Jacy jesteśmy?
Odkąd poznałem fascynację Prousta nazwami, moje ulubione drzewo, brzoza płacząca, mająca tak wdzięczną łacińską nazwę betula pendula, kojarzy mi się właśnie z nim - tak oto Proust objawia się w okolicznościach i miejscach najzupełniej nieoczekiwanych. Cząstka jego sposobu widzenia świata jest w żalu, jaki odczuwam, gdy jadąc scanią nie mogę się zatrzymać przy grupie kaczeńców zdobiących przydrożne rozlewisko; wspomnienie lektury przenosi mnie w okolice Combray, gdy w odległej dolinie widzę strzelistą wieżę kościoła wychylającą się ponad morze drzew wokół. Słucham „Popołudnia fauna” Debussy'ego, a myśl, błądząc swoimi ścieżkami, dociera do Swanna i do tej tajemniczej frazy, która wznosiła go ku niebu; w gestach, słowach i uczynkach obserwowanych ludzi znajduję, zaskoczony, ale i ucieszony, cechy tak celnie opisane i uzasadnione przez Prousta; ma on swój udział w tych miłych chwilach, w których widok rozłożystego platanu, wysoki dźwięk krzyku jaskółki, miodowy zapach kwitnącej alei akacjowej budzą ciepłe wspomnienia albo pozwalają dostrzec piękno wcześniej dla mnie niewidoczne – ukryte pod przyzwyczajeniem, jak twierdzi autor - i przeżyć je doznając wzruszenia i zachwytu.
Chciałoby się takie chwile zapisać w sobie, mieć je na długo, na długie i ciemne wieczory listopadowe, na czas umierania, gdy smutna Hekate, nie radosna Flora, czekać będzie na brzegu drogi...
W „Sodomie i Gomorze” Proust odsłania nam nowe, często zaskakujące cechy osobowości postaci dobrze już poznanych wcześniej - jakby w myśl twierdzenia, iż niepodobna poznać tak do końca drugiego człowieka – a wyjątkowo barwnym, przy tym bardzo wiarygodnym, uczynił portret Charlusa, dumnego aż do pychy arystokraty i... zakochanego homoseksualisty. Po mistrzowsku posługując się słowami, niczym Elstir pędzlem, maluje wszystkie stany jego duszy, w której „w olbrzymich i tytanicznych grupach wiły się [...] Wściekłość, Zazdrość, Ciekawość, Zawiść, Nienawiść, Cierpienie, Duma, Przerażenie i Miłość”(1). Cytuję ten lakoniczny, a jednocześnie tak poetycki i pełny, opis stanów psychicznych kochającego człowieka jako znamienny przykład umiejętności posługiwania się słowem, oddawania głębi myśli i stanów ducha w kilku słowach - bo i cóż jeszcze można by tutaj dopisać? Jednocześnie Proust potrafi na paru stronach szczegółowo opisywać to, co w innym miejscu oddał w jednym, krótkim zdaniu, a trudno byłoby znaleźć tam słowa niepotrzebne, myśli powtórzone.
„Umarł! Ale nie, przesadzają, przesadzają!”(2).
Zabarwione znaczną dozą humoru opisy ludzkich zachowań są mistrzowskie, ale dla mnie Proust jest najbardziej pociągający w opisach stanów swojego ducha, gdy odkrywa przede mną swoje prawdy, a ja czuję wdzięczność za „ratowanie mojej duszy przed oschłością”(3).
Jak we wszystkich tomach powieści, tak i w tym narrator podejmuje próbę zdefiniowania zagadki miłości, wyjaśnienia jej źródeł i przyczyn zaistnienia. To, co go zadziwia, to z jednej strony przemożna siła uczucia niepodzielnie władającego kochającym, a z drugiej strony przedmiot miłości: zwykły człowiek, którego nasze uczucie stawia na piedestale. Zafascynowany wyjątkowością uczucia, narrator chciałby w kochanej osobie znaleźć odbicie, czy raczej wzór tej wyjątkowości. „Czyż dla samej kobiety – gdyby jej nie dopełniały owe tajemne siły (bóstwa, niewidzialne siły – dop. mój) – zadawalibyśmy sobie tyle trudu?”(4).
Cóż, narrator jest mężczyzną... W swojej potrzebie wyjaśnienia i zrozumienia wydaje się mieszać sferę ducha, a więc i miłości, z rozumem; w powracającym przez wszystkie tomy twierdzeniu o miłości jako uczuciu tkwiącym w nim samoistnie, uczuciu, które kobieta (w zasadzie przypadkowa) tylko budzi, mieści się, tak to odbieram, ujęcie wartości kobiecie, odebranie jej równorzędnej roli. Takie pojmowanie dotyka samej istoty związku dwojga kochających się ludzi, z kochanego człowieka czyniąc jakiś zapalnik uczucia, które jest w nim, niemal samowystarczalne. W jego rozmyślaniach jest nie tylko bezradność mężczyzny wobec tego uczucia, nie tylko tak bardzo męska chęć zrozumienia wszystkiego, ale i chłód (tym wyraźniejszy, im bliższa i bardziej dostępna jest kochana kobieta) osoby z zewnątrz przyglądającej się uczuciu, jakby nie tyle kochaną osobą był zafascynowany, co samym uczuciem, jakby bardziej kochał swoje kochanie niż kobietę. Odnosi się wrażenie, że narrator chciałby nie tylko (a może: nie tyle?) miłość przeżyć, ale i zrozumieć; nie potrafiąc, oddziela uczucie od osoby.
Piękne i głęboko przejmujące są słowa o zmarłej babce, o pamięci, o uczuciu, które nie kończy się ze śmiercią kochanej osoby. Gdy czytamy o „rozdzierających wspomnieniach, które opasywały i uszlachetniały jego duszę cierniową koroną”(5), inaczej patrzymy na znaczenie duchowego cierpienia dla człowieka.
Czytelnicy znający wspomnienia Celesty Albaret zapewne pamiętają, że obiecał, iż napisze o niej w książce – w tej powieści spełnił obietnicę, ofiarowując jej wyjątkowy dar uwiecznienia w powieści: ze znaczną dozą autoironii, naigrawając się z własnych przyzwyczajeń, opisując narratora powieści, najoczywiściej opisuje siebie widzianego oczyma swojej Celesty.
„(...) jakie zawody, jakie klęski snobizmu stworzyły pozorną dumę (...), aby zrozumieć, iż regułą – z wyjątkami oczywiście – jest fakt, że ludzie twardzi to są odtrąceni przez świat słabeusze, i że jedynie silni, mało się troszczący o to, czy świat ich chce, czy nie, posiadają ową dobroć, którą gmin bierze za słabość”(6).
Zadziwiającą i gorzką ironią losu jest rozbieżność między opinią o nas a nami samymi, ściślej: takimi, za jakich się mamy; zmienność i powierzchowność sądów innych ludzi (także przyjaciół!) o nas, sądów chybionych nie tyle z powodu ich subiektywności, ile z powodu niedostrzegania tego, co w nas najlepsze. Oto dwa światy, jakże często nieprzystające do siebie: świat zewnętrzny, ten, w którym spotykamy się z innymi ludźmi i dla nich przybieramy swoje maski, i drugi świat, ten wewnątrz nas. Skoro jest w nas dobro i piękno, ale także zło z brzydotą; subtelność, prawość i humanizm, ale i barbarzyńskie drzemią w nas odruchy, a łagodność przeplata się z okrucieństwem, to które nasze „ja” jest prawdziwe? Jakby dwie istoty były w nas, a my sami jesteśmy wynikiem ich walki ze sobą, także ich wzajemnego przenikania się. Proust dociera do najgłębszych, skrywanych przed światem (a i przed nami samymi) pokładów naszej psychiki, zdejmuje z nas nie tylko te maski, o których wiemy, te, które świadomie są przez nas noszone – on robi więcej: zdziera z nas także maski noszone nieświadomie. Obnaża naszą interesowność, samolubność, naszą skłonność do przedmiotowego traktowania bliźnich, w końcu naszą obłudę. Obnaża motywy (jakże często zupełnie odmienne od domniemanych) naszych czynów, które wydobyte z nas, ukazane w jasnym świetle, nabierają cech bolesnej karykatury. Proust opisuje beznadziejne mijanie się ludzi, ich wzajemnych uczuć i wyobrażeń o sobie; opisuje naszą - litościwą tutaj - ślepotę chroniącą nas przed uświadamianiem sobie tego; opisuje naszą samotność wśród ludzi, gdy jedna chwila jasnego widzenia odsłania pustkę wokół nas.
W powieściach Prousta odnajdujemy swoje własne duchowe przeżycia, czasami takie, o których sądziliśmy, że tylko nam się zdarzają, tylko nam są właściwe, gdy tu okazuje się, że je dzielimy z autorem; Proust jakby się bawił opisując typy ludzkie, wprowadzając do powieści galerię barwnych postaci, czasami tak dziwnych, że trudno zakładać, iż zostały wymyślone.
Pisząc swoje dzieło, opisuje nas - ludzi.
---
(1) Marcel Proust, „Sodoma i Gomora”, tłum. Tadeusz Boy Żeleński, wyd. Prószyński i S-ka, 2004, str. 454.
(2) Tamże, str. 125.
(3) Tamże, str. 153.
(4) Tamże, str. 500.
(5) Tamże, str. 164.
(6) Tamże, str. 425.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.