Echo Sablikowych gęślików
Byłeś kiedyś w Zakopanem? Dziki tłok, wysokie ceny, wszędzie pełno turystów i kolejki. Górale, jeszcze zachowujący swoje tradycje, ale też już po części odstępujący od nich i biegnący z duchem czasu… A w centrum miasta stoi pewien pomnik. Popiersie mężczyzny, który stworzył to miasto takim, jakie jest. Który zapoczątkował tutaj nowe życie, nową epokę, i jakieś 150 lat temu wprowadził rdzennym mieszkańcom do ich wsi kompletnie inny świat, którego rozwój widać dzisiaj.
Zanim przyjechał, Zakopane to nie była ani Polska, ani Węgry, ani żaden inny kraj – po prostu Zakopane. Zakopane, zasypane, od każdego państwa odgrodzone pokładami śniegu, a od zainteresowania sytuacją w kraju odciągane przez trudne warunki na miejscu. Mieszkańcy żywili się tu, jak ziemia obrodziła, kartoflami. Przez pół roku. A gdy nieurodzaj, to i z trawy gaździny zupę przyrządzały i dawały rodzinie. Największa troska: żeby nie było susz, żeby mrozy nie trzymały zbyt długo, żeby jaka strawa była – no i coby jaką pracę zdobyć, dutki (pieniądze) mieć. To najważniejsze. Bo za dutki i baba sobie spódnicę kupi, i w karczmie wódkę można pić, i lżej w domu. Dutki dla górala najważniejsze!
Przyjechał do tych ludzi ksiądz, ksiądz Stolarczyk, i chciał ich nawracać. Kościół zbudował, szacunek i sympatię sobie zjednał, ale nawracanie szło mu dziwnie – bo jak tu praktycznie myślącym góralom wyłożyć istotę kochania Boga? Zrozumieli wiarę na modłę kija i marchewki, a przy okazji… nie mogę się powstrzymać i jedną opowieść przytoczę.
Pewnego dnia po mszy ksiądz Stolarczyk widzi, że pewien gazda sobie fajeczkę od świecy kościelnej odpala. No więc ruszył do niego, strofując, że tak nie można, bo to boskie, bo grzech!… Góral spojrzał i rzekł mu mniej więcej tymi słowy – „Panie Jegomościu, przecież ja jestem gazda i Bóg jest gazda. Gazda gaździe powinien ognia użyczyć!”.
Tak więc żyli – biednie, chodząc od czasu do czasu do kościoła dla rozrywki, zmagając się z nędzą, kiepskimi glebami i klimatem gór, ale zarazem żyli wesoło, bo bawić się potrafili. Nic nie mieli – tylko baśnie o dziwnych stworzeniach, zamieszkujących odległe tatrzańskie wierchy, tylko karczmę, gdzie można było śpiewać i śmiać się do woli, nie pamiętając o nieurodzajnym roku. To była taka kraina, gdzie życie jest ciężkie i surowe, ale też mająca w sobie coś z bajki. Gazdowie siedzą w karczmie, Sabała – legenda wsi, najlepszy strzelec w okolicy, ale niespokojny duch, co to jego gaździna wiecznie sama w domu, bo on na polowaniach – Sabała więc wyciąga swoje gęśliki, takie skrzypki własnoręcznie zrobione, i na tych gęślikach zaczyna grać dziwną, niepokojącą melodię, która choć osobliwa i wbrew wszelkim muzycznym regułom, ma w sobie jakieś piękno prymitywne – wymyślona przez niego melodia Tatr, którym Sablik serce i duszę oddał, i które znał i kochał, jak nikt. A oni słuchają. Skrzypka pochłonęła już muzyka, mógłby tak grać godzinami, miesiącami... Przerzuca się na jakąś ludową piosnkę. Śpiewają, bawią się, improwizują, zamawiają kolejną kolejkę wódki na kredyt…
Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło. Przyjechał jeden człowiek z Warszawy, doktor Tytus Chałubiński. Poznał Sablika. Poznał gazdów. A ponad wszystko zakochał się w Tatrach i postanowił przejść je z góralami. Poznać ich język, baśnie, kulturę tego dzikiego, nieokrzesanego, fascynującego narodu. Pomóc im trochę – było dla niego, lekarza, cudem, że w ogóle przeżywają w tych warunkach. A przede wszystkim pokazać Zakopane innym. I od tego momentu Zakopane wkroczyło w swój nowy okres.
„Księga Tatr” opisuje dawny świat Sabały, ale w dalszej części koncentruje się na tym przełomie, wizji Chałubińskiego (acz nie tylko, bo to wielowątkowa historia i nie wszystkie jej karty w recenzji odkrywam), jej realizacji, zmianach. Kurek napisał to, moim zdaniem, cudownie: językiem i stylem idealnym wręcz dla takiej książki, ale co ważniejsze – napisał z autentyczną, bijącą w oczy miłością do Tatr, głębokim uczuciem. I przez to uczucie właśnie jego książka nie jest po prostu historią pewnych gór, ale ich prawdziwą duszą, Księgą przekazaną ludziom, którzy nie mieli możności doświadczyć tatrzańskiej atmosfery, którzy Tatr nie znają. Ja w kurorcie zwanym Zakopanem byłam raz, po Tatrach nie chodziłam, a co najwyżej szusowałam po wyjeżdżonych stokach narciarskich. Ale przy „Księdze Tatr” rozpłakałam się z żalu za tą epoką, która minęła, nad niepowtarzalnym czarem tych gór, który nazwałabym nieopisanym, gdyby nie właśnie to – że je Kurek opisał cudownie.
O roli Tytusa Chałubińskiego w historii łatwo usłyszeć – a powieść ta wyjaśnia, dlaczego pod jego popiersiem widać na pomniku jeszcze jedną twarz – twarz Sablika, ikony starej epoki, która musiała odejść i ustąpić miejsca nowoczesności. I w księdze, i na pomniku te dwie epoki się spotykają, jako dwaj mężczyźni, najważniejsi ludzie w historii Zakopanego. Jeden unicestwił świat drugiego, a dla siebie zostali największymi przyjaciółmi. Dawno umarli. Zostało po nich tylko to, co nieprzemijające. Tatry, przyczyna ich nierozłączności, prawdziwa miłość i dusza obydwu. Te niedostępne, wysokie Tatry, gdzie halny ostro dmucha w twarz, a z halnym gdzieś jeszcze można uchwycić echo gry na gęślikach.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.