Dodany: 13.06.2006 02:41|Autor: hburdon
Rozrywka pierwsza klasa
„Kod Leonarda” to świetna książka. Bardzo rzadko się zdarza, żeby czytanie sprawiło mi tyle radosnej przyjemności. Nawet za trzecim razem.
„Kod” to pod wieloma względami powieść postmodernistyczna, przykład literatury, która już dawno zjadła własny ogon, a teraz odgryza ogony innym rodzajom rozrywki. Postacie i wydarzenia czerpie nie tyle z rzeczywistości, co z innych książek, a także filmów, mitów i w ogóle kultury masowej. Stanowi unikatowy zlepek popularnych gatunków literackich, zaludniony archetypicznymi postaciami, wędrującymi przez labirynt znanych motywów, pełen metakomentarzy. „To nie tylko moja teoria” – mówi jeden z bohaterów. – „Jest znana od wieków. Ja ją tylko rozwijam”[1]. Idealne autopodsumowanie.
Główny bohater to atrakcyjny amerykański profesor, znawca historii, wiedzę czerpiący nie tylko z książek, ale i osobistych, często śmiertelnie niebezpiecznych podróży. Brzmi znajomo? Tak, to nowe wcielenie Indiany Jonesa, „Harrison Ford w tweedowym garniturze”[2], nazwiskiem Robert Langdon. Partneruje mu – jakżeby inaczej – piękna i inteligentna kobieta o tajemniczej przeszłości, Sophie Neveu. Wspólnie z Neveu Langdon, niesłusznie podejrzany o zamordowanie kuratora Luwru Jacques’a Saunière’a, podejmuje próbę odczytania zaszyfrowanej przez kuratora przed śmiercią wiadomości. Akcja książki, zamknięta w 24 godzinach (co nie przeszkadza bohaterom przewędrować dwa kraje), jak tradycyjny anglosaski „treasure hunt” prowadzi od zagadki do zagadki. Ostatnia z nich ma ujawnić tajemnicę wszech czasów: lokalizację Świętego Graala.
Mamy więc kryminał, mamy sensację, mamy łamigłówki. To nie koniec: „Kod Leonarda” to w dużej części mitologia, bogaty zbiór krążących w obiegowej świadomości teorii na temat Graala, Merowingów, templariuszy, Zakonu Syjonu i tym podobnych. Mitologia ta w pokaźnej części oparta jest na rewelacjach zawartych w książce pretendującej do miana dokumentu, w Polsce wydanej pod tytułem „Święty Graal, święta krew”[3].
„Święty Graal” to fascynujący efekt połączenia oszustwa i naiwności. Oszustem był Pierre Plantard, założyciel organizacji o nazwie Zakon Syjonu. Naiwniakami – panowie Baigent, Leigh i Lincoln, którzy dali się przekonać, że organizacja ta założona została w roku 1099 i istnieje nieprzerwanie po dziś dzień, zaś jej celem jest ochrona spadkobierców Jezusa Chrystusa i Marii Magdaleny, znanych pod pseudonimem „Święty Graal”. Dan Brown z teorii tej uczynił podstawę swojej powieści. Dobry wybór. „Wszyscy lubią teorie spiskowe”[4] – mówi Robert Langdon. Przyznaję, że nie należę do wyjątków.
Spiskowa teoria dziejów Browna jest bardzo dobrze przemyślana i bardzo dobrze zaprezentowana. Po pierwsze, przedstawiają ją wspólnie Robert Langdon, harwardzki profesor symbologii, i Leigh Teabing, angielski historyk, co dodaje jej powagi. Po drugie, scena „wyjawienia prawdy” została zapożyczona z książek detektywistycznych, takich jak nieśmiertelne dzieła Christie czy Conan Doyle’a, w których genialny detektyw zbiera podejrzanych, by wskazać im mordercę. Czytelnik nie kwestionuje podanego wyjaśnienia: genialny detektyw nigdy się wszak nie myli. Po trzecie i najważniejsze, teorii tej w zasadzie nie sposób obalić. Można co prawda wytknąć autorowi pewne błędy i nieścisłości, ale nie sposób przedstawić dowody na to, że Magdalena nie była żoną Jezusa, na to, że nie mieli dziecka, na to, że da Vinci nie namalował Magdaleny w „Ostatniej Wieczerzy”, na to, że templariusze nie wydobyli skarbu z ruin świątyni Salomona, na to, że Święty Graal – San Greal – nie był w rzeczywistości świętą krwią – Sang Real. Listę tę można długo ciągnąć, ale o tym, jak skutecznie Brown broni swojej teorii spiskowej, najlepiej świadczy fakt, jak wielu czytelników bezkrytycznie w nią uwierzyło. Najlepiej o autorze, najgorzej o czytelnikach.
Wiele osób krytykuje język „Kodu”; ja go lubię, przypomina mi namiętnie czytane w latach szczenięcych książki Alistaira MacLeana. Zresztą nie tylko język. Z rozrzewnieniem wspominam MacLeanowych bohaterów, tych kryształowo uczciwych twardzieli, gotowych z zapaleniem płuc i złamaną nogą rzucać się na linie ze statku, żeby wspiąć się do kajuty kapitana-mordercy i cudem go obezwładnić, za co nagrodą jest nieodmiennie pocałunek jakiejś pięknej księżniczki. Horrendalnie nieprawdopodobne, za to rozrywka pierwsza klasa.
Bawi mnie też ten klasyczny sposób przykuwania uwagi odbiorcy, ukochany przez amerykańskie seriale i po angielsku zwany „cliff hanger”: urwanie narracji tuż przed ujawnieniem kluczowej informacji. Co napisał Saunière na obrazie? Co jest w drewnianym pudełku? Ciąg dalszy nastąpi, prosimy nie wyłączać odbiorników, tymczasem zaś w następnym rozdziale przenosimy się do Watykanu.
Właśnie, Watykan. „Kod” jest sławny nie tylko dlatego, że dostarcza rozrywki, ale przede wszystkim dlatego, że budzi kontrowersje, dość niezasłużone zresztą. Często zarzuca się Brownowi, że przestawia hierarchów kościelnych jako morderców. No tak, to paskudny pomysł – tylko że w „Kodzie” nic takiego się nie dzieje. Fakt, niemal wszystkich morderstw dokonuje fanatyczny mnich–psychopata, ale jego przełożeni nie mają o tym pojęcia. Ba, sam Langdon parę razy zapewnia o swoim szacunku dla papieża, Watykanu i w ogóle całego współczesnego Kościoła[5]. W zasadzie jedynym przedstawionym bliżej hierarchą kościelnym jest głowa Opus Dei, biskup Aringarosa. Ma odwagę głosić niepopularne poglądy, próbuje przyciągnąć wiernych z powrotem do Kościoła nie pobłażając im, ale stawiając wysokie wymagania. Mnie się ta postać podoba. Brown chyba również nie żywi do niego niechęci, skoro na obronę Opus Dei wkłada mu w usta słowa, które kilkanaście stron później Langdon powtarza niemal dosłownie: „Boimy się tego, czego nie rozumiemy”[6].
No i nie należy zapominać, że najbardziej zagorzały przeciwnik Kościoła w tej powieści okazuje się jej najczarniejszym bohaterem.
Jakoś jednak nie sądzę, żeby kontrowersje – uzasadnione czy bezpodstawne – były autorowi nie na rękę. „Za każdym razem, gdy nazwisko Langdona pojawiło się w wiadomościach, sprzedaż jego książek wzrastała”[7]. Nieubłagane prawa rynku w akcji.
Podsumowując – „Kod Leonarda” to naprawdę znakomita zabawa. Szkoda tylko, że pozostałe książki Browna mu nie dorównują. 6/6.
***
Numery stron i cytaty z wydania brytyjskiego: Dan Brown, „The Da Vinci Code”, Corgi Books 2004. Tłumaczenia w tekście moje.
[1] „(...) this is not only my theory. It’s been around for a long time. I’m simply building on it”, s. 225.
[2] „Harrison Ford in Harris tweed”, s. 24.
[3] Michael Baigent, Richard Leigh, Henry Lincoln: „The Holy Blood and the Holy Grail”.
[4] „Everyone loves a conspiracy”, s. 232.
[5] „The Vatican is made up of deeply pious men who truly believe these contrary documents could only be false testimony”. 355: „Langdon was having trouble believing that the Church would blatantly murder people to obtain these documents. Having met the new Pope and many of the cardinals, Langdon knew they were deeply spiritual men who would never condone assassination. Regardless of the stakes”, s. 317; „Langdon felt certain the modern Church did not murder people”, s. 536.
[6] (Aringarosa): „We fear what we do not understand”. 72 (Langdon): „Misunderstanding breeds distrust”, s. 52.
[7] „(...) every time Langdon made the news, his book sales jumped”, s. 294.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.