Dodany: 08.09.2006 08:06|Autor: librarian

I znowu Czajka


Ku mojej wielkiej radości prywatnym kurierem dotarły do mnie z Warszawy trzy książeczki Izabeli Stachowicz Czajki, w tym jedna całkiem nieznana. I znowu dałam się wciągnąć w kolejną szaloną i barwną opowieść. Czajkę czyta się jednym tchem, do końca. Lektura wywołuje naprzemiennie to chichot, to spazmatyczne ataki śmiechu aż do bólu brzucha.

Oto Czajkę, która zatrzymała się w Paryżu, czeka badanie lekarskie niezbędne do otrzymania wizy urugwajskiej, badanie orzekające jej poczytalność umysłową:

„Opowiedziałam o wizycie w konsulacie urugwajskim i czekającym mnie dzisiaj egzaminie u doktora. Marek uważnie spojrzał na mnie.
- O której masz być u niego?
- O piątej.
- No, to jeszcze półtorej godziny. Dobrze, ja ciebie odwiozę.
Uśmiechnęłam się pełna wdzięczności. Marek patrzył mi prosto w oczy.
- Bellusiu... On ci będzie zadawał pytania, wiesz – psychiatra. Mam nadzieję, że cię nie poniesie. Nie dasz się skusić. Prawda?
Och, jak on mnie zna (...).
Posłuchaj mnie. Ten doktor będzie ci zadawał niemądre pytania. Wiem, że to wyda ci się śmieszne. Kochanie, pomyśl, jak Ewunia i Fredek czekają tam i marzą o tobie. Pomyśl, że bilety kupione. Daj mi rękę i obiecaj, że będziesz rozsądna. (...)

Doktor chytrze i przymilnie obserwował moją osobę.
- Podróż, hm, hm, piękna podróż, daleka podróż, co jest celem tej dalekiej podróży szanownej pani?
Patrzyłam ponuro przed siebie. O, nie nabierzesz mnie, podstępny Indianinie.
- Mam brata i siostrę w Montevideo, których od 1938 roku nie widziałam. (...)
- Dobrze, bardzo dobrze, bardzo słusznie – doktor bawił się teraz kościanym nożem do rozcinania papieru – bardzo słusznie... A... a, jak pani siostra ma na imię – zapytał z nienacka. Minę miał tryumfującą, chytrą. Uważał, widać, że pytanie to, na pozór proste, jest zaskakujące i perfidne.
- Ewa, Ewa – krzyknęłam – a brat – Fryderyk, Ferdynand – dodałam spokojnie, ale głośno i dumnie.
- Ślicznie, dobrze, bardzo dobrze a... a... a... czy i gdzie pani pracuje w swym rodzinnym mieście?
- W Muzeum Narodowym.
- Bardzo słusznie – doktor przekrzywił głowę. Na czole jego widać było poważny wysiłek myślowy. Chciał widocznie wypisać świadectwo z tym najgłębszym przekonaniem, że wysyła do Urugwaju osobę stuprocentowo pewną.
- A... a... co wy tam robicie w Muzeum Narodowym?
Tu nie wytrzymałam. Trudno. Trrrach.
- Zbieramy grzyby – wyrwało mi się błyskawicznie.
- Co? Co? Jak?
Spuściłam głowę. Chustkę od nosa wpakowałam w usta. Apage, apage, satanas”*.

Jest rok 1957, Czajka, w pełni świadoma, jak cudowną rzeczą, graniczącą z cudem, jest posiadanie paszportu i możliwość wyjazdu za granicę, relacjonuje swój pobyt w Paryżu, który jest spotkaniem z przeszłością.

„I znowu chodzę po moim dawnym Paryżu. Błądzę po uliczkach, nad Sekwaną przystaję chwilę... Potem przechodzę most – i znowu jestem na Place de la Comédie Française, akurat przed „Café Régence”, na tym malusieńkim placyku z fontanną pośrodku. Uśmiecham się. To tu właśnie w pewien wczesny czerwcowy poranek o godzinie wpół do szóstej rano, zrzuciwszy sukienkę wskoczyłam do basenu, chcąc zażyć porannej kąpieli. (...) I znowu mnie opadły wspomnienia. Gdziekolwiek idę, gdziekolwiek siądę, oblegają mnie, nie sposób ich odpędzić. Przeszłość nie istnieje, a przecież jest tak samo silna jak rzeczywistość. »A la recherche du temps perdu«...”*.

Czas w Paryżu dobiega końca i Czajka rusza do Urugwaju, odwiedzić ukochaną siostrę Ewę, malarkę i brata Fredka. Mimo tęsknoty i tyloletniej rozłąki, mimo miłości łączącej dwie siostry, ich temperamenty i styl życia wykluczają się. Pobyt w Montevideo jest w gruncie rzeczy jedną wielką katastrofą, którą Czajka opisuje żywiołowo i barwnie. Nie dla Czajki uroki kapitalizmu, luksusy, imperialistyczna coca cola i banany, Bellusia, wbrew woli rodziny, chce wracać do siermiężnej ojczyzny. Zdesperowana i przekonana, że nie może uzyskać wizy tranzytowej umożliwiającej jej dalszą podróż powrotną, dzięki negatywnej interwencji rodziny, Czajka pisze pismo do... ówczesnego premiera Cyrankiewicza. Wyjazd już wkrótce, ale jeszcze Bela się kręci, wymyka się z domu siostry, który nazywa wieżą z kości słoniowej, spotyka ludzi, smakuje życia, otrzymuje propozycje matrymonialne:

„- Pani Czajka, tu dają żyć. Pani rozumie?... Tu... tu... dają człowiekowi żyć! Ja powiem więcej, ja szanuję kobitę dopiero, kiedy ona ma siedemdziesiąt kilo. A ta Conchita – ona jeszcze długie lata będzie czekać na siedemdziesiąt kilo. Ona jest z Katalonii, a pani z Warszawy. Pani? Ja wiem, umie gotować karp, pani umie gotować marchew z cynamon!
Przybrałam najbardziej liryczną minę.
- Panie Juanie, pan jest można powiedzieć metafizykiem, metafizykiem zabłąkanym nad brzegami La Plata. Naprawdę jestem wzruszona i dziękuję panu. Pan, pan, że tak powiem, rozruszał popioły mojej kobiecości. Niestety, najbardziej nęcące propozycje – nie dla mnie. Ja należę do Warszawy. Ja jestem z Warszawy. (...)
- Szkoda, bardzo szkoda, pani Czajka. Pani nie chce zawinąć do spokojnego portu”*.

Po opuszczeniu Montevideo dalsza droga wiedzie Czajkę przez Argentynę, gdzie na redzie czeka polski statek, mający zabrać ją do Polski. Tymczasem w Buenos Aires Bela spotyka się z Gombrowiczem.

„Uśmiechnęliśmy się do siebie. Witold przybrał jeden z swoich najłagodniejszych wyrazów twarzy.
- A teraz porozmawiamy poważnie. Jestem tutaj przyjmowany przez wyższe sfery. Rozumiesz chyba. Księżne, hrabiny, markizy, a to mnie zobowiązuje. Muszę ustawicznie uważać, jak wyglądam na zewnątrz. Dlatego cię usilnie proszę, zachowaj się dystyngowanie, abym nie musiał się tłumaczyć, z kim widziano mnie w “Sorrento”*.

Czajka oczywiście koloryzuje, zmienia, zmyśla, sama się do tego przyznaje bez żenady, nie byłaby sobą, w końcu była mistrzynią autokreacji, współtworzyła tę swoją legendę przez lata. Atakuje śmiechem, ale od czasu do czasu potrąca liryczną nutkę, co nadaje jej wspomnieniom głębi. Tu i ówdzie uśmiechamy się przez łzy.

Taką liryczną historią jest opowieść o Hel Enri, którą Czajka spotyka w Paryżu, a która pamięta młodą i piękną Belusię sprzed wojny z Warszawy. I oto płynie opowieść o osiemdziesięcioczteroletniej staruszce, uciekinierce z okrutnej zawieruchy wojennej, a teraz w Paryżu, na emigracji, odkrywającej w sobie talent i powołanie malarskie. Hel Enri, niczym paryski Nikifor, malując u schyłku życia przywołuje przeszłość.

“Stara Berlewi z ulicy Tłomackiej zaczęła malować mając siedemdziesiąt dziewięć lat. Mam jej obrazek, wisi u mnie. Jakieś motywy liści winogradu na złocistym tle. Gdzieniegdzie smuga amarantu, gdzieniegdzie błękit. Wszystko razem jest rozdzierająco piękne, niewytłumaczalnie piękne. Te obrazy to marzenia. Marzenia – na głos. (...) Ale skąd u niej ta technika? Skąd to rzemiosło? (...) Patrzę i nie mogę zrozumieć. Jak ona przetransponowała bławatki, maki, naszą polską pszenicę, wąsaty jęczmień w te cuda? Jakimi zmyślnymi drogami abstrakcji musiała przechadzać się pani Berlewi z Tłomackiej, której mąż nie zarabiał, bo komentował Pismo albo Talmud, a ona całe życie dręczyła się, skąd wziąć te parę groszy, żeby coś włożyć do garnka.
- O poznaje pani Belluchna? Poznaje pani, takie coś rośnie w Polsce na mokrych łąkach...
- Kaczeńce – powiadam i chcę ucałować jej białe jak mleko włosy”*.

Wiecznie w pędzie, roześmianej, nieciepliwej, żarliwej - temperament nie pozwolił zostać wielką pisarką. Zostawiła po sobie te niesłychane ładunki energii, którymi są jej opowieści. Ta właśnie energia pozwala jej książkom żyć i przyciągać nowych czytelników.



---
* Czajka - Izabela Stachowicz, „Lecę w świat”, wyd. Iskry, Warszawa 1961.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2012
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: