mówi do nas głosami szumiących drzew, zapachem mokrej po deszczu ziemi, widokiem paproci, leśniczówki z czerwonej cegły i białej brzozy rosnącej nieopodal. Postaci opisane przez autora nie są mglistym wspomnieniem czy jedynie papierowymi „wytworami”, wręcz przeciwnie - Wiechert wchodzi do wnętrza, przedstawia wnikliwie ich osobowości; niejednoznaczne, pełne uroku, zalet, jak również wad. Wiechertowi udało się przedstawić opisywany świat widziany oczami dziecka, które odbiera rzeczywistość bardziej za sprawą instynktu, intuicji, niż rozumowo; im dalej posuwamy się wraz z autorem w przyszłość - w lata młodości, aż w końcu do wieku lat czterdziestu, kiedy wraca w rodzinne strony i obejmuje dłońmi białą korę brzozy, tym bardziej zmienia się sposób opisywania tej rzeczywistości - przechodzimy wraz z nim od dziecięcego sposobu widzenia do dojrzalszego, młodzieńczego, kiedy budzi się i dojrzewa świadomość, empiryczne i rozumowe odbieranie zastanego świata i ludzi. Jedno pozostaje niezmienne, jak źródło życia, do którego wracamy, kiedy braknie nam sił - drzewa i ludzie, pośród których wzrastał; szczególnie niezapomniana, uduchowiona ciotka Weronika. Korzenie tych drzew i korzenie myśli, jakie przekazała mu Weronika, głęboko wrosły jego umysł, serce, pamięć.
Nie waham się napisać, że jest to jedna z najpiękniejszych autobiografii, jakie kiedykolwiek powstały. Wyłania się z niej świat autora, świat, jaki zapamiętał - z zapachem sosnowych igieł, z radością brata, radością, która zgasła nagle wraz z jego przedwczesną śmiercią, ze smutkiem matki, z samotną leśniczówką położoną w sercu bujnych lasów, z ciotką Weroniką i w końcu - jego powrotem w rodzinne strony:
„Udałem się do ogrodu, gdzie szumiały wysokie jodły (…). Nie było jodeł. Kobieta powiedziała, że zachorowały, a nadto rzucały zbyt dużo cienia. Zniknęły też wiśnie i stara jabłoń o krzywym pniu z zielonym mchem. Tylko u szczytowej ściany stał posadzony przez ojca jesion, a jego szary wierzchołek sterczał wysoko ponad dachem. Stałem przez chwilę w gorzkiej samotności i patrzyłem w dal ku skrajowi otaczających wszystko lasów. Niby z jakiejś czaszy sączyły się we mnie minione lata, cała gorycz i słodkość dziecięcego życia. Nagle zdało mi się, że mi włos posiwiał, że dotknęła mnie dłoń pokoleń napominających, iż nieśmiertelność tkwi w łańcuchu, a nie w poszczególnych ogniwach. (...) Rozglądałem się po milczącym kręgu, czy nie ostała się jakaś pociecha, bym mógł się w mej samotności o nią wesprzeć i wyprostować. I w tymże momencie zobaczyłem ją. Na wrzosowym wzgórku, w pobliżu drogi. Pień jej biały i gibki wznosił się ku górze, a ponad smukłą koroną zawisła czerwona światłość. Objąłem dłońmi chłodne drzewo i spojrzałem ku niej w górę. Była moją własnością, tylko moją, gdyż to ja ją zasadziłem na dzień przed Zielonymi Świątkami. Miałem wówczas sześć lat. Nikogo przy mnie nie było, oprócz ciotki Weroniki, która zawsze znajdowała się tam, gdzie stawał się cud (…). Dłoń jej mogła otwierać niebo, jej cichy głos docierał aż do umarłych. Mówiła mi: »Musisz Andrzeju zasadzić brzozę, żeby Duch Święty zdołał spłynąć na nią podczas zielonoświątecznej nocy«. Nie wiedziałem, co to takiego Duch Święty, ale kiedy zagłębiłem cieniutkie korzenie w wilgotną ziemię, kiedy dotknąłem dłońmi chłodu wiosennej gleby, spłynęło w moją oczarowaną duszę coś, co nie musiało być niepodobne do nazwanego przez ciotkę Weronikę słowami Nowego Testamentu. Patrząc ponad lasy swymi niebieskimi oczami rzekła: »Kiedy będziesz duży, Andrzeju, kiedy w świecie ogarnie cię lęk, powinieneś przyjść pod tę brzozę i unieść ku gałęziom oczy, a nadejdzie od nich pomoc. I pokój zagości w twojej biednej duszy…«”[2].
„Człowiek nie może wyobcować się na swoich drogach, bo ciągnie się za nim ślad odciskanych kolein i biegnie wstecz, aż do pierwocin jego dziecięcych rojeń. Zmienia się to co widzialne, ale nigdy to co niewidzialne i nigdy też nie odtrąci nas owo dziecko, z którego wyrośliśmy do obecnego kształtu. Podniosłem wzrok ku gałęziom, z których miała nadejść pomoc, potem odwróciłem się i wyjechałem z lasów, co mnie zrodziły (…) i zwróciłem oczy ku oczekującym mnie przyszłym sprawom”[3].
---
[1] Ernst Wiechert, „Lasy i ludzie. Młodość” tłumaczył Tadeusz Ostojski, Wydawnictwo Olsztyńskie Pojezierze, Olsztyn 1976, str. 5.
[2] Tamże, str. 154-156.
[3] Tamże, str. 156.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.