Dodany: 12.03.2006 01:10|Autor: Farary
Opowieść prawdziwa
„Obłęd” Jerzego Krzysztonia to książka różna od pozostałych opowieści o szpitalach dla psychicznie chorych. Wszystkie inne mimochodem lub celowo tworzą spektakl z efektowną fabułą, zaskakującymi zwrotami akcji, happy endem lub wzruszającą porażką w finale. „Lot nad kukułczym gniazdem” albo „Ptasiek” (ciekawa zbieżność ptasich motywów?), te opowieści wciągają, ale zawsze pozostaje wątpliwość: a jak jest naprawdę? Gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna fikcja literacka?
Tymczasem opowieść Krzysztonia na żadne fajerwerki się nie sili, to prosta historia podzielona na trzy części: pierwszą, szaleńczej wędrówki po Warszawie obłąkanego redaktora radiowego; drugą, leczenia, gdy szpital w Tworkach jest więzieniem, a umysł dąży do samounicestwienia; i trzecią, powolnego powrotu bohatera do świadomości. W jednym zdaniu można streścić opowieść szaleńca, ale nie zdradziłem tu żadnego sekretu tej na poły biograficznej opowieści. Sedno historii tkwi gdzie indziej.
Jest to relacja do bólu prawdziwa. To jej główny walor i największy defekt zarazem. Walor, bo prawda zawsze jest w cenie. Defekt, bo kto odważy się przez niemal tysiąc stron druku śledzić wywody szaleńca? Nie, żeby samemu zaraz wariować. Po prostu szaleńcy wydają z siebie nieskładny bełkot. I ta książka boli, bo jej znaczna część zawiera urojenia, chwilami piękne poetycko, chwilami intrygujące filozoficznie, ale zawsze bez składu, zawsze dla zwykłego człowieka nic nie warte, bo wypowiedziane przez wariata, wysnute z urojonych przesłanek. I czyta się to, jak słucha się monologu szaleńca, najpierw z zaciekawieniem, potem poprzez upartą powtarzalność motywów z coraz większym znużeniem, z żalem w sercu, że ten człowiek, tak inteligentny, marnuje swoją erudycję na snucie idiotycznych teorii. Cóż zrobić? Można chwilowo się wyłączyć, pobieżnie przerzucić kilka stron, tak jak pobieżnie słucha się wariata, nie zawsze rozumiejąc, co ma na myśli, ale zawsze czując na sobie jego wzrok. Cały czas jego obecność wywiera wrażenie, może to błysk oczu, może zapał głoszonych teorii, może iskierka szaleństwa, tląca się też w duszy każdego zdrowego człowieka?...
Dla mnie osobiście najciekawsza okazała się część trzecia, etap powolnego przełamywania własnych obłędnych imaginacji, które jeszcze uporczywie wracają, ale zza mgły wyłaniają się już kontury rzeczywistości, ludzie zyskują prawdziwe imiona, a pawilony tworkowskiego szpitala nabierają wyrazistości. Dopiero wtedy widać, jak głęboko zapuściła swoje korzenie paranoja, i jak trudno ją wyplenić. Dopiero wtedy można docenić wysiłek, jaki wkładają rekonwalescenci w powrót do rzeczywistości. Można pojąć, jak bardzo prawdziwy był dla bohatera świat, który opisywał w dwóch pierwszych częściach, a który lekkomyślnie nazwaliśmy bredzeniem. To rzeczywistość rodząca się w ludzkim mózgu, mająca pretensje do prawdziwości i stająca w szranki z naszą, zdrową rzeczywistością. Trudno objąć nam jeden świat, a pomyślmy, jak ciężko nosić w sobie dwa lub więcej skłócone ze sobą światy.
„Obłęd” nie jest książką genialną, jest za to bardzo rzetelny w tym, co opisuje. Jeśli chce się zajrzeć w „piękny umysł”, warto po nią sięgnąć. Dla kogoś, kto szuka przygody, pozostają książki Kena Kesseya i Whartona.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.