Arcydzieło grafomanii
Wydania Biblioteki Narodowej to jedne z najlepszych wydań literatury pięknej w Polsce. Przynajmniej w teorii. Komentarz jest fachowy, a ewentualny przekład dokładny i nierzadko piękny. „Mistrza i Małgorzatę” w tej serii (Biblioteka Narodowa, seria II, nr. 229) tłumaczyli: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski, czyli śmietanka polskich tłumaczy z języka rosyjskiego. Wstęp napisał Andrzej Drawicz, zaś przypisami opatrzył Grzegorz Przebinda. Sam Bułhakow pisał tę powieść kilkanaście lat i miało to być jego „opus magnum”. I co mamy?
Oto dwaj literaci: Misza Berlioz i Iwan Bezdomny dyskutują o Poncjuszu Piłacie. Do dyskusji dołącza się nieznajomy i od tego zaczyna się nieprawdopodobny bieg wypadków. Berlioz traci głowę, Iwan ląduje w słynnej „psychuszce” (przedstawionej wręcz idyllicznie), nieznajomy okazuje się wcielonym diabłem, który w Wielkim Tygodniu organizuje bal u szatana. Obowiązkowo królową balu ma być Małgorzata, wybierana skrupulatnie spośród wszystkich Małgorzat nawiedzanego miasta. Z miejsca zaczyna się kołomyja i pędzi bez wytchnienia do samego końca – nie sposób tego opisać... itd., itp.!
Do rzeczy: powieść ewidentnie nie podobała mi się, a to z trzech powodów:
Po pierwsze – nonsensowność. Bułhakow wykreował swój powieściowy świat, ale „zapomniał” go należycie przemyśleć i umotywować. Stąd cała masa bredni, nielogiczności i wręcz – niedorzeczności. Choćby pierwsza z brzegu: skoro Ha-Nocri miał tylko JEDNEGO ucznia – Mateusza Lewitę, to czemu aż cały Sanhedryn miałby się zbierać i radzić o jego śmierci? Co więcej – forsować tę śmierć, jakby miał się cały świat zawalić! Najwyraźniej Bułhakow, idąc tropem wszelkich „ulepszaczy” historii Zmartwychwstania, starał się wykręcić wszystko na przekór Ewangelii, nie dostrzegając tego, że po prostu przeholował.
To zresztą nie jedyny jego grzech. W książce roi się od podobnych lapsusów – choćby peregrynacja Wolanda i spółki po całym świecie, by co roku urządzić bal w pierwszą wiosenną pełnię księżyca. Zatrzymajmy się nad tym na chwilę - jeśli co roku, to wiadomości o tym powinny wstrząsać każdym kolejnym miastem nawiedzonym przez tę bandę. Zakładając, że diabeł nie podlega ludzkiemu prawu śmierci (co zresztą widać w jednej z finałowych scen powieści, gdy milicjanci moskiewscy prują z pistoletów i rewolwerów do Behemota, a jemu nawet włos z głowy nie spada), takie dziwne wydarzenia powinny być na porządku dziennym przynajmniej od wielu setek lat i w rezultacie siły porządkowe kolejnych państw zaatakowanych przez Księcia Ciemności powinny się zgadać ze sobą i przynajmniej dzielić informacjami na ten temat, sposobami unikania diabelskich pułapek. Tak się jednak nie dzieje. Moskwianie najwyraźniej są w szoku i nie radzą sobie z zaistniałą sytuacją. Muszę tu dodać, że również niezbyt błyskotliwy czytelnik, jak choćby ja sam, nie może wyjść z szoku. Jednak nie tyle z powodu zderzenia z Nieznanym, z jakąś niesłychaną metafizyką przez duże M, ile z podziwu dla ślepoty autora, który z całym rozpędem wjechał na mieliznę uparcie twierdząc, że to pełne morze. Powtarzam – takich lapsusów jest tu pełno i nocy by mi nie starczyło, żeby wymienić tylko te najpoważniejsze.
Po drugie – wtórność. Powieść najwyraźniej, czego potwierdzenie zresztą można znaleźć we wstępie i w przypisach, nawiązuje do „Fausta” Goethego. Mamy zatem znak „czarnego pudla”, kuchnię przypominającą laboratorium, korowód postaci historycznych (w „Fauście” - mitologicznych), no i samego szatana, który jest de facto jego karykaturą. Mamy „poczucie nierzeczywistości” zaczerpnięte z Gogola, soterykę typową dla pisarzy rosyjskich (Tołstoj, Dostojewski), odebranie Chrystusowi cech boskości jak u Renana i kilka innych, mniej znaczących zapożyczeń. Jednak każde z wymienionych tu źródeł, z których czerpał Bułhakow, przebija moim zdaniem pod każdym względem „Mistrza i Małgorzatę”. Przede wszystkim dlatego, że:
Po trzecie – powieść jest ewidentnie DRĘTWA. To jest, moim zdaniem, najgorsza wada tej książki. Czytałem jak za karę i jedynie lot Małgorzaty na bal u Wolanda został napisany z jakimś „jajem”. Resztę można bez żalu wyrzucić do kosza (gdzież tej książce do „Lotu nad kukułczym gniazdem”, który konstrukcyjnie był przecież bez zarzutu!). Nie wydaje mi się przy tym, żeby to była wina przekładu. Jak już napisałem – powieść tę tłumaczyli znakomici translatorzy, zaś słabości i nierówności stylu najwyraźniej są dziełem autora. Przykład pierwszy z brzegu: śmierć Berlioza jest roztrząsana na pierwszych stronach pod wszelkimi chyba kątami, jakie tylko można sobie wyobrazić. Gdy czytelnik już otrzaskał się z nią i ze wszelkimi możliwymi jej skutkami, dostajemy taką oto informację: „[Stjopa – przyp. mój] Próbował wezwać Berlioza, dwukrotnie zajęczał: »Misza... Misza...«, ALE JAK SAMI SIĘ DOMYŚLACIE, odpowiedzi nie otrzymał”*. Najwyraźniej autor ma czytelników za kompletnych cymbałów, którym trzeba ciągle przypominać, co było dwie strony temu. Takich „kwiatków” jest pełno w tej powieści... O, na przykład to słynne wołanie o truciznę po imprezie u Gribojedowa – opis jubla został stworzony tym samym językiem, co opis balu szatana (na którym jednak narrator nie wołał o rychłą śmierć – najwyraźniej woli szatana od literatów!). Problem w tym, że w żaden sposób narrator nie wytłumaczył, dlaczego marzy o truciźnie! Ot, tak to sobie napisał? Klepał wierszówkę, czy co?
Ale to nie wszystko. Narrator licznymi apostrofami do czytelnika (choćby to powtarzające się jak refren: „za mną!”**) stara się przekonać, że całkowicie panuje nad sytuacją. Cały czas miałem nadzieję, że rzeczywiście tak jest, a jednak – pomyliłem się. Do tej pory nie wiem, po co Woland i jego kompania wyczyniali te wszystkie wygłupy i awantury. Powie ktoś – bo byli duchami potępionymi i jest to typowy przykład działań takich duchów. I co z tego? Czy duch potępiony to cymbał, który coś robi, ale nie bardzo wie, po jakiego grzyba? Po prostu – fabuła rozklejała się narratorowi w rękach, ale on dalej uparcie krzyczał: „za mną, za mną!”. Wszystko po to, by zakończyć utwór słowami: „okrutny piąty procurator Judei, eques Romanus, Poncjusz Piłat”***. Niczym szkolne: c.b.d.u. [co było do udowodnienia].
Czas na krótkie podsumowanie: nigdy więcej takich gniotów. Książka była po prostu denna. To był popis grafomanii - innego określenia nie znajduję! Nic na to nie poradzę. Nie polecam jej nikomu, wychodząc z bardzo dobrego założenia, które włożył Artur Conan Doyle w usta Sherlocka Holmesa, że nie należy zaśmiecać swojego umysłu zbędnymi informacjami. Rozszerzając to – nie trzeba czytać wszystkich książek, bo wiele z nich, nawet tych uznanych za arcydzieła, to po prostu gnioty, które zyskały popularność z pozaartystycznych powodów. „Mistrz i Małgorzata” należą do takich książek i odradzam czytanie tej pozycji.
---
* M. Bułhakow, "Mistrz i Małgorzata", tłum. Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski, wyd. Ossolineum, 1990, s. 105.
** Tamże, s. 289.
*** Tamże, s. 518.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.