Dodany: 18.08.2004 19:42|Autor: artchr
O chwaleniu dnia przed zachodem słońca
"Przypływy nocy" czytałem długo. Dłużej niż wynikałoby to z ich objętości i innych moich zajęć. Dłużej niż poprzednie cztery tomy "Malazańskiej księgi poległych". Męczyłem się z tą książką niemal jak przy pierwszym moim podejściu do "Ogrodów Księżyca", ale w przeciwieństwie do "Ogrodów..." mam wrażenie, że zdania o "Przypływach..." raczej nie zmienię. A nie jest to zdanie dobre: "Przypływy..." to książka dziwaczna i słaba. Ścieżka pisarska Eriksona zawiodła go gdzieś pomiędzy Pratchetta w jego stanach średnich i Herberta w stanach najniższych, a ta mieszanka (niezłego) absurdalnego humoru i bełkotliwego pseudofilozofowania okazała się dla mnie niemal nieprzyswajalna.
Owszem, jedno i drugie już u Eriksona było, ale tym razem stężenie i jednego, i drugiego, okazało się dla książki zabójcze. Humor w takich ilościach do epickiej fantasy po prostu nie pasuje, zwłaszcza że wygląda na zasłonę dymną, pozwalającą przemycać rozwiązania śmiertelnie niebezpieczne dla kołków od niewiary. Natomiast filozoficzne dywagacje natury wszelakiej, z których absolutnie nic nie wynika, sprawiły, że "Przypływy..." szczególnie mocno kojarzyły mi się z "Dziećmi Diuny", po których swoją znajomość z cyklem Herberta musiałem przerwać [*].
Niestety, jest też coś, czego u Eriksona wcześniej nie było (a może po prostu w lepszych książkach było to mniej widoczne): przegadanie i nabijanie objętości. Dużo za dużo jest wątków i postaci, które wnoszą do książki bardzo niewiele. Owszem, zwykle Erikson wprowadza w ten sposób elementy, które w finale są mu potrzebne, ale stosuje tę sztuczkę zbyt często i sam staje się ofiarą splecionej przez siebie sieci, gdy plany bohaterów i prowadzone przez nich przedsięwzięcia w świetle późniejszych wydarzeń okazują się zupełnie zbędne. Prawda, gdyby lepiej to wszystko było poukładane, powiedziałbym, że to realizm, kiedy plany snute przy pewnych założeniach szlag trafia razem z tymi założeniami. Ale taka ocena jest u mnie pochodną klasy, z jaką zostało to pokazane. W przypadku "Przypływów nocy" skłonny jestem raczej mówić o bałaganiarstwie niż o realizmie.
Co dostajemy w efekcie? "Dom Łańcuchów" w 1/4 był prequelem, zaś "Przypływy nocy" są nim w całości[**]. Ale 800 stron to za mało, by doprowadzić fabułę do prologu "Domu", gdzie ścieżki Trulla Sengara, będącego w tej części jedną z głównych postaci, i Tiste Edur rozeszły się dość gwałtownie. Ba, jest wysoce prawdopodobne, że do tego momentu pozostał dobry rok akcji, co wskazuje, że znów możemy mieć do czynienia z układem przeplecionych dwutomowych opowieści. A ponieważ treścią "Przypływów..." są narodziny imperium Tiste Edur (m.in. kolejne fragmenty dokładane są do pochodzenia zatopionej groty przewijającej się przez poprzednie tomy), niewykluczone więc, że "Malazańską księgę poległych" zakończy starcie Edur z Malazem, choć śmiem wątpić, czy będzie tak emocjonujące, jak można się spodziewać.
Po rewelacyjnym Capustanie we "Wspomnieniu Lodu" Erikson wyraźnie spuścił z tonu jeżeli chodzi o batalistykę, jakby obawiając się, że na coś równie dobrego już go nie stać. Ale o ile w "Domu Łańcuchów" wojna rozeszła się po kościach, to tym razem dochodzi do poważnych bitew, które potraktowane są zbyt skrótowo, pozbawione rozmachu, ograniczone do magicznego fajerwerku. I na tym również książka wiele traci.
Na plus natomiast liczę Eriksonowi, że nie zapędził się ślepo w naiwne ideologie. Starcie Tiste Edur z Letherem to (uogólniając) starcie cywilizacji Zachodu (czy wręcz USA) z kulturami plemiennymi. I o ile Lether nie jest darzony przez autora wielką sympatią, jako przesiąknięty chciwością i obciążony krwią wyniszczonych w podbojach plemion, to szczęśliwie nie jesteśmy katowani tyradami o tychże plemion moralnej wyższości [***]. Ba, Erikson posuwa się nawet do konkluzji, że pewne formy funkcjonowania społeczeństwa są nieuniknionymi konsekwencjami natury ludzi i świata. Że pewne idee są po prostu nieosiągalne w ramach zastanych ograniczeń. Jako zwolennik Letheru powiem, że dobre i to.
Może to właśnie w motywie starcia cywilizacji leżał klucz do powstania świetnej książki, nasyconej konfliktami i emocjami prawdziwymi, a nie pozornymi. Może w postaciach takich jak Hull Beddict, Udinaas, Seren Pedac. Ale za dużo jest sprzeczności, póz, deklaracji zamiast działań. W każdym razie to mogła być dobra książka, o której pisałbym recenzję zatytułowaną na przykład "Są ludy, co dojrzały do śmierci...". Tymczasem muszę żałować, że świetna seria znalazła się na rozdrożu i zapewne nie pójdzie w lepszym z kierunków. Że chwaliłem zbyt wcześnie.
Tym większa szkoda, że dzieje się to, właśnie gdy doczekaliśmy się jej w hardcoverze...
_________________________________
[*] Aczkolwiek pierwszy tom jest znakomity.
[**] BTW, MAG się rypnął czy Erikson planuje coś bardzo egzotycznego? Prolog "Domu" to 1139 rok Snu Pożogi, podczas gdy akcja "Przypływów nocy" rozpoczyna się w roku 1161...
[***] Jak np. w "Testamencie" Grishama.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.