Dodany: 23.11.2006 19:31|Autor: adas
Marlowe bez kapelusza
To najlepsza książka Chandlera, a co za tym idzie, także i najlepsza powieść z Philipem Marlowem w roli głównej. Lepsza nawet od "Żegnaj, laleczko", książki, której tytuł stał się wręcz synonimem całego gatunku.
Na czym polega jej wyjątkowość? Na pierwszy rzut oka "Siostrzyczka" nie różni się niczym od innych czarnych kryminałów, także tych autorstwa samego Chandlera. Marlowe dostaje proste z pozoru zlecenie - ma odszukać brata młodej kobiety z prowincji, zaginionego gdzieś w miejskiej dżungli Los Angeles. Jednak już przy pierwszym jego ruchu sprawa drastycznie się komplikuje. W przeszukiwanym pokoju hotelowym zamiast młodzieńca znajduje ciało innego mężczyzny. Wydarzenia nabierają rozpędu, detektyw coraz głębiej brnie w brudy LA i podpada wszystkim wokół. Zanim zamknie sprawę, dostanie kilka razy po głowie, skłóci się z miejscową policją i zakocha w nieodpowiedniej kobiecie. Jednym zdaniem - dzień jak co dzień Philipa M. A na końcu i tak okaże się, że...
Literacko bez zarzutu. Chandler w bólach (jak sam wielokrotnie przyznawał*) osiąga zwykłe dla siebie mistrzostwo stylu. Smakowite opisy (pół)światka LA tradycyjnie ozdabia dialogami "tak ostrymi, że można by się nimi golić" (swoją drogą, ciekawe, kto pierwszy użył tego sformułowania?). Ale to też przecież nic nowego u tego autora. Tak naprawdę "Siostrzyczka" zaskakuje psychologiczną głębią i - przede wszystkim - depresyjną wręcz atmosferą panującą na jej kartach. Nikt nie jest tu szczęśliwy, nawet (zwłaszcza) za sukces płaci się olbrzymią, często niszczącą, cenę. Marlowe okazuje się być zmęczonym facetem w średnim wieku, z coraz większym trudem skrywającym prawdziwe uczucia za maską cynizmu. Traci refleks, nie jest w stanie zapobiec tragedii. Nawet nieodłączny kapelusz zdaje się go przytłaczać swym ciężarem.
Takie podejście do tematu spycha, rzecz jasna, kryminalną intrygę na drugi, może nawet trzeci, plan i w zasadzie czyni z "Siostrzyczki" powieść głównego nurtu. Wydaje się, że źródeł dokonanego przez Chandlera (już wcześniej chwalonego za realizm) przedefiniowania formuły czarnego kryminału należy doszukiwać się w osobistych przeżyciach pisarza (choć swoje robi też upływ czasu - powojenna Ameryka końca lat 40. nie jest już tak pruderyjna jak ta o dekadę wcześniejsza, również "klasyczni" gangsterzy z czasów prohibicji powoli odchodzą w niepamięć). Chandler ma kłopoty z alkoholem, książka ukazuje się na rynku tuż po zakończeniu jego niezbyt udanego flirtu z Hollywood (i pewnie dlatego jej akcja ociera się o filmowy światek). Czyżby odreagowywał w ten sposób niepowodzenia? Hmm... Nawet jeśli - oby każdy pisarz swe frustrację wyładowywał w podobny sposób.
Wyobrażam sobie, że jestem wydawcą tej książki. Na tylnej stronie okładki, obok gustownej podobizny twardego faceta w prochowcu (ukłon w stronę praw rynku), umieszczam tylko jedno zdanie: "Powieść, w której Marlowe ostatecznie traci złudzenia". Wystarczy.
---
* Patrz: Raymond Chandler, "Mówi Chandler", tłum. Ewa Budrewicz, wyd. Czytelnik, Warszawa 1983.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.