Dodany: 08.03.2006 19:36|Autor: aolda
Magia, namiętność i prawda
Można by zacząć tak: „Nastrojowa, utrzymana w balladowej tonacji opowieść o płomiennym romansie dwójki niemłodych już ludzi, których drogi krzyżują się na chwilę, by rozejść się na zawsze”*. Najlepiej sprzedająca się książka o miłości na świecie. I to będzie prawdą.
Można też zacząć tak: „Euklides nie we wszystkim miał rację. Zakładał, że dwie nieskończone linie równoległe zawsze takie pozostaną; ale możliwy jest również nieeuklidesowy porządek rzeczy, w którym te linie gdzieś tam, hen daleko, w końcu się spotykają. (...) Czasami spotkanie, przeniknięcie się jednej rzeczywistości z inną, jest możliwe”**. I to też będzie dobry początek.
Ta książka to opowieść o dwojgu ludzi, którzy, według rachunku prawdopodobieństwa, nie mogli się spotkać. Różniło ich wszystko: miejsce zamieszkania, tryb życia, stan cywilny. Ona - Franceska Johnson, niepogodzona ze swoim losem żona farmera ze stanu Iowa, który intelektualnie i emocjonalnie nie mógł sprostać jej oczekiwaniom, ba, nawet nie był ich świadomy, i on – Robert Kincaid, samotny kowboj, podróżnik i fotograf, poszukujący sensu swojego życia na polnych drogach całego świata. Spotkali się jednak. Po to, by stwierdzić, że zostali stworzeni dla siebie, że dopełniają się, tworząc idealną całość. Spotkali się i pokochali, unicestwiając czas i przypadek.
Kiedy spotykamy człowieka na swojej drodze życia, często nie wiemy, kim on dla nas będzie. Co wniesie? Jak długo żyć będzie – w nas? Cztery dni romansu okazały się dla obojga esencją ich życia. Każde z nich żyło w drugim do końca.
Wierzę, że jakaś rzecz lub człowiek mogą zmieniać rzeczywistość, prawa nią rządzące. Wystarczy ich istnienie, a wszystko wtedy: czas, przestrzeń, zaginają się, dążąc do tego jednego punktu, który staje się centrum świata. Taka dobitna wyłączność, punkt ciężkości, który eliminuje wszystko, co nim nie jest. Franceska i Robert spędzili ze sobą cztery dni rozmawiając, fotografując i kochając się. Lampart przybył na ogonie komety i porwał ze sobą kobietę, by następnie stopić się z nią w jednię: „(...) oboje egzystujemy teraz w jakiejś trzeciej istocie, którą wspólnie stworzyliśmy, zwaną „nami”. Może nie tyle w niej egzystujemy, co nią jesteśmy. Dawnych nas nie ma”***. Miłość przyniosła im też wyzwolenie. Francesce dała siłę do sprostania obowiązkom żony i matki, które na siebie lekkomyślnie przyjęła, a Robertowi iluminację – zrozumiał on bowiem, że poprzez uczucie jego życie się spełniło – znalazł pewność „we wszechświecie niejednoznaczności”****.
Nie chcę wgłębiać się zanadto w omawianie drobnych śladów literackich czy filozoficznych, które pisarz delikatnie podrzucił to tu, to tam w trakcie snucia swej historii. „Analiza rozbija całości. Niektóre rzeczy, rzeczy magiczne, muszą pozostać całe, kompletne. Jeśli patrzy się na ich fragmenty – znikają”*****. A wszak autorowi chodziło z pewnością właśnie o uchwycenie istoty, magii miłości i życia, nie zaś śledzenie i analizę fabuły, bo finał tego romansu przedstawił czytelnikowi w zasadzie na początku książki. Układ powieści nie jest chronologiczny, co nie tylko zwiększa jej atrakcyjność, ale jest ponadto formalnym odbiciem zamachu na linearność czasu, dokonanym wspólnie przez Franceskę i Roberta. Ładunek emocjonalny zaś ma ta książka, moim zdaniem, ogromny – każe zastanawiać się nad rzeczami z pozoru niezwiązanymi z miłością: sensem życia, przeznaczeniem, przypadkiem, odpowiedzialnością.
Jako ukoronowanie historii Waller przedstawia nową koncepcję życia ludzkiego – gnostyckiemu jakby mitowi upadku ducha człowieka w niepełną i materialną rzeczywistość przeciwstawia wizję spadania z pierwotnych wyżyn istnienia ku najwyższemu spełnieniu, ku dopełniającej cząstce tkwiącej w drugim człowieku, która ma moc wybawiania: „Jakiś czas temu spadłem ze wspaniałego miejsca na wysokościach, a było to o wiele dawniej, niż sobie liczę lat. I od samego początku spadałem ku tobie”******. Uczucie, że tak jest w ich przypadku, dała obojgu siłę do końca życia.
I jeszcze jedna pochwała. W całej książce nie doszukałam się ani jednego banalnego zdania, ani jednej płytkiej myśli, mimo tego, że traktuje o sprawach, na których pisarz może połamać sobie zęby. Brak tu sentymentalnych uniesień rodem z mdłych romansów dla pań w każdym wieku, brak tak zwanej „aury romantyczności”, której organicznie nie znoszę, jest za to mnóstwo poezji. Poezji, która unosi się nad prostymi słowami tej historii. „Nie jestem pewien, gdzie kończy się wielka namiętność, a zaczyna ckliwość”, napisał Waller*******. Nie zbłądził.
Spotkałam się z zarzutem, że jest to książka beznadziejna, gdyż nieprawdziwie ukazuje emocje kobiety. Że gdyby pisała to kobieta, zupełnie inaczej przedstawiłaby uczucia Franceski i nie pozwoliłaby jej na, bezrefleksyjne wręcz, rzucenie się w ramiona Kincaida. Nie mogę się zgodzić z tą opinią. Myślę, że czas ku temu najwyższy, by skończyć z mitologizacją i odrealnieniem uczuć kobiet. Kobieta też ma ciało i emocje, ma swoje marzenia i ambicje. Książka ta pokazuje miłość dwojga świadomych i dojrzałych ludzi – nie ma tu miejsca na samooszukiwanie się, na pozy, chowanie się za zasłonami typu „przyzwoitość”, „grzech”, czy wreszcie przyprawianie sytuacji tanią „romantycznością” (choć, rzeczywiście, do samej sceny miłosnej wdarło się nieco stereotypów, ale to naprawdę tylko niewielki mankament tej książki). I może dzięki temu właśnie, dzięki tej bezwzględnej, choć trudnej szczerości, na którą zdobyli się bohaterowie, powieść przepełnia piękno i siła, które pozostają w czytelniku długo po skończeniu lektury.
---
* R.J. Waller, „Co się wydarzyło w Madison County”, Warszawa 2004; opis z okładki.
** Robert James Waller, „Co się wydarzyło w Madison County”, tłum. Jacek Manicki i Władysław Masiulanis, Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2004, str. 136.
*** Ibidem, str. 109.
**** Ibidem, str. 111.
***** Ibidem, str. 46.
****** Ibidem, str. 105.
******* Ibidem, str. 11.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.