"Balladyna" czy może raczej "Bally"?, czyli jak daleko odeszliśmy od romantyzmu
UWAGA! W recenzji ujawniam fragmenty fabuły dramatu!
Aby zrozumieć dramat J. Słowackiego, konieczne jest przyjrzenie się tytułowej bohaterce sztuki.
Balladyna jest osobą ambitną, żądną władzy, zdolną iść do celu po trupach – dosłownie. Nie waha się zbytnio, kiedy dla bogatego męża zabija Alinę i kradnie jej dzbanek z malinami. Jest bardzo nieopanowana, chociaż w jej przypadku objawia się to raczej zimną ironią niż wybuchami gniewu – Ballladyna zachowuje się całkiem spokojnie wobec siostry i Gralona (rycerza, a jednocześnie posła jej męża), by szybko ich wykończyć. Trudno orzec, czy nasza bohaterka jest osobą zdolną do miłości w ogólnie przyjętym znaczeniu – spotyka się z Grabcem, lecz bez najmniejszych skrupułów wychodzi za Kirkora, którego nie kocha. Nie ma przyjaciół, lecz sojuszników. Początkowo uważa rycerza Kostryna za bratnią duszę, by go potem otruć. Balladyna wstydzi się swojego chłopskiego pochodzenia, dumnie podaje się za księżniczkę Trebizonty – matkę, która chce zaprzeczyć, wypędza. Jest leniwa, woli, żeby pracowała za nią matka. Po zbrodniach dręczy Balladynę sumienie, ale to wcale nie skłania jej do zaprzestania okrucieństwa. Dopiero podczas ostatecznego sądu wymierza sprawiedliwość – samej sobie.
Postać Balladyny jest znakomitym wzorem, jak zgubne może być obsesyjne pragnienie władzy i wykorzystywanie jej dla swojego dobra, nie dla dobra kraju. Dobitnie pokazuje, jak nieskuteczne jest zagłuszanie własnego sumienia i ukrywanie popełnionej zbrodni. Choć tytułowa bohaterka dramatu Słowackiego to bez wątpienia postać negatywna, uderzyła mnie zbieżność niektórych cech jej charakteru ze wspaniałymi postaciami historycznymi, jak chociażby rosyjska Katarzyna Wielka. To właśnie Balladyna, nie cnotliwa Alina czy altruistyczny pustelnik, czyni sztukę tak porywającą.
Postać Balladyny zmusiła mnie do zmierzenia się z samą sobą, do przyznania, że mam podobne jak ona ambicje, do pewnego przerażenia, kiedy odkryłam, że mogę podzielić jej los, zasłaniając się ładnymi słówkami. Do jakiegoś surrealizmu, przepytywania znajomych, czy też chcieliby mieć wszystko (a nie chcieli). I wreszcie - do pewnego uspokojenia, kiedy stwierdziłam, że są dla mnie wartości cenniejsze od ambicji (bynajmniej nie rodzina).
Sam dramat? Pociąga mnie jego styl, taki delikatny, romantyczny, archaiczny, choć opowiada o morderstwach i tragediach.
Pamiętam, jak z grupą dziewczyn byłyśmy na wakacjach; nikt nie podzielił mojego zdania, przerobiliśmy "Ballladynę" na jej współczesną parodię, która dla mnie miała wymiar bardziej satyryczny niż komediowy. Oto wchodzi Kirkor, "podjeżdża swoją wypasioną bryką", mówi "hi, laseczki", na co dziewczyny: "hi", matka: "dzień dobry... to znaczy - sieeemanko!". Potem idą zbierać błyszczyki ("ach, pełno błyszczyków! A jakie różowe... Na pewno firmy Avon!"), spotykają hostessę, symbol komercji i konsumpcji, która ofiarowuje im przewodniki po lesie, ale "za 15 przewodników dorzucam tusz do rzęs - firmy Avon!", wszystko z promiennym uśmiechem, aż w pewnym momencie widz nie wie już, do kogo hostessa się uśmiecha... Ale dziewczyny idą w las, Bally zabija Ally (niezmiennie), dramat kończy się dialogiem Balladyny i Kirkora ("No, fajnie, nazbierałaś dużo błyszczyków, a teraz, foczka, jedziemy w miasto!" "Iiii!", furkot kół), a na scenę wbiega hostessa z kurtyną (udaje się jej przemycić jeszcze jedną kryptoreklamę).
Czytając dzisiaj "Balladynę" nie mogę odsunąć od siebie pytania, która wersja jest bardziej aktualna. Obserwacja społeczeństwa daje odpowiedź dość jednoznaczną, a próba sprzeciwienia się jej wydaje się bezcelowa.
To "wydaje się" jest jakby pytaniem: za którą "Balladyną" będziesz?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.