Dodany: 17.05.2006 00:28|Autor: librarian

Wspomnienie o Franciszku Fiszerze


Franc Fiszer to postać legendarna międzywojennej Warszawy. Filozof i smakosz, przyjaciel artystów i poetów, bywalec kawiarni i rezydent ziemiańskich dworów. Większość życia spędził na twórczym nicnierobieniu(1). Nigdy nie zapisał swoich teorii, poglądów czy żartów. Wspomnienie o nim zachowało się jedynie w relacjach, dziennikach ludzi z tamtych czasów. Jednym z takich wspomnień jest „Moja wielka miłość” Izabeli Stachowicz. Ta niewielka książeczka, licząca sobie 130 stron, jest swoistym hołdem i zarazem ciepłym wspomnieniem o Francu, z którym Izabela, sama niesłychanie barwna i oryginalna postać, zaprzyjaźniła się pod koniec jego życia.

Izabela Stachowicz poznała Franca Fiszera w 1930, po swoim powrocie po kilku latach pobytu w Paryżu. Gdzie? Oczywiście w Ziemiańskiej, kawiarni najbardziej uczęszczanej przez twórczą elitę Warszawy. Ona była młodą, niespełna trzydziestoletnią kobietą, on miał ponad siedemdziesiąt lat. Tych dwoje oryginałów natychmiast polubiło się. Izabela już pierwszego dnia zaprosiła Fiszera do swojego domu, który wtedy dzieliła z mężem - Jerzym Gelbardem, znanym w owym czasie architektem. Od tamtej pory Fiszer często nie tylko obiadował, ale i pomieszkiwał w domu Gelbardów.

A tak oto Izabela Stachowicz opisuje pierwsze wrażenia:

„Drżąc z zachwytu wpatrywałam się w jego oblicze. Tyle lat spędziłam na Montparnassie – tym jednym miejscu na ziemi, gdzie spotkać można dziwaków z całego świata – malarzy, poetów, wariatów, oryginałów, pomyleńców. Nie! Przysięgam! Takiego tam nie było! A teraz tu w Ziemiańskiej, w Warszawie – siedział naprzeciw mnie w małym kapelusiku cokolwiek odchylonym na tył głowy – w ustach trzymał fajeczkę. Głos jego wstrząsnął moją wyobraźnią. Jeśli to nie był głos samego Jehowy, przemawiającego w krzaku gorejącym do Mojżesza, to co najmniej głos proroków Eliasza, Hillela, Jeremiasza. A broda? Czarno-zielona, o wszystkich odcieniach rdzawej czerwieni, miejscami przechodząca w lekki seledyn. Mały nosek, nad którym lśniły szkła binokli, wielka ostrzyżona kula głowy i kłęby niebieskiego dymu, rozsnuwającego się wokół jego twarzy. Monumentalny tors godny dłuta Michała Anioła”(2).

Franc Fiszer niejako przejadł swój majątek ziemski i spędzał czas pomieszkując u przyjaciół tudzież żywiąc się i goszcząc w ten sam sposób. Był uwielbiany przez wielu dzięki swojej żywotności, humorowi i sposobowi bycia. Erudyta i żartowniś oraz smakosz, nie interesował się sprawami przyziemnymi, a dzięki licznym przyjaciołom nie musiał martwić się o tak zwany BYT, który zgodnie z wyznawaną przez niego filozofią nie istniał. Hołdował bowiem teorii, że świata jako takiego nie ma, istnieje on jedynie w licznych interpretacjach każdego z nas, bo nikt z nas nie potrafi wyjść poza obręb własnej świadomości(3).

Konsekwentnie Fiszer nie przywiązywał wagi do spraw materialnych, to, co posiadał, stracił dzieląc się z innymi, a potem żył dzięki dobroczynności przyjaciół.

Fiszer był znanym smakoszem i obżartuchem, jego potężna sylwetka o wybujałym brzuchu zachowała się w licznych rysunkach z epoki. Książeczka Izabeli Stachowicz jest ilustrowana kilkoma szkicami Feliksa Topolskiego, przedstawiającymi charakterystyczną sylwetkę potężnego grubasa z bujną brodą i nieodłączną fajką.

Szukając informacji o Francu Fiszerze w Internecie natrafiłam na stwierdzenie, że postać Pana Kleksa była na nim właśnie wzorowana. Kto wie, może rzeczywiście Fiszer zainspirował Brzechwę do stworzenia postaci przeoryginalnego nauczyciela i czarodzieja.

Tak oto Izabela opisuje pierwszą kolację, na której gościł u niej Fiszer:

„Weronka wniosła na półmisku pieczoną kaczkę. Kaczka, wiadomo, ptak nieduży – dla Jerzyka i dla mnie starczyłoby, ale...
- Co za wspaniale pachnąca kaczuszka – twarz Franciszka poczerwieniała. Trzymając duży widelec do nakładania drobiu, Franciszek utkwił oczy w półmisku. – Hm, nieporęcznie poćwiartowane – mruknął, odebrał z rąk Weronki półmisek i postawił przed sobą.
- Ależ prosimy, prosimy, niech pan się nie krępuje, ja, ja jestem niedysponowany, a Belusia, zdaje się, w ogóle nie lubi kaczki... – ratował sytuację Jerzy.
- Cóż to za naiwne i niemądre stworzenie. Nie lubić kaczki. Można nie lubić pewnych teorii, można nie lubić pewnych znajomych, można, cholera, nie lubić kobiet. Ale kaczki? Od początku zaobserwowałem u niej niedorozwój umysłowy”(4).

Pewnego dnia Franca potrąciła taksówka, w rezultacie miał złamaną nogę. Taksówkarz próbował umknąć, ale został złapany i doprowadzony przez przechodniów. A oto co relacjonował świadek, czyli pani Antosia - Izabeli:

„- Sprowadzono taksiówkarza, żeby nazwisko podał, że niby wedle sprawy sądowej. A tu Franciszek tym swoim wielkim głosem, jak nie krzyknie: »- Zadnego pretokołu. Zadnej policji. Zadnego procesu...«. I leżąc na chodniku, wyciąga rękę do zielono-sinego ze strachu szofera: »Dziękuję ci, przyjacielu, żeś mnie zostawił przy życiu« – powiada. – »Dziękuję ci, żeś mnie zostawił przy życiu«”(5).

I jeszcze jeden fragment, który ośmielę się tu zacytować:

„Wróciłam do domu późno wieczorem (...). Otworzyłam kluczem frontowe drzwi. W przedpokoju słyszałam już wspaniały baryton mojego przyjaciela.
Do kogo on o tej porze przemawia – Na palcach podeszłam pod uchylone drzwi do pracowni Jerzyka. Moje zdumienie nie miało granic. Na krzesłach, poustawianych w rzędy, rozsiadły się koleżanki i przyjaciółki Weronki i Józefowej. Słowem, pokój był przepełniony wszystkimi kucharkami i pokojówkami z kamienicy. Naprzeciw tej publiczności siedział w głębokim fotelu, przytaskanym z mojego pokoju, Franciszek. Pięknie, z uczuciem czytał na głos »Pana Tadeusza«. Słuchałam i ja. Bałam się poruszyć, nie chciałam przerywać. Franek czytał dobrze mi znane strofy z taką miłością i wyczuciem każdego słowa, że, zdawało mi się, słyszę na nowo odkrytego »Pana Tadeusza«.
Klara, leżąca obok fotela, podniosła łeb i nagle z wizgiem rzuciła się w stronę drzwi. – Przed nią nie mogłam się ukryć. Przyjaciółki, koleżanki Weronki powstały z miejsc, gorąco dziękując Franciszkowi za tak wspaniały wieczór, tłoczno i rojno opuszczały pokój.
- Fantastyczne! Co za inteligencja, jaka wrażliwość tkwi w narodzie – Franek upojony powodzeniem zacierał ręce. – A może by panna Weroncia podała dwie herbaty i ten kawałek zimnego ozora, który zostawiłem z kolacji. Chciałbym jeszcze, hm, hm, trochę z naszą panią porozmawiać.
W chwileczkę potem siedzieliśmy już przy stole.
- Czy wiesz – powiedział smarując musztardą duże płaty ozora. – Jedno słowo tylko okazało się niezrozumiałe, »magnat« pomieszał im się z »magnesem« i »nadmanganianem potasu«. Weroncia wyjaśniała, że »magnata« kupuje się w aptece i on to zabarwia wodę na fioletowo”(6).


______
(1) Izabela Joanna Bożek, „Legenda wielkiego Franca”, Przegląd Polski, 21 marca 2003.
(2) Izabela Stachowicz Czajka, „Moja wielka miłość”, Czytelnik, 1961.
(3) Anna Dziedzic, „Kombinacje myślowe” (z internetowej strony Polskiego Radia).
(4) Izabela Stachowicz Czajka, „Moja wielka miłość”, Czytelnik, 1961.
(5) Tamże.
(6) Tamże.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4671
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: