Dodany: 14.09.2006 18:49|Autor: dot59
Miecze tylko dwa, za to wpadek dużo
Po trzecią część najnowszej trylogii Salvatore’a popędziłam do Empiku dosłownie z wywieszonym językiem, nie zdążywszy podczas ostatniej swej bytności w mieście wojewódzkim załatwić wszystkich spraw dostatecznie szybko, by móc spokojnie pobuszować po księgarskich półkach. Bieg okazał się jednak bezskuteczny. Na szczęście przypomniało mi się, że w jednym z dworcowych kiosków z książkami urzęduje od niejakiego czasu pewna pani, specjalizująca się w fantasy – i nie zawiodłam się, szukając u niej pożądanego ze wszech miar tytułu.
U W A G A - B Ę D Z I E - S P O J L E R!
Zawiodłam się za to na samej książce. I nawet nie chodzi o to, że wydawca wprowadza czytelnika w błąd, zamieszczając na okładce notkę informującą, iż „w ostatnim tomie trylogii rozstrzygną się losy Drizzta”*. Figa z makiem, nic się nie rozstrzyga, poza tym, że armia orków zostaje chwilowo rozgromiona i przestaje zagrażać Mithrilowej Hali. Owszem, Drizzt odnajduje przyjaciół uznanych za poległych, lecz najważniejsza sprawa pozostaje wciąż otwarta: sprawa jego życiowej partnerki. Bo oto Catti-brie podczas wojennych trudów ponownie zbliża się do Wulfgara, a kiedy opuszcza go Delly, we dwoje wyruszają na poszukiwanie jego przybranej córki, oddanej przez bezmyślną macochę przypadkowym ludziom. Zaś u boku Drizzta pojawia się nowa towarzyszka broni (między nami mówiąc – będąca o wiele lepszą kandydatką na partnerkę w sensie biologicznym, bo należąca do tej samej rasy, i na dodatek inteligentniejsza od nieskomplikowanej wewnętrznie wojowniczki), doskonale zdająca sobie sprawę, że mroczny elf darzy uczuciem kogo innego, lecz najwyraźniej po cichu ufająca, że jej przynależność do elfiego ludu daje jej przewagę nad zwykłą kobietą. Zakończenie akcji w takim momencie nie leży w naturze autora, podejrzewam więc, że za rok czy dwa pojawi się kolejna część sagi, zawierająca kontynuację tego ważnego wątku.
Gdyby to był jedyny mankament, pół biedy. Ale prawdziwym minusem książki jest styl i język. Powinno należeć do dobrych obyczajów wydawniczych, by cykl powieściowy jednego autora przekładał jeden i ten sam tłumacz, choćby miało to trwać dwa razy dłużej. Tymczasem ISA z bliżej nieokreślonych powodów pozwoliła całą serię przekładać aż pięciu osobom, z których dwie (odpowiedzialny za „Pięcioksiąg Cadderly’ego” Robert Lipski i ni stąd, ni zowąd zmieniający doskonałego Piotra Kucharskiego po pierwszym tomie „Trylogii Klingi Łowcy” Michał Studniarek) wyraźnie gorzej czują melodię oryginalnego języka autora. Niby to samo, a cały czas inaczej.
Nie dość tego - Studniarkowi zdarzają się wpadki zbyt obficie, by mogło to być tylko efektem mechanicznych omyłek. Każdy, kto trochę liznął fantasy, choćby tylko samego mistrza Tolkiena, wie, że „ork” jest rodzaju męskiego i że odmienia się „ork, orka, orkowi…; orkowie, orków, orkom…”; tymczasem nasz tłumacz regularnie pisze: „orki obozowały”[1], „orki rzuciły się”[2], „odepchniecie orki”[3] i tak dalej, a kiedy pojawiają się w niewielkiej liczbie, widzi „orków”, ale za to „kilka”[4], nie „kilku”. Brakuje mu też konsekwencji w przekładzie krasnoludzkiej gwary: Ivan Bouldershoulder raz mówi „ptok”, raz „ptak”. Tu i ówdzie trafiają się niezbyt fortunne sformułowania, jak: „popierał wynajdowanie nowych wynalazków”[5], „wielowarstwową misę. (…) składała się z wielu warstw kutego metalu”[6], „zacząć odliczać szereg wielu, wielu dni”[7], „będzie miała dalsze dzieci”[8], „wydawały mu się czymś więcej, niż wydawało się możliwe”[9]. Gorzej, że prócz nich można się natknąć także na ewidentne błędy gramatyczne i stylistyczne: „był to ten sam płyn, jaki znajdował się (…)”[10], „miażdżąc wiele z orków”[11], „ubranie podarł podczas różnych upadków, z których jedno zaniosło go w dół”[12]. Tłumacz też człowiek i mylić się może, ale przecież jest jeszcze korektor, któremu płacą chyba za coś więcej, niż automatyczne sprawdzenie słówek podkreślonych przez Worda na czerwono!
A sam autor pędzi przez kolejne wątki z ponadprzeciętnym przyspieszeniem, może gnany zobowiązaniami wydawniczymi, może nieco już znudzony wymyślaniem kolejnych bitewnych perypetii tych samych bohaterów, na skutek czego – mimo paru bardzo interesujących zwrotów akcji – całość sprawia wrażenie trochę niedopracowanej.
I tylko elfia filozofia, której próbki systematycznie otrzymujemy w rozpoczynających kolejne części książki monologach Drizzta – wcale zresztą nie tak bardzo różna od ludzkiej – sprawia, że powieść tę można postrzegać jako coś więcej niż tylko zwykłą przygodową galopadę.
---
* Robert A. Salvatore – „Dwa miecze”, przeł. Michał Studniarek, wyd. ISA, Warszawa 2006; nota z okładki.
[1] Tamże, s. 32.
[2] Tamże, s. 48.
[3] Tamże, s. 69.
[4] Tamże, s. 81.
[5] Tamże, s. 110.
[6] Tamże, s. 115.
[7] Tamże, s. 226.
[8] Tamże, s. 258.
[9] Tamże, s. 308.
[10] Tamże, s. 108.
[11] Tamże, s. 120.
[12] Tamże, s. 170.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.