Dodany: 31.10.2006 14:01|Autor: kocio
Romans z rozsądku
Wydawać by się mogło, że w gatunku powieści - nazwijmy to tak - babskich sprawdzają się tylko ogniste romanse, w których wszystko się dobrze układa, a tylko w tle dzieją się rozmaite perypetie, sprytnie odwlekające happy end, które każą czytelnikowi mocniej zaciskać kciuki za ostateczne spotkanie dwojga amantów. Choć w "Domu na klifie" Monika Szwaja nie odchodzi daleko od tego schematu, to jednak zaryzykowała radykalną zmianę punktu ciężkości. Całkiem dobrze służy to powieści. Książka stała się przez to odrobinę bardziej oryginalna i ciekawsza.
Jak łatwo się zorientować, "Dom na klifie" promuje rodzinne domy dziecka (także finansowo - złotówka z każdego egzemplarza książki trafia na konto odpowiedniej fundacji), jest więc tzw. literaturą zaangażowaną. Jeśli ktoś takowej nie lubi, to pewnie nic go nie przekona, ale moim zdaniem to jeden z jaśniejszych przykładów tego typu powieści, a nawet ten akurat wątek lepiej się autorce udał niż inne.
Już po przeczytaniu pierwszych stron nabieramy słusznego przekonania, że los chce połączyć drogi Zosi Czerwonki, wychowawczyni w państwowym domu dziecka (zwanym potocznie "bidulem"), i Adama Grzybowskiego, już nieco przeterminowanego, acz sympatycznego młodzieńca, żeglującego po powierzchni życia równie swobodnie, co po prawdziwym morzu. Spotykają się przy smutnej okazji, jaką jest śmierć wiekowej i niesłychanie barwnej ciotki Bianki z rodziny Adama, a pretekstem oraz nieodłącznym tłem ich przygody są szanty. Nieszczególnie ładnej i cokolwiek grubej Zosi Adam wpada w oko, niestety, raczej bez wzajemności, ale to nie jest jej największym życiowym zmartwieniem. Gnębi ją i przytłacza paskudna dola dzieci, którymi się opiekuje w pracy. W jej sercu narasta sprzeciw wobec chorych warunków panujących w domu "Magnolie" i ta iskra buntu doprowadza Zosię do desperackiej decyzji...
Czuję się usprawiedliwiony streszczając książkę mniej więcej do tego miejsca, bo mimo starań autorki nad jego uatrakcyjnieniem, wstęp nie jest dobry. Zbyt jest chaotyczny, plącze się po nim za wielu ludzi, w dodatku nijak nie potrafiłem się przejąć uczuciowymi komplikacjami bohaterów. W pewnej chwili zaczynałem się nawet bać, że Szwaja nie doskoczy do własnego poziomu, z którym spotkałem się w "Zapiskach stanu poważnego", a ja zdążę się setnie zanudzić, zanim dobrnę do końca.
Na szczęście stało się inaczej, gdy okazało się, że ta pożal-się-Boże para ma szansę założyć wspólnie rodzinny dom dziecka. Właśnie w chwili, kiedy stało się zupełnie jasne, "kto" i "co" będzie robić, nuda się - o dziwo! - skończyła, jak nożem uciął. Najistotniejsze stało się wówczas pytanie "jak?", a szanowna autorka mogła wreszcie przestać kluczyć i zająć się tym, co wychodzi jej najlepiej: wiarygodnym prowadzeniem postaci na przełaj i na przekór.
Do moich ulubionych, zresztą napisanych najzupełniej serio i "nieromansowo" fragmentów książki, należy dialog Zosi z Darkiem* w busie jadącym na pierwsze, jeszcze zupełnie nieznaczące spotkanie z domem na klifie. Temat jest drażliwy. Czy taka krótka przyjemność może zrekompensować życie w domu dziecka? Czy nie budzi nadziei na zbyt wiele? Nie da się streścić tej sceny, bo to po prostu ładna i mądra rozmowa. Właściwie filozoficzna, bo można ją sobie zacytować w zupełnie innych okolicznościach i nadal grzać się nią od środka.
Zapamiętałem też szczególnie rozmowę Adama z ojcem**. Jego matka jest osobą energiczną, więc - zgodnie ze swoim charakterem - wytyka starokawalerstwo syna wprost (choć w granicach przyzwoitości), natomiast ojciec, choć ma na myśli coś podobnego, robi to kompletnie inaczej, wzbudzając przy tym moje głębokie uznanie. Ta drugoplanowa rola jest na tyle ciekawa, że aż mi szkoda, że autorka nie znalazła jej nieco więcej zajęcia w książce. Człowiek nazywający siebie beztrosko "leciwym pierdołą" i pogodnie stwierdzający fakt, że jego żona właśnie zawadziła samochodem o bramkę, zasługuje na to, zwłaszcza że poważne rozmowy nie przeszkadzają mu w gorliwym pałaszowaniu szarlotki. To zresztą też ujmujące podejście: nikt przecież nie powiedział, że tak zwane poważne rozmowy muszą być zawieszone w próżni! Ładna obserwacja, jak to drobiazgi potrafią zbliżać ludzi.
Jak dla mnie, takich "poważnych" elementów mogłoby być w "Domu na klifie" więcej. Oczywiście wtedy nie byłby to romans, ale nie rozumiem, po co koniecznie musimy trzymać się tego gatunku? Chyba tylko z powodu przekonań pani Szwai co do oczekiwań czytelniczek. Skoro jednak z widoczną pasją i wdziękiem udźwignęła taki trudny i tendencyjny temat, to mogła ten wątek od początku puścić w tło. Romans z rozsądku w ramach powieści (plus minus) realistycznej byłby wówczas nawet bardziej intrygujący niż podany jako główne danie.
Wśród mniejszych zmian, jakie mi się nasuwają po lekturze, byłoby zdjęcie z dyrektorki domu "Magnolie" obowiązku takiego obfitego przeżywania na kartach książki. Samo paskudne zachowanie wystarczy, nie trzeba tak dokładnie i jednowymiarowo kreślić jej wnętrza, żeby je uzasadnić. Pani Arlecie na przykład (matce Adolfika) za całą charakterystykę postaci wystarczał sposób mówienia i maniery - nie sprawiała przez to Adamowi, Zosi i dzieciom mniej kłopotów, za to była przy okazji śmieszna i interesująca, bo na swój sposób autentyczna. Ograniczyłbym też ilość wymyślnych nazwisk - starczy zabawnych słówek i językowych zakrętasów w dialogach, nie trzeba dodatkowo dośmieszać, a właściwie - ośmieszać, na siłę.
Dwie trzecie książki wzbudziły mój pozytywny odzew emocjonalny, natomiast pierwszą część wolałbym upchnąć jakoś gęściej, żeby nie wychodziła przed szereg. Nie jest ani tak ważna, ani tak atrakcyjna, jak autorce się wydaje; przynajmniej dla mnie. Weźcie jednak poprawkę na to że jestem facetem, a to powieść dla płci zupełnie przeciwnej. Mogło mi coś po prostu umknąć.
---
* Monika Szwaja, "Dom na klifie", Prószyński i s-ka, 2006, s. 96-97.
** Ibidem, s. 118-122.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.