Dodany: 18.10.2006 17:18|Autor: dot59
Za dużo cynamonu - ale dla książki to lepiej...
„Imprimatur” to pierwsza część monumentalnego – zaplanowanego bodaj na pięć tomów – cyklu historyczno-przygodowego z akcją osadzoną we Włoszech na przełomie XVII i XVIII wieku. Intryga tego tomu, i, jak się zdaje, również następnych, osnuta jest wokół skomplikowanych i niezupełnie dla przeciętnego śmiertelnika zrozumiałych interakcji między papiestwem a dworami królewskimi sąsiednich państw. Pierwsze skrzypce gra w niej Atto Melani, tajemniczy osobnik noszący tytuł opata, lecz niebędący sensu stricto duchownym po święceniach, tylko... byłym śpiewakiem, którego kunszt do tego stopnia zachwycił sporo wysoko postawionych osobistości, że zadbały o to, by po zakończeniu kariery artystycznej miał z czego żyć i czym się zajmować. Atto zna – jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia - niemal wszystkich dostojników kościelnych, urzędników państwowych wysokiego szczebla, ba, nawet i niejedną koronowaną głowę. Mając takie znajomości łatwo dosłużyć się łask, ale jeszcze łatwiej popaść w tarapaty, zwłaszcza gdy wypełniając prośby i polecenia jakiejś osoby czy grupy staje się na drodze innej i dotyka się spraw wagi państwowej...
Na towarzysza swych awanturniczych poczynań pozyskuje opat sprytnego i dobrze (przynajmniej jak na tę sferę) wyedukowanego posługacza z gospody, w której zatrzymuje się podczas wypełniania jednej z powierzonych mu misji. Właśnie z ust młodzieńca poznajemy bieg wydarzeń, zainicjowanych tajemniczą śmiercią starego Francuza, a potem przenoszących się z gospody na ulice Rzymu i do biegnących pod miastem lochów. W niebezpieczeństwie jest sporo osób, w tym – być może – aktualny następca św. Piotra...
Teoretycznie powieść powinna być pasjonująca, ale nie jest. Nie bardzo potrafię określić, w czym tkwi problem: czy w nieco sztucznej narracji (może byłoby korzystniej powierzyć chociaż jej część narratorowi zewnętrznemu?), czy w przeładowaniu tekstu nazwiskami, datami i szczegółami natury politycznej (z jednej strony nakazującymi podziw dla benedyktyńskiej pracy autorów, z drugiej jednak stanowiącymi ciężki orzech do zgryzienia dla czytelnika, który do tej pory nie był za pan brat z tą akurat epoką i tym regionem Europy), czy w dłużyznach dzielących sceny istotne dla rozwoju akcji. W każdym razie warstwa fabularna powieści zupełnie mnie nie wciągnęła.
Dość smakowite okazały się natomiast didaskalia, ze szczególnym uwzględnieniem opisów dań serwowanych w gospodzie signora Pellegrino (choć goście byli innego zdania, zbrzydł im bowiem na dobre cynamon, którego młody czeladnik zbyt szczodrze dosypywał do potraw) oraz medykamentów ordynowanych przez medyka Cristofano. To właśnie dla tej obudowy doczytałam „Imprimatur” do końca, mimo ogarniającego mnie coraz większego znużenia.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.