Dodany: 22.11.2006 17:15|Autor: dot59
Czas mija, trawa odrasta
Koncepcja tryptyku powieściowego, którego części, usytuowane w różnych wycinkach czasoprzestrzeni, połączone są mniej lub bardziej uchwytnym wspólnym motywem, nie jest dla Cunninghama niczym nowym. To przecież według takiego właśnie schematu skonstruował pisarz słynne „Godziny”, które przyniosły mu międzynarodowy rozgłos. A jednak błędem byłoby sądzić, że „Wyjątkowe czasy” to tylko powtórka sprawdzonego chwytu. W tym przypadku bowiem ta sama strategia wykorzystana została do zupełnie innych celów: „Godziny” zaglądają do wnętrza człowieka, skupiają się na analizowaniu jego emocji, a ich motywem przewodnim jest alienacja jednostki, zaś „Wyjątkowe czasy” wychodzą poza zamknięty krąg ludzkiej osobowości, dotykając kwestii interakcji człowieka ze środowiskiem, zwłaszcza ze stworzonymi przez niego samego pułapkami cywilizacyjnymi.
Część pierwsza tryptyku, „W maszynie”, to przejmujący portret upośledzonego fizycznie, lecz inteligentnego i ponadprzeciętnie wrażliwego trzynastolatka, który po tragicznej śmierci brata musi wziąć na siebie ciężar utrzymania rodziny. Do tej pory Lucas żył w swoim własnym świecie, utkanym z pełnych metafizyki wersów poezji Whitmana – teraz musi stawić czoło przytłaczającej rzeczywistości, w której głównym czynnikiem twórczym i zarazem destrukcyjnym jest maszyna...
Część druga, „Dziecięca krucjata”, to dość przerażająca wizja bezdomnych dzieci, wykorzystanych jako narzędzia egzekwowania źle pojętej sprawiedliwości społecznej.
Trzecia, „Nietypowa piękność”, to utwór zaskakujący i wyjątkowy na tle dorobku autora, niezdradzającego dotąd tendencji do osadzania akcji swoich dzieł w realiach odległej przyszłości. Jest to bowiem niemal klasyczna science fiction, ze wszystkimi niezbędnymi atrybutami gatunku: techniką pozwalającą na stworzenie sztucznej inteligencji i odbywanie podróży międzygwiezdnych, Ziemią zdewastowaną wskutek nieodpowiedzialnego użycia tej techniki, przedstawicielami innej cywilizacji, zepchniętymi przez zaborczych Ziemian do roli sług. I cyborgiem, który okazuje się bardziej ludzki niż ci, co sprawują nad nim kontrolę...
Spoiwo wiążące te trzy historie to nie tylko nowojorski Manhattan, na przestrzeni kilku wieków ulegający niejednej metamorfozie, lecz nadal pozostający miejscem charakterystycznym i rozpoznawalnym; to nie tylko wizjonerska poezja Walta Whitmana, przenikająca myśli bohaterów, narzucająca im określone skojarzenia i odczucia. To także kilka szczegółów, których tu nie ujawnię, by nie psuć innym przyjemności samodzielnego ich tropienia, a które w pewien sposób dowodzą prawdziwości tezy Whitmana, że „śmierć naprawdę nie istnieje. A jeśli w ogóle była, to po to, by życie powieść przed siebie”, że „wszystko idzie naprzód, nic się w sobie nie zapada”[1].
Cunningham wyraźnie lepiej czuje się w przeszłości i teraźniejszości, niż w przyszłości. Koncepcja istnienia „parkowych zbirów”, za odpowiednią opłatą dostarczających klientom „mocnych wrażeń”, których opisu tu oszczędzę, wydaje mi się tyleż odrażająca, co nieprzekonująca (chociaż może tylko mnie...? W końcu – i dzięki za to Opatrzności! – to nie ja, lecz autor żyje na co dzień w społeczeństwie wyprzedzającym wszystkie inne nie tylko pod względem tempa industrializacji i rozwoju nauki, ale także odsetka obywateli wymagających pomocy psychiatrycznej, więc pewnie lepiej wie, na co stać jego rodaków...). Nie bardzo prawdopodobna, przynajmniej w świetle dotychczasowej wiedzy z zakresu genetyki, jest też możliwość powstania krzyżówki człowieka i gadziokształtnej istoty pochodzącej z innego systemu planetarnego, nawet zakładając, że życie w tymże systemie powstało w identycznych warunkach, jak na Ziemi.
Ale wybaczmy autorowi te pomysły, jeśli nawet nie należą do najfortunniejszych, a doceńmy jego umiejętność kreowania wyrazistych postaci, operowania pozornie nieznaczącymi detalami składającymi się na niepowtarzalny klimat i sterowania dramaturgią sytuacji, zauważmy dyskretną, lecz czytelną ironię, przemyconą w całkiem poważnych scenach składających się na portret naszej cywilizacji (te prześliczne imiona dzieciaczków – podopiecznych Catareen: Tomcruise i Katemoss! Te odniesienia do kultowej sagi George’a Lucasa! To demaskowanie stereotypów rasowych, wciąż pokutujących w amerykańskim społeczeństwie, mimo przesadnej dbałości o „poprawność polityczną”!...).
Całość naprawdę warta jest przeczytania i zastanowienia się nad tym, co przekazuje nam współczesny pisarz i cytowany przezeń XIX-wieczny poeta. Przemijamy, by dać miejsce następnym pokoleniom, i tego nie zmienimy; ale to od nas w jakimś stopniu zależy, kim będą ci, którzy przyjdą po nas, i co tu zastaną...
_ _ _
[1] Walt Whitman, „Źdźbła trawy”, za: Michael Cunningham: „Wyjątkowe czasy”, przeł. Maja Charkiewicz i Anna Kamińska, wyd. Rebis, Poznań 2006, s. 109.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.